Amsterdam - Amsterdam
Jacht |
Chiron |
Rodzaj rejsu | Turystyczny |
Kapitan / skipper | Michał Uziak |
Liczba uczestników | 5 |
Region | Morze Północne |
Trasa | Amsterdam - Zeebrugge - Antwerpia - Dunkierka - Ramsgate - Londyn - Amsterdam |
Początek
Rejs rozpoczynał się 31.07.10 w marinie „Sixhaven”, mieszczącej się naprzeciwko Dworca Głównego w Amsterdamie. Do Amsterdamu, razem z częścią załogi, przyleciałem 30.07.10 po południu. Trzeba było przejąć jacht, a dodatkowym pretekstem był pobyt mojej koleżanki z klasy, Uli, na praktykach w Amsterdamie.
Po przybyciu do mariny okazało się, że załoga jachtu nie wróci do późnych godzin wieczornych ze zwiedzania miasta (a właściwie odległego muzeum Van Gogha). Słysząc to, zostawiliśmy rzeczy na jachcie i poszliśmy spotkać się z Ulą i zobaczyć miasto.
W tym miejscu warto się na chwilę zatrzymać i opisać samą marinę – malutką „Sixhaven”, fenomen organizacji ruchu na skalę światową.
Z powodu bliskości miasta port w sezonie jest oblegany. Sama marina nie jest zbyt duża, na oko oferując kilkadziesiąt miejsc postojowych. Nic bardziej mylnego! Niech nie zwiodą Was miejsca do cumowania, polery, knagi, boje... Miejsce znajdzie się dla każdego!
W marinie obowiązuje zasada: „Kto pierwszy, ten gorszy”. Każdy, kto wpłynie w miarę wcześnie, dostaje miejsce postojowe, ale musi liczyć się z tym, że zostanie zablokowany przez następne jachty. I nikt nie martwi się, że brakuje miejsca! Jachty są, dosłownie, upychane jeden na drugim. Takie rozwiązanie ma swoje plusy – zazwyczaj miejsca nie brakuje, ale ma też minusy, o czym za chwilę...
Po powrocie z miasta wymieniliśmy uwagi na temat jachtu z poprzednią załogą i położyliśmy się spać.
W sobotę pożegnaliśmy naszych poprzedników, dojechała pozostała część załogi i oficjalnie rozpoczęliśmy rejs. Wyjście zostało wyznaczone na niedzielę rano, a sobota była poświęcona na zakupy, sztauowanie i zwiedzanie.
W niedzielę mieliśmy wypływać z samego rana i tu pojawił się problem. Okazało się, że Holendrzy (a tych w marinie była zdecydowana większość), zwykle wypływają dopiero po śniadaniu, a w niedzielę nie spieszą się w ogóle. Tak więc nasze zapędy zostały ostudzone przez naród niestrudzonych żeglarzy kanałowych, przynajmniej do godziny 1200... (pewnie już się domyśliliście, że mieliśmy przyjemność stać przy kei :)).
Około 1100 coś zaczęło się ruszać. I tu kolejna ciekawostka – marina „Sixhaven” posiada własnych kontrolerów ruchu, którzy biegają z gwizdkami i decydują o kolejności wypływania. Samo wyjście odbyło się bez większych problemów, ale na koniec usłyszeliśmy bardzo rozweselające, pokrzepiające słowa. Holender z jachtu po naszej lewej burcie zapytał, dokąd płyniemy. Odpowiedziałem, że do Londynu. Na co odezwała się ze zdziwieniem pani (Holenderka), z jachtu po prawej burcie: „Takim jachtem, do Londynu?”. Na co odpowiedział Jej Pan: „Jacht jest na tyle dobry, na ile dobra jest załoga”. Pozdrawiamy!
Pierwsze śluzowanie
Po wypłynięciu skierowaliśmy się do śluzy Ijmuiden. Szybkie śluzowanie i już po kilku godzinach byliśmy na morzu. Okazało się, że kierunek wiatru nie jest nam przychylny i halsówkę do Londynu zamieniliśmy na półwiatr do Zeebrugge w Belgii.
Belgia
Po ok. dobie dopłynęliśmy do celu. Belgię opuściliśmy następnego dnia, po obfitej kolacji, kupieniu kraty piwa, paliwa i dwóch szklanek w cenie 1Euro każda. Postanowiłem, że musimy mierzyć wysoko i po wyczekaniu dobrego prądu skierowaliśmy się do Antwerpii, czyli światowej stolicy diamentów. Przed nami była długa droga – jakieś 40Mm w górę rzeki.
Niedaleko wejścia na rzekę czekała na nas niemiła niespodzianka – okazało się, że jeden z torów wodnych, oznaczonych na mapie z tego roku, został usunięty. Przekonaliśmy się o tym wchodząc nagle na mieliznę. Szczęściem w nieszczęściu było piaszczyste dno - zejście z mielizny nie nastręczało większych problemów.
