Kiedy 10 maja 1596 roku Gerrit de Veer zamustrował się jako oficer na statek biorący udział w trzeciej wyprawie Willema Barentsa i Jacoba van Heemskerka na daleką północ, był przypuszczalnie świadom czekających go niebezpieczeństw. Nie mógł jednak przewidzieć, że wkrótce spotka go los rozbitka, walczącego o przetrwanie w bezludnej i mroźnej krainie pełnej wygłodniałych niedźwiedzi, śniegu oraz lodu.Tragiczna opowieść o próbie zdobycia przez Holendrów Przejścia Północno-Wschodniego, przetrwała jednak nie tylko dzięki prowadzonemu przez niego dziennikowi, wydanemu później drukiem, lecz także za sprawą odkrytych wtedy lądów. Barents i jego towarzysze sprawili, że na mapy Europy naniesiono Spitsbergen oraz Wyspę Niedźwiedzią – dwa najtrwalsze dowody ich poświęcenia. Azja od wieków przyciągała kupców i żeglarzy, pragnących szybko wzbogacić się na handlu pozyskanymi tam towarami, postrzeganymi w Europie jako luksusowe. W XV i XVI wieku wielu śmiałków ryzykowało życie, chcąc odkryć drogę prowadzącą do tamtejszych portów i uniezależnić się od arabskich oraz włoskich handlarzy pośredniczących w handlu z tym odległym kontynentem. Bartolomeu Dias okazał się pierwszym, który pod portugalską banderą dokonał tego wyczynu, eksplorując jednocześnie południowe wybrzeże Afryki. Hiszpanom, chcącym nie tylko dorównać, lecz również przechytrzyć Portugalczyków, w 1492 roku na przeszkodzie stanął, jak wiadomo, kontynent amerykański. Oba kraje w XVI wieku błyskawicznie zdominowały światowy handel morski, a starania Anglików i Francuzów były mało skuteczne. Jeszcze słabsza w tym względzie okazała się pozycja Holendrów, skupionych na wojnie z Hiszpanią i tworzeniu własnego niezależnego państwa. Jednak sytuacja ta miała szybko się zmienić, a to za sprawą rosnącego w siłę i kapitał Amsterdamu oraz inwestycji holenderskich kupców w nowoczesną i typowo handlową flotę. Coraz częściej pojawiały się głosy, by uniezależnić się od pośredników w handlu z Azją. Jednocześnie, z przyczyn politycznych, podążanie tam tym samym szlakiem, co Portugalczycy, było wykluczone. Wtedy też narodził się pomysł, aby drogę do Chin, Japonii i Indii spróbować sforsować od północy.
Tajemniczy Biegun PółnocnyZimne morza dalekiej północy były niezmiernie rzadko odwiedzane przez podróżników z Europy Zachodniej, stąd obraz tych obszarów kreowały przede wszystkim fantastyczne teorie oraz legendy starożytnych i średniowiecznych pisarzy. Anonimowy angielski mnich, który około 1360 roku dotarł do Islandii i Grenlandii, przedstawiał w swoich pismach Biegun Północny jako twór składający się z czterech wielkich mas lądu, oddzielonych od siebie wąskimi cieśninami, których brzegi oblewały wody sięgające wybrzeży znanego wtedy świata. Jeszcze dalej w swoich wyobrażeniach posuwał się słynny antwerpski kartograf, Gerard Mercator. W jego mniemaniu Biegun Północy miał formę wielkiej magnetycznej skały ustawionej we wnętrzu jeziora, połączonego z morzem dzięki sieci dopływających doń rzek. Ponadto wierzył, że w tamtejszych lodach istnieje otwarty kanał biegnący wzdłuż
Nowa Ziemia (Nova Zembla) oraz kaczki, których siedlisko znaleziono na Spitsbergenie
|
