TYP: a1

Horta Azory - Lizbona. Duże Koło - skok pierwszy

Horta Azory - Lizbona. Duże Koło - skok pierwszy
Jacht Zu&Lu
Rodzaj rejsuTurystyczny
Kapitan / skipperDoniu Nowakowaski
Liczba uczestników3
RegionUkład Oceanu Atlantyckiego
TrasaHorta, Azory - Lizbona
Był to rejs przez Atlantyk,Floryda USA - Lizbona, Portugalia do którego dołączyłem (mimo innych wcześniejszych planów)dopiero na Azorach. Jako mój pierwszy oceaniczny rejs zasiał we mnie potrzebę niespiesznego pokonywania oceanicznych szlaków. Uznaję ten rejs jako pierwszy skok mojego prywatnego życiowego projektu, który nazywam "Dużym Kołem". Ten rejs był jednym z jego wycinków.

Horta

Poniżej znajdziesz tekst archiwalny z 2003, który postanowiłem umieścić przed następnymi. Od wczoraj mam już „ reise fiber”. Nawet nie dlatego, że lecę na Azory, skąd mam płynąć nieznanym mi jachtem z mało znaną załogą do Lizbony. Sprawy zawodowe cały czas nie są zamknięte. To mnie najbardziej niepokoi. Pakuję moje worki żeglarskie. Miały być trzy. Jeden z grotem (ten na jachcie podobno się rwie i trzeba ciągle szyć), drugi główny z wszystkimi manelami, żarciem itp., a trzeci podręczny. W nocy przed wyjazdem okazuje się, że chłopcy tj. Doniu i Marek, z którymi mam płynąć, nie chcą żagla bez pełzaczy. Trudno. Właściwie cieszę się, że nie będę musiał targać trzech worów. I tak ten główny waży więcej niż powinien, a podręczny ma ponad 9 kg. To ponad 4 kg za dużo. Na lotnisku dostaję jeszcze dodatkowy pakunek przesłany od żony Donia. Zamrożone mięso i trochę drobiazgów. Startuję. Lot krótki. Przy starcie i lądowaniu trzęsie jak diabli. Na lotnisku we Frankfurcie kontynuuję pracę, którą nie skończyłem w domu. Jakoś robota wlecze się za mną. „Cywilizacja” nie chce mnie puścić ze swych objęć. Mam diablo dużo czasu. Co tu robić? Jestem jeszcze bardziej w pracy niż na urlopie. Trzeba z tym skończyć. Jest 17:00, a ja mam lot do Lizbony dopiero o godz. 20. Tyle czasu na rozmyślania... Zapowiedzi samolotów są po niemiecku, angielsku, francusku, hiszpańsku, chińsku i rosyjsku... Czy po polsku też? Nie. Wypijam powoli małe piwo. Kosztuje 3 Euro. Ciekawe, ile jeszcze zdążę wypić? Lot Lufthansa przebiega sprawnie i oto jestem w Lizbonie. Po przestawieniu zegarka na lokalny czas jest po północy. To jedna z moich dłuższych nocy. W pierwszej kolejności uwalniam się od bagaży oddając je do przechowalni. Teraz czuję się swobodny. Na lotnisku jest przeraźliwie pusto. Otwarta jest tylko jedna kafeteria. Wypijam kolejną kawę i zjadam tosty. Wyglądają gorzej niż smakują. Ceny umiarkowane, taniej niż we Frankfurcie. Próbuję zasnąć na krześle. Wszystkie są cholernie niewygodne. Biorę przykład z innych i kładę się na marmurowym podeście. Przede mną prawie 12 godzin. Trzeba coś z tym zrobić. Gdy już prawie zasypiam zaczyna jeździć pojazd sprzątający podłogi. Wybija mnie z rytmu. Koniec drzemki. Wychodzę na zewnątrz. Jest chłodno, ale nie zimno Chyba padał deszcz. Nie bardzo jest gdzie się udać. Wracam i biorę się za lekturę „Pielgrzyma” Paulo Coehlo. Mam nadzieję, że to pomoże mi zasnąć. Nic z tego. Dopiero około trzeciej nad ranem zasypiam na jednym z metalowych siedzeń. Po półgodzinnej drzemce