Okazało się, że z naszym silnikiem, który dawał prędkość ok. 4w na spokojnej wodzie, nie jesteśmy w stanie dopłynąć do samej Antwerpii (do której mieliśmy ponad 40Mm) na jednej wodzie wstępującej , nawet przy prądzie rzędu 4-5w. Doskonałym miejscem na postój był port o nazwie Terneuzen – w połowie drogi do celu. Miasteczko małe, nie ma w nim niczego ciekawego, ale ku radości niektórych okazało się, że należy do Holandii (wtajemniczeni wiedzą, co to oznacza).
W Terneuzen spędziliśmy noc i o czwartej rano wyruszyliśmy dalej. Po kilku godzinach byliśmy w Antwerpii. Nie wpływaliśmy do miasta, na miejsce postoju wybraliśmy marinę należącą do Królewskiego Jacht Klubu. Można do niej wchodzić dwie godziny przed/po wysokiej wodzie. Wtedy przed główkami jest odpowiednia głębokość. W każdym innym momencie jest bardzo płytko, a czasami nawet za płytko. Sam port jest oddzielony od rzeki śluzą, żeby woda nie miała z niego szansy uciec.
Antwerpia to miasto urokliwe, posiadające ciekawe zabytki i podrzeczny tunel o długości 500m. Jak przystało na stolicę światowego rynku diamentów, w mieście istnieje duża ilość jubilerów, a także najlepszych biznesmenów (głównie wyznania mojżeszowego) na świecie.
Viva La France!
Z Antwerpii popłynęliśmy do Dunkierki. Po drodze wyłowiliśmy flagsztok z niemiecką banderą i piłkę plażową dziecięcą.
W porcie kolejny raz zaskoczyła mnie mentalność Francuzów. Tradycyjnie przez większość dnia w biurze mariny nie było nikogo, a kiedy już ktoś był, to prowadziliśmy bardzo ciekawe dialogi. Pan mówił po francusku, ja po angielsku i doskonale się dogadywaliśmy! Duże wrażenie robi muzeum dotyczące roli Dunkierki i Kanału La Manche w czasie II Wojny Światowej i frytkarnia.
Z Dunkierki skierowaliśmy się do Londynu, z krótkim postojem w Ramsgate (aby przeczekać niekorzystny pływ).
Pływy na tym wybrzeżu należą do największych na Morzu Północnym. Przy skoku wody rzędu 5m, problemem przestaje być głębokość (może wyłączając osuchy, czyli ląd, który wyłania się po ustąpieniu wody), ale prądy pływowe, wywołane na skutek ruchu mas wody. Przy wstępującej wodzie Tamiza potrafi płynąć „pod prąd” z prędkością 5-6w (można powiedzieć, że cofa się ku swoim źródłom).
Kiedy płyniemy małym jachtem, który na silniku osiąga niewielkie prędkości, jesteśmy zmuszeni wyczekać odpowiedni pływ i poruszać się razem z nim, inaczej nie uda nam się dopłynąć do portu (dużym statkom, które osiągają prędkości rzędu kilkudziesięciu węzłów, pływy nie robią tak wielkiej różnicy, jak małym jednostkom).
Warto tutaj powiedzieć, że pomysłowi Anglicy poradzili sobie z rosnącym poziomem wody na Tamizie, która przy połączeniu niekorzystnego kierunku wiatru i przypływu powodowała zalewanie miasta, stawiając bariery przeciwpływowe.
Londyn
Podejście do Londynu to temat na kilka książek. Najpierw czeka nas „Thames Estuary”, które ma długość około 20-30Mm. Potem, jak już wejdziemy w dobry pływ, czeka nas 40Mm Tamizą do samego miasta. Nasz prędkość na silniku, żaglach i prądzie wynosiła w niektórych momentach ponad 10w. To dużo jak na jacht 9,15m.
Nie udało nam się dopłynąć do Tower, koło której chcieliśmy stanąć. Zabrakło czasu i prąd zaczął się odwracać. Na miejsce postoju wybraliśmy Limehouse Marina, która, jak każdy port położony na rzecznych wodach pływowych, posiadała śluzę, a jako dodatek - zwodzony most.
Jak zwykle zaskoczyła nas angielska gościnność, połączona z wysoką kulturą osobistą. Przez radio słyszałem odpowiedzi zakończone zwrotem „sir”, a podczas śluzowania od obsługi portu otrzymaliśmy kopertę z danymi jachtu, narysowanym rozkładem portu z zaznaczonym miejscem naszego postoju i informacjami na temat miasta (m.in. z rozkładem linii metra).
Powrót
Londyn opuściliśmy 48 godzin później (po zwiedzeniu miejsc ważnych i skorzystaniu z kilku atrakcyjnych wyprzedaży), wraz z korzystnym pływem, i rozpoczęliśmy powrót do Amsterdamu.
W trakcie drogi powrotnej nie odnotowaliśmy większych problemów. Odrobinę niepewności wprowadziły trzy burze, które w pewnej odległości od nas dawały o sobie znać sygnałami świetlnymi. Robiły niesamowite wrażenie w nocy – błyski rozświetlały wielopiętrowe cumulonimbusy, od podstawy, aż pod szczyt. Nieprzyjemnie byłoby się pod nimi znaleźć.
Rejs zakończyliśmy w marinie Sixhaven, która stała się punktem startu dla następnej załogi, której zadaniem było wrócić do Polski.