Syberii aż do Chin. Jego bieg miał zmieniać się co roku, więc wielką sztuką było go nie tylko odnaleźć, lecz również przepłynąć. Koniec tych teorii nadszedł wraz z pracami kartografa i pastora, Petrusa Planciusa, który, posiłkując się źródłami hiszpańskich i portugalskich żeglarzy, skorygował wizję świata autorstwa Mercatora, wydając w 1592 roku własne mapy, zawierające dokładniejszą ilustrację zasięgu mórz, przebiegu linii brzegowych oraz ukształtowania głębi lądu. Zajmował się też ulepszaniem globusów i instrumentów nawigacyjnych – do astrolabium zamontował miedzianą plakietkę, pełniącą rolę kątomierza. Ponadto organizował kursy czytania map i nawigacji, na które uczęszczały największe żeglarskie sławy Holandii z końca XVI wieku, między innymi Willem Barents czy Jacob van Heemskerck. Plancius miał również własną wizję Bieguna Północnego, jako terenu w całości zalanego morzem, gdzie słońce świeci dłużej, niż w Europie Zachodniej, a woda zamarza wolniej. Pełne morze bieguna ograniczały kręgi unoszącego się lodu, pochodzącego ze stałego lądu, więc chcąc zdobyć Przejście Północno-Wschodnie, należało płynąć jak najdalej na północ. W tym czasie nie zdawano sobie jeszcze sprawy z istnienia Golfsztromu – ciepłego prądu opływającego wybrzeża Europy Zachodniej aż po północne krańce Norwegii. Wyprawy Holendrów na daleką północ poprzedziły wysiłki Anglików i Rosjan podejmowane przez całą drugą połowę XVI wieku, w trakcie których w morzach i lodach ginęły nawet całe załogi. Przystępując więc do organizacji pierwszej wyprawy Willem Barents, holenderski kupiec i kartograf, autor pierwszego atlasu Morza Śródziemnego, doskonale wiedział, że naraża życie swoje i pozostałych marynarzy. 15 czerwca 1594 roku z Amsterdamu wypłynęły cztery statki mające odnaleźć alternatywną drogę do Chin, Japonii i Indii, pod dowództwem Barentsa i Cornelisa Naya. Po drodze rozdzielili się – Barents przemierzał wybrzeże Nowej Ziemi, przez Holendrów nazywanej Nova Zembla, gdzie szybko utknął w lodach i musiał zawracać. Druga część ekspedycji miała więcej szczęścia. Nay przedostał się na Morze Karskie, przekraczając Karskie Wrota. Kolor zastanych tam wód, które, jak mniemano, z pewnością rozciągały się wzdłuż bogatych terenów Azji, opisywano jako cudownie niebieskie, przypominające barwę „Morza Hiszpańskiego”. Po powrocie statków w Holandii ogłoszono wielki sukces – odnaleziono nową drogę do Chin! Na fali entuzjazmu rozpoczęto planowanie drugiej, zdecydowanie mniej udanej ekspedycji. Tym razem wyruszyło 7 statków, z dwukrotnie większą załogą, w której znaleźli się szlifierzy diamentów i złotnicy. Do Barentsa i Naya dołączyli też dwaj inni, sławni, holenderscy żeglarze, Jacob van Heemskerck oraz Jan Huygen van Linschoten. Niestety, zamiast gładkiego niebieskiego morza, znaleźli nieprzerwaną taflę lodu i ciężkie warunki pogodowe, które zmusiły ich do powrotu. Po takiej klęsce trudno było przypuszczać, że ktokolwiek podejmie się zorganizowania kolejnej wyprawy.
Trzecia wyprawa i odkrycie nowych ziem10 maja 1596 roku oddano cumy na dwóch małych statkach i obrano kurs na północ. Pierwszy okręt prowadził Jan Cornelisz Rijp, bardzo doświadczony żeglarz, a drugi Jacob van Heemskerck. Na pokładzie tego ostatniego przebywał faktyczny dowódca całej ekspedycji – Willem Barents. W jego otoczeniu znalazł się ponadto pewien młodzieniec, wspomniany Gerrit de Veer. Formalnie, jako niższy rangą oficer, był odpowiedzialny za codzienne określanie pozycji statku. Nieformalnie i z własnej woli, w krótkich, zwięzłych i niejednokrotnie bardzo krytycznych notatkach opisał 17 miesięcy wyprawy, w tym niesnaski między dowódcami, słabnące morale załogi oraz dramaty, jakie niejednokrotnie stawały się jej udziałem. Ekspedycji nie