budzę się mocno zdrętwiały. Wstaję i od razu upadam. Nie czuje lewej nogi! Chwile trwa zanim czucie wraca. Jak zwykle jest to nieprzyjemne uczucie. Tej nocy już nie udaje mi się zasnąć. Obiecuje sobie, że jak tylko wsiądę do samolotu, zaraz „kima”. Zanim to jednak nastąpi, włóczę się po porcie lotniczym. Przed szóstą przy małej knajpce formuje się kilkunasto-osobowa kolejka. Zupełnie jak w Polsce za komuny. Mam wrażenie, że to stali bywalcy. Znają się wzajemnie. Może to taksówkarze? Gdy tylko knajpka otwiera swoje podwoje to i ja staję w kolejce mimo, ze nie znoszę tego. Głód i pragnienie mobilizują mnie. Za witryną świeże pieczywo wygląda apetycznie. Kupuję kanapkę z szynką i żółtym serem plus dzbanek herbaty. Jedząc sandwicza i popijając herbatę obserwuję ludzi. Zaczyna być ich coraz więcej. To, podobnie jak w Brazylii, potomkowie niewolników i emigranci z byłych portugalskich kolonii z Afryki – Angoli, Senegalu i innych. Wreszcie nadchodzi godzina odlotu do Horta na Azorach. Siadam w fotelu samolotu i od razu po starcie zasypiam snem sprawiedliwego. Budzą mnie na lunch. Szybko zjadam co dają i ponownie oddaje się w objęcia Morfeusza. Lotnisko Horta jest nieduże. Biorę swoje wory i ładuję się do taksówki. Za 6 Euro zawozi mnie do mariny. Zu&Lu już czeka. Chłopcy walczą z drobnym przeciekiem przy lewej wancie. Powitanie po męsku, bez żadnych wylewności. Jakaś okolicznościowa fotka i już. Zakupy w markecie; cebula, chleb, jabłka, banany, mleko, pomarańcze, wino, słodycze, masło i wiele innych ważnych produktów. Wracamy z zakupami do mariny. Nie niesiemy żadnych toreb. Byłoby zbyt dużo i zbyt ciężko. Jedziemy wózkiem ze sklepu. Doniu prowadzi. Wózek trzęsie się na wybojach. Sterowanie jest utrudnione, ale Doniu radzi sobie. W jednej z najsławniejszych na żeglarskim świecie tawern Cafe Sport, piwo i obiad. Wieczorem spotkanie z załogą s/y Maria. Stoi przy tej samej kei, dwa jachty dalej. To fantastyczne, że spotykamy się w tym miejscu. Zu&Lu i Maria. Ten już kultowy jacht jest naprawdę piękny. Nie chodzi tu o jakąś specjalną linię, wyposażenie, czy coś w tym rodzaju. On ma w sobie coś. Coś co miewają niektórzy ludzie. Nie koniecznie piękni zewnętrznie, ale posiadający jakąś wewnętrzną charyzmę. Coś co przyciąga. W mesie Marii pijemy Whisky i dzielimy się swoimi opowieściami. Jest naprawdę miło. Kapitanuje Maciej Krzeptowski. Ze swoją siwą brodą pasuje do jachtu. Lubi i umie opowiadać. Doniu też ma o czym mówić. Wspomina wejście na mieliznę w okolicy Bermudów. Jak zwykle robi to z humorem. Pewnie gdyby przeszedł przez oko cyklonu, opowiadałby to w równie zabawny sposób. Na koniec wpisujemy się do księgi pamiątkowej Marii. Trzy podpisy i nasze azorskie logo. Na prostokącie podzielonym na pół po skosie, namalowane są dwa trójkąty symbolizujące żagle. Prawa, dolna połowa jest czerwona, lewa, górna jest biała. Podobnie ma się rzecz z żaglami, tylko odwrotnie. Takie logo namalowaliśmy na murze obok malunku s/y Maria. Cała marina jest wymalowana w znaki i symbole różnych jachtów z całego świata. Taka tradycja i przesąd równocześnie. Najciekawsze graffiti można też obejrzeć w miejscowym muzeum na fotografiach.