Karskie Wrota i statki z drugiej wyprawy Barentsa |
można zarzucić braku przygotowania, a jej dowódcom doświadczenia. Byli wyposażeni w eksperymentalne instrumenty nawigacyjne oraz najnowsze mapy, płynęli na najnowocześniejszych wtedy statkach, a wielu z nich poznało przed wyprawą bardzo gruntownie podstawy nawigacji. To jednak nie uchroniło ich przed siłami żywiołu i zwykłym ludzkim pechem. Ponadto nikt się nie łudził, że będzie to wyprawa wyłącznie ku chwale nauki – miała przynieść faktyczne korzyści. Dlatego też wprowadzono dodatkową mobilizację dla żeglarzy w postaci zarobków, których kwota miała wielokrotnie wzrosnąć, jeśli osiągną cel. 13 maja 1596 roku statki dotarły do Vlieland na archipelagu Wysp Zachodniofryzyjskich, co oznaczało wyjście na pełne morze. Dalej popłynęły wzdłuż Szetlandów ku północnym krańcom oceanu Atlantyckiego. 5 czerwca monotonię żeglugi przerwał krzyk jednego z członków załogi, który zobaczył łabędzie pływające po morzu. Po krótkim czasie jego towarzysz skorygował te obserwacje – łabędzie okazały się wielkimi dryfującymi krami lodu. W kolejnych dniach zaczęło ich przybywać, a kolor wody przybierał zagadkowy zielonkawy, niczym trawa, kolor. Wydawało się, że statki znajdują się blisko Grenlandii, jednak ląd, który wkrótce ukazał się oczom żeglarzy, wcale jej nie przypominał. Dotarli do małej, nieznanej im wcześniej wyspy, o bardzo stromych zboczach. Barents postanowił zwiedzić to miejsce. Początkowo wydawało się, że jej mieszkańcami są tylko mewy, jednak wraz z pojawieniem się wielkiego niedźwiedzia polarnego wrażenie to natychmiast prysło. Marynarze ruszyli na niego z całym arsenałem broni. O dziwo, po ciężkiej potyczce i oddaniu wielu strzałów, zwierzę miało jeszcze wystarczająco dużo siły, by uciekać z siekierą wbitą w cielsko. Rozprawiono się z nim dopiero po dwóch godzinach, a nowoodkrytą wyspę nazwano na jego cześć – Niedźwiedzią. Po jej opuszczeniu, kierując się nadal na północ, żeglarze napotkali statek widmo. Pozbawiony załogi dryfował, przypominając „zdechłego wieloryba, prowadzonego przez mewy”. „Konkurencja czy tubylcy?”– zastanawiali się uczestnicy wyprawy, lecz ten zły omen nie odwiódł ich od kontynuowania ekspedycji. 19 czerwca po raz kolejny zobaczyli ląd na horyzoncie. Znów przypuszczenia, iż są to brzegi Grenlandii trzeba było szybko zrewidować. Kolejną, nową wyspę nazwano Spitsbergenem. Rozwiązano przy okazji zagadkę pochodzenia bardzo popularnej w Europie odmiany kaczki – Bernikli Obrożnej, która w tym miejscu wychowywała potomstwo. Na Spitsbergenie z całą mocą dał też o sobie znać konflikt między Barentsem, a jednym z kapitanów – Rijpem. W efekcie doszło do rozdzielenia się wyprawy – Rijp postanowił płynąć na północny zachód, co oznaczało powrót do Amsterdamu, a Barents wraz z Heemskerckiem i 15 osobami załogi na północny wschód.
ZimowaniePo niespełna miesiącu statek kierowany przez Barentsa dotarł 17 lipca do dobrze znanej już Holendrom Nowej Ziemi. Tym razem to de Veer dostąpił zaszczytu obwieszczenia, że w oddali majaczy zachodni brzeg wyspy. W gęstej mgle i zacinającym śniegu udało się przepłynąć na jej północny skraj, jednak lodu przybywało z każdym dniem, co szybko ostudziło entuzjazm załogi. Ponadto coraz śmielej poczynały sobie wygłodniałe niedźwiedzie, atakujące marynarzy przy każdej okazji. O wyjściu na pełne morze nie było mowy, zresztą droga odwrotu również bardzo szybko zamarzła. Lód otaczał statek ze wszystkich stron, jednak nadal liczono, że uda się go skierować z powrotem do Holandii. Z powodu lodu dziób statku unosił się coraz wyżej, grożąc złamaniem konstrukcji. Podjęto więc decyzję o przeniesieniu 13 ton chleba i dwóch beczek wina szalupami na ląd. Po kilku tygodniach doszła
Popiersie Willema Barentsa
|
reszta zapasów, plus broń i żagle. 11 września 1596 roku Jacob van Heemskerck razem z Barentsem zostali zmuszeni do podjęcia decyzji o zimowaniu na Nowej Ziemi, co wiązało się z budową prowizorycznego schronienia. Pozostanie na statku było zbyt niebezpieczne z uwagi na gromadzący się lód, wygłodniałe niedźwiedzie i osiągające już ekstremalny poziom zimno. Do najbliższych skupisk ludzkich było za daleko, by udać się tam lądem. Na szczęście rozbitkowie odnaleźli ujście rzeki, które stało się źródłem nie tylko wody pitnej, lecz również naniesionego tu przypuszczalnie z okolic Syberii drewna, służącego za budulec ich domu na zimę. Z budową trzeba było się spieszyć, gdyż wielkimi krokami nadchodziła noc polarna, a wraz z nią ciemności. 17 marynarzy pracowało bez ustanku przez dwa tygodnie, a ich pracę tylko na moment zatrzymała śmierć najbardziej doświadczonego cieśli, który przed odejściem zdążył jeszcze podzielić się cennymi uwagami i wskazówkami. Dom, nazywany przez nich het Behouden Huys, co tłumaczyć można jako dom-schronienie, postawiono w pośpiechu i bez fundamentów, ale wzniesiono duże palenisko i wielki komin na dachu prostokątnej konstrukcji. 2 października, po wykorzystaniu części drewna ze statku i przeniesieniu reszty ładunku, 16 rozbitków wreszcie znalazło schronienie. Słońce zniknęło na długi czas, a w listopadzie odmówił posłuszeństwa nawet zegar, który Barents zabrał ze sobą, chcąc pochwalić się Chińczykom cywilizacyjnymi dokonaniami Europy. W beczkach zamarzło wino, które po powrocie do stanu ciekłego okazało się „całkowicie bez mocy i smaku”. Wyprana odzież sztywniała z zimna natychmiast po wyjęciu z gorącej wody i potrzebowała wielu godzin nad paleniskiem, by wyschnąć. Podstawowym obowiązkiem wszystkich żeglarzy było pilnowanie ognia i zdobywanie drewna na opał, gdyż bez rozgrzanych w ognisku kamieni, wkładanych następnie pod trzy warstwy koców, nie dało się zasnąć. Starano się łatać każdą dziurę, by ciepło nie miało szansy uciec. Wraz z nastaniem ciemności zniknęły niedźwiedzie polarne, a ich miejsce zajęły lisy, co marynarze przyjęli jako miłą odmianę. Ich mięso miało smak zająca i było wystarczająco pożywne, by zatrzymać postępujący szkorbut, a futro doskonale nadawało się na zimową czapkę. Przerażającą ciemność i monotonię urozmaiciły święta Bożego Narodzenia oraz Trzech Króli. Kapitan pozwolił sięgnąć do zapasów wina oraz przygotować placki, dzięki którym załoga choć na chwilę mogła wrócić myślami do rodzinnych stron. W drugiej połowie stycznia 1597 roku nad Nową Ziemią wzeszło słońce. Jednak wraz z promieniami pojawiły się wszędobylskie, bardzo głodne i agresywne niedźwiedzie, wdzierające się do domu i atakujące przy każdej nadarzającej się okazji. Ponadto zmarł kolejny członek załogi.