List

Rano kawka i mycie przy marinie. Śniadanie na jachcie. Ostatnie zakupy, pamiątki i jeszcze jedna kawa. Odprawa. Oficer ma obiekcje co do mojego paszportu. Brak jakichkolwiek stempli granicznych pozwalających stwierdzić jak się dostałem na wyspę. Sprawdza, kseruje, wydzwania gdzieś, prześwietla. Nie rozumie dlaczego brakuje stempli. Nie ma pieczątek z Polski, Niemiec ani z Lizbony, ani z Horty. Tłumaczę mu, że teraz nikt prawie nie stempluje. Na granicy każdy tylko macha ręką. To go nie przekonuje. W końcu pokazuję mu bilety lotnicze. To jest argument. Składa paszporty, przeprasza za kłopot i życzy przyjemnego rejsu. Paszportu... nie stempluje! Oddajemy cumy i pa, pa. Wychodzimy. Na początek wieje słabo, ale wieje. Potem gdy dopływamy w pobliże Pico, zdycha, kręci, wreszcie przestaje w ogóle wiać. Przez większość mojej wachty nie wieje wcale lub bardzo słabo. Czuję się śpiący. Dochodzi czwarta rano, kończę wachtę. Budzę Marka. Ten robi sobie kawę, ubiera się i wychodzi na pokład. Ja zalegam w koi i „odlatuję”. Rano okazuje się, że przepłynęliśmy bardzo niewiele mil, ale teraz się rozwiało. Robię zdjęcia Doniowi. Moim zdaniem wygląda wspaniale w swoim nieco zużytym z zabrudzonym sztormiaku. Opalony, twarz poorana przez słońce i wiatr. Prawdziwy wilk morski. Jem śniadanie. Chłopcy są już po. Zostawili mi moją część. Ta pierwsza noc po oczekiwaniach na lotniskach i samych przelotach była dla mnie zbawienna. Spałem jak kamień. Przed rozpoczęciem mojej wachty o 1200 zaczyna padać deszcz. Robi się flauta. „Płyniemy na wschód, tam musi być jakaś cywilizacja”. Te słowa zaczerpnięte z „Seksmisji” z upodobaniem powtarza Doniu. Rzeczywiście kurs 90°. Atmosfera na jachcie jest bardzo dobra i pierwsza godzina mojej wachty przebiega niepostrzeżenie, choć w ciągłej walce o utrzymanie kursu. Grot dostaje pierwszego refa. Zmieniamy hals i wszystko się uspokaja. Marek ma dziś kambuz. Na obiad wspaniały rosół z amerykańskiej puszki. Drugie danie to omlety po meksykańsku. Ostre jak cholera, ale bardzo dobre. Marek jest świetnym kukiem. Lubi to. Wczoraj ja kukowałem. To było trudne doświadczenie jak na pierwszy dzień. Szczególnie jeśli chodzi o obiad. Zrobiłem szynkę podpiekaną plus ryż i sałatka z czerwonej kapusty. Chłopcy mówili, że dobre, ale jakoś nie miałem apetytu. Na mojej wachcie przepływam 21Mm. O 1945 odpalamy na 20 minut silnik na jałowym biegu – czas na ładowanie akumulatorów. Mylą się godziny. Moja wachta znów o 1200, następne cztery godziny. Delfiny! Całe stada! Tańczą przed dziobem i z obu burt. Aparat do ręki i robie zdjęcia. Trudno je uchwycić w obiektywie kompaktowej cyfrówki ze względu na opóźnienie reakcji aparatu. Mimo to mam kilka ujęć, jedno nawet zupełnie niezłe. Przed zmrokiem pojawiają się dwa wieloryby. Widzę wyraźnie jak wypuszczają Fontany wody. Potem chlup ogonami i znikają na kilka sekund. Pojawiają