PowrótWiosna nie przyniosła skrajnie wycieńczonym marynarzom oczekiwanych roztopów, umożliwiających wydostanie statku z lodu. Decyzję o powrocie trzeba było podjąć szybko, gdyż kończyły się nie tylko siły, lecz również zapasy i drewno na opał. Pod koniec maja postanowiono zbudować dwie szalupy, zaopatrzyć je w żagle oraz najcenniejszy ładunek, a następnie ruszyć na południowy zachód. Przygotowania przerywały tylko nieproszone wizyty niedźwiedzi. 13 czerwca 1597 roku rozpoczęto żeglugę do domu, a jednocześnie najbardziej niebezpieczną część wyprawy, przede wszystkim ze względu na brak schronienia przed zimnem, lodem i burzami śnieżnymi. Wielu marynarzy cierpiało na odmrożenia. Największym ciosem dla rozbitków
Śmierć Willema Barentsa, 20 czerwca 1597 roku / Christiaan Julius Lodewyck |
stały się choroba i śmierć Willema Barentsa, który o poranku, 20 czerwca 1597 roku, na rękach de Veera odszedł na wieczną wachtę. Był dobrym dowódcą i bardzo doświadczonym żeglarzem, któremu załoga ufała bezgranicznie. Tym bardziej przeżyli więc jego stratę. Sam koniec wyprawy wymagał od pozostałych przy życiu 12 członków załogi nieludzkiego wysiłku. Ponad 70 dni żeglowali wzdłuż wybrzeży Nowej Ziemi aż na Półwysep Kolski, gdzie spotkali pierwszych od czasu opuszczenia domu ludzi. Od tego momentu było już coraz łatwiej. Pod koniec sierpnia dotarli do północnych wybrzeży Rosji. Tam otrzymali wiadomość, że w pobliżu zatrzymały się trzy statki holenderskiej floty handlowej. Los wreszcie się do nich uśmiechnął. Wysłany do przywódcy okrętów wysłannik nie krył radości pomieszanej z jeszcze większym zdziwieniem, wracając z listem napisanym przez Jana Cornelisza Rijpa, tego samego kapitana, z którym rozstali się u wybrzeży Spitsbergenu. Przypłynął w interesach i oczywiście zabrał ich z powrotem do Holandii. „O poranku 30 października 1597 roku przeprawiliśmy się przez śluzę na Mozie w stronę lądu. Jechaliśmy przez Delft, Hagę i Haarlem, by pierwszego listopada około południa stawić się w Amsterdamie w dokładnie tych samych ubraniach, jakie nosiliśmy na Novej Zembli, wliczając białe czapki z lisów”. Tymi słowami kończy się bardzo krótki, acz treściwy dziennik z wyprawy, która urosła do miana legendy i jednego z fundamentów holenderskiej historii oraz narodowej dumy. Gerrit De Veer wydał swoją relację drukiem w 1598 r., zaopatrując ją w ilustracje załączone do tego artykułu.
„het Behouden huis” oraz „Nova-Zembla effect”Opisana historia ma co najmniej dwa zakończenia. Pierwsze z nich miało miejsce w 1871 roku, kiedy to norweski wielorybnik Elling Carlsen odkrył pozostałości wzniesionego przez załogę Barentsa domu. Z opisu wynika, że miał on 10 metrów długości, 6 metrów szerokości. Zachowały się tylko dolne partie zrębów, część paleniska, łóżka marynarzy, a także drewniane i żelazne skrzynie pochodzące ze statku. Norweg twierdził, że to, co zastał, zgadzało się z rysunkami z publikacji de Veera. Carlsen zabrał ze sobą bardzo dużo rzeczy, które następnie sprzedał pewnemu Anglikowi, a ten z kolei holenderskiemu rządowi. Najcenniejszym znaleziskiem jest jednak przechowywany do tej pory w Rijksmuseum w Amsterdamie dokument spisany przez Barentsa oraz Heemskercka, schowany w palenisku na krótko przed wejściem do szalup, w którym kapitanowie deklarowali wzięcie pełnej odpowiedzialności, również moralnej, za losy powrotnej wyprawy. Drugie zakończenie tej historii miało miejsce niedawno, gdyż dopiero w 1998 roku wytłumaczono, dlaczego wschód słońca na Nowej Ziemi został przez de Veera zanotowany 24 stycznia 1597 roku, a nie dwa tygodnie później, jak głosiły wszelkie meteorologiczne obliczenia. Otóż okazuje się, że ten dzielny kronikarz był świadkiem swego rodzaju polarnej fatamorgany wywołanej silnym załamaniem (refrakcją) światła słonecznego między masami powietrza o szybko zmieniającej się temperaturze. Efekt ten wywołuje złudzenie, że słońce wstaje szybciej niż wynika to z praw astronomii. Trzy wyprawy Willema Barentsa przeszły, podobnie jak nazwiska większości ich uczestników, do najbardziej chlubnych rozdziałów historii Holandii. Do tej pory działają muzea poświęcone jego ekspedycji, a pewne holenderskie stowarzyszenie planuje nawet wybudować własny drewniany statek i ruszyć śladami wielkiego kapitana. Przebieg takich wypraw zwykle budzi zainteresowanie i podziw dla heroizmu, odwagi i uporu odkrywców. Pamiętając jednak o obiecanej przez inwestorów podwyżce dla marynarzy, należy wątpić, że wyłącznie ambicje i chęć zdobycia chwały pchały marynarzy na dalekie i nieprzyjazne wody. Mimo to opowieść Gerrita de Veera jest pasjonująca i ujrzała światło dzienne tylko dzięki temu, że autor przeżył. Niestety, Barents nie miał już tyle szczęścia.