się jeszcze kilka razy, aż wreszcie przestajemy je widzieć. No teraz to już pełnia szczęścia. Noc mija spokojnie. Dziś już nie chce mi się spać podczas wachty. Trzymam kurs. Trawersujemy wyspę Sao Miguel. Księżyc daje mocne światło, jak latarnia przed domem. Światło tańczy na widzie. Spoglądam przed dziób i jestem zaskoczony. Na kursie statek. Co to jest? Dwa białe światła? To... tylko księżyc odbija się w koszu dziobowym. Nie ma żywej duszy... Po wachcie zasypiam na swojej koi. Śniadanie w postaci parówek z wody i chleba stawia mnie na nogi. Kawa i papieros pomaga w zupełnie czymś innym. Napisałem list. Ma być wysłany poczta butelkową. „Polski jacht żaglowy s/y Zu&Lu w drodze z Florydy, USA, na Morze Śródziemne, na pozycji 38°19N i 024°39W w dniu 17.07.2003 oddaje ten list Neptunowi, aby skierował go w ręce godnych odbiorców. Będziemy bardzo wdzięczni każdemu, kto znajdzie ten list i skontaktuje się z nami.” Tu nastąpiły trzy podpisy i mój adres e-mailowy. List jest przetłumaczony na angielski. Wkładam go do butelki po niedawno wypitym winie. Butelka zostaje zakorkowana i jazda do oceanu. Jaką drogę przebędzie? Czy ktokolwiek, kiedykolwiek ją odnajdzie? Czy skontaktuje się z nami? Czas pokaże... lub nie. Grot się rwie. Po obiedzie i kompocie w postaci piwa, grot w dół. Zabieram się za szycie. Trwa to chyba 1,5 godziny. Zszywam jak umiem najlepiej. Może nie na szóstkę, ale pary mi nie starcza na więcej. Cholernie żmudna robota. Niespodziewanie czuję zmęczenie. Ciekawe czy to wynik koncentracji? Marek śpiewa urywek z szant. Próbuję mu wtórować, ale nijak mi nie wychodzi. Moja wachta – nocna. Odganiam wszystkie myśli o pracy. Podziwiam ogrom oceanu. Wydaje mi się, że powinny przyjść jakieś myśli szczególnie refleksyjne. Nic z tego. A może nawet nie wiem o tym, że przychodzą i nie zauważam ich. Myślę o sile i kierunku wiatru, o kursie, który powinien być trzymany i o jachcie. Myślę też ile godzin pozostało do wyjazdu mojej Hani po naszego syna do Bydgoszczy. Uświadamiam sobie różnicę czasu i wiem, że pewnie w tej chwili Ona wstaje z łóżka. Jest zaspana, ale wie, że trzeba wstać. Tam daleko, w Polsce. Tej doby przepływamy 120Mm. Plan wykonany. Czwarty dzień na pokładzie Zu&Lu. Jest sobota. Od kiedy wstałem, za sterami siedzi Doniu i słucha Diany Kral na moim CD. Dziś kambuz jest mój. Robię śniadanie – Płatki owsiane z owocami na mleku. Potem kawa. Każdy pije co innego. Doniu – 3 w jednym (amerykański gotowiec), Marek – zbożowa z mlekiem, a ja – rozpuszczalny Jacobs z mlekiem. Mży. Chyba to przelotny deszczyk. Zmienił się kierunek wiatru i znów można iść na wschód. Nie trzeba nadmiernie ostrzyć. Ostatnio przy kursie 90, fok przestawał dobrze pracować. Kurs zbyt pełny i grot zasłaniał foka. Powodowało to „strzelanie” z żagli jak z bicza, a to prosty krok do rozdarcia. Trzeba było ostrzyć, a co za tym idzie schodzić z kursu.

Wieloryby i orkiestra Zu&Lu

Przed szesnastą, pod koniec mojej wachty, po lewej burcie zauważam dwie fontanny wody. Wieloryby! Wszyscy na deck. Chwila narady i zmieniamy kurs na pościgowy. Płyniemy w ich kierunku. Jest kilka sztuk. Płyną na północ. Zbliżamy się ostrożnie. Marek na dziobie z aparatem w reku gotowy do „strzału”. Bezkrwawe łowy. Dwa duże wieloryby obok siebie. Potężne cielska. Spostrzegam nagle, tuż obok nas; mniejszy, około 5 – 10 metrów od prawej burty. Co za emocjonująca chwila! Widać wyraźnie sylwetkę tuż pod powierzchnią wody. Prostokątny kształt łba. Piękne cielsko w kolorze brązowo – szarym. Płynie wolno majestatycznie. Wyprzedzamy go i powoli wracamy na kurs uważając co się wokół nas dzieje. Nie chcemy ryzykować zderzenia z tymi wielkoludami. Zdjęcia nie są wyraźne, ale my wiemy co widzieliśmy. Na obiad robię sałatkę owocową (kapusta, pomarańcza, jabłko, banany). Jako drugie danie są kluski „kładzione”, mielone mięso z puszki podlane sosem z pomidorów, cebuli i dodatkiem fasoli. Dosypuję też czosnek mielony i różne zioła. Tak naprawdę nie wiem jakie. To zresztą i tak nie ma znaczenia. Chłopaki mówią, że jest doskonałe. Chyba rzeczywiście tak sądzą, bo obiad znika w mig i jeszcze patelnia jest wyskrobywana w poszukiwaniu resztek. Zresztą i mi też smakuje. Jestem zmuszony dorobić klusek. Zakładamy ref na grocie. Zaczyna padać deszcz. Robie poobiednia herbatę. Trzeba przyznać, że zupełnie przyzwyczaiłem się do bujania i praca pod pokładem nie stanowi żadnego problemu. Cały czas po przejściu Azorów jest długa, oceaniczna fala. Momentami wysoka i monumentalna, ale raczej łagodna. Jacht wspina się to na szczyt to znowu spływa w dół. Gdy jesteśmy na szczycie widać więcej, ale zawsze to samo – ocean. Śniła mi się moja żona. Schodziła po schodach w króciutkiej spódniczce. Uważam to za dobry znak – sen. Śpię tutaj jak kamień. Żadnych problemów. Wiem, że o dwunastej w nocy będę zbudzony i potem znów w południe będzie moja wachta. Organizm szybko się przyzwyczaja. To dobrze. Tuż przed 1600. Pozycja 38°52N, 022°16W. Prędkość ok. 4 węzły. Do celu jeszcze 604 Mm. Przedsionek sztormu. Dość silny wiatr. Dwa refy na grocie i mały fok sztormowy. Cieknie tu i ówdzie. Od czasu do czasu dostaję słona wodą po plecach. Idziemy 5-6 węzłów mimo zrefowanych żagli. Postanawiam nie jeść obiadu. Zbyt mało ruchu powoduje, że nie czuję głodu. Nic z tego. Zupa przygotowana przez Marka z amerykańskiej puszki wygląda i pachnie bardzo apetycznie. Nie mogę odmówić. Rzeczywiście jest doskonała. Na drugie – pomidory zasmażane w cieście piwnym i baleron w takim samym cieście. Teraz tylko próbuję. Marek zostawia mi na później. Przepłynąłem swoje 20Mm. Zu&Lu dostaje zwykłego foka marszowego. Zjadam pozostawioną dla mnie porcję drugiego dania i kładę się w koję. Doniu śpi. Marek na wachcie, a ja czytam książkę. Zrobiło się słonecznie. Byle tylko wiatr nie ucichł. Noc jest ciemna. Zachmurzenie całkowite. Nie widać ani gwiazd, ani księżyca. Mimo to w kilwaterze błyszczy się jakieś dziwne światło. Wygląda jakby jakaś niewidzialna ręka rozsypała diamenty na wodę. Wzrok przyzwyczaja się do ciemności. Płyniemy cały czas na wschód 90°. Żadnych oznak życia na oceanie. A jednak wiem, że życia tu w bród. Zjadam jedną trzecia Snickersa, reszta ląduje w oceanie. Zbyt słodki. Przed czwartą pokazuje się księżyc i gwiazdy. Świeci tak intensywnie jak gdyby chciał nadrobić stracony czas za chmurami. Oślepia wręcz. Do ostatniej chwili nie budzę Marka. Chcę „wykulać” moje 20Mm. Niestety, tej jednej brakuje. Na śniadanie płatki – otręby z suszonymi rodzynkami i bananami, plus mleko. Doniu dziś kukuje. Kawa i papieros. Chyba to pozwala mi na skorzystanie z kingstonu. Marek zawisa za rufą na drabince. Mówi, że od razu z bidetem. Mija nas kontenerowiec. Statki to, to czego należy się obawiać, zwłaszcza, że nie mamy echa radarowego. A jeśli na statku, co jest wielce prawdopodobne (graniczące z pewnością) wszyscy śpią lub oglądają TV, czy też zajęci są innymi sprawami niż wypatrywanie takiej łupiny jak nasza?... 1105. Prędkość 5-6w. Pozycja 39°04N, 018°09W. Dziś znowu ja obejmuję kambuz we władanie. Zamierzam zrobić naleśniki na obiad. Mam na nie ochotę, ale przede wszystkim myślę sobie, że to będzie proste, bez wygłupów. Wiatr zdechł. Po nocy z dobrym wiatrem, przyszedł dzień z bardzo słabym. Żagle łopoczą. Bloki obijają się z hałasem. Słońce to pojawia się, to znów pada deszcz. Dźwięki są wszechobecne przez cały czas. Gdy zasypiam słychać całą orkiestrę. Drzwi od kibelka grają stałą melodię, jak w domu gdy są przeciągi. Łup łup...łup łup. Woda w zlewie jak astmatyk, lub pochrapujący człowiek; oddycha z jękiem. Naczynia, w zależności czy plastykowe, czy metalowe, dają inny koncert. Od czasu do czasu chleb wiszący w hamaku uderza o burtę głucho. Skrzypią drewniane elementy jachtu. Woda chlupocze o burty. Piękna kołysanka. Czasem tylko większa fala zakłóca ten rytm. Na moment wszystko zaburza. Później znów kołysze, jak w łonie Matki. Zostało tylko 285Mm. Robię kawę dla wszystkich i zmieniam Donia na decku.

Rytuały Zu&Lu

Obiad. Idzie kiepsko bo kuchenka nie jest na kardanie i olej ucieka na jedną, zawietrzną stronę. Naleśniki. Przygotowałem pełen gar ciasta. Piekę. Chłopcy już się niecierpliwią. Marek chciałby naleśniki z „kiełbą i czochem” (z kiełbasą i czosnkiem), lub mięcho zasmażane z naleśnikami. Słyszał kto o takich naleśnikach! Cholera, ja nie! Doniu z kolei mówi, że może jabłka w cieście naleśnikowym? Ale mają wymagania! Chciałem po prostu pójść na łatwiznę i zrobić naleśniki z dżemem. A teraz mam za swoje. Wolno idzie. Robię po jednej porcji z jabłkiem. Nie mam zamiaru robić z „kiełbom i czochem”, ale Marek tak marudzi, że w końcu ulegam i robię mu jeden z czym chce. A niech tam! Po południu znowu kawa dla mnie i Donia. Marek raczy się herbatą. Wieje w dalszym ciągu słabo i w dodatku z NE. Znowu płyniemy kursem 150° zamiast 90°. Wczoraj Doniu mówił mi, że bardzo chciałby zobaczyć się ze swoimi. Najchętniej poleciałby ze mną do Polski z Lizbony. Nie mówię tego głośno, bo nie mam do tego prawa po siedmiu dniach, ale też już trochę tęsknię. Wszyscy chcemy zobaczyć Lizbonę, podobno jest interesująca. „O, jak mi dobrze z tymi naleśnikami w brzuchu” mówi Doniu i zalega w koi. Skończyłem czytać „Pielgrzyma” P. Coelho. Nie jestem zachwycony. „Alchemik” znacznie bardziej mi się podobał. Był bardziej rzeczywisty, pozytywny i ciepły. „Pielgrzym” jak na mój gust, jest zbyt fantastyczny, zbyt mało realny, wręcz mdły. Taki zarzygany sen. A może to ja za mało rozumiem? Tak czy owak „Alchemik” był lepszy. O 2357 Doniu budzi mnie z głębokiego snu. „Zrobiłem rekord świata. Przez cztery godziny przepłynąłem jedną milę” – mówi z uśmiechem stoika. Ubieram się, robię sobie kawę i wychodzę na deck. Grot zwinięty, fok faluje z jednej strony na drugą. Zero wiatru. Trochę martwej fali. Jacht nie płynie. Woda w oceanie wydaje się gęsta, wręcz oleista. W połowie wachty spostrzegam statek. Najpierw długo nie jestem pewien czy to rzeczywiście statek, czy wschodząca gwiazda, a raczej gwiazdy. Dwa wyraźne białe światła. Nie spuszczam z nich oka. Po jakimś czasie owe gwiazdy stają się bardziej wyraziste. Wpatruje się w nie przez lornetkę. Już teraz jestem pewien. Widzę czerwone światło. Ósmy dzień na oceanie. Speed 5,5 węzła. Kurs 90°. Wiatr z Nord. Pozycja 38°40N, 013°55W. Do ujścia rzeki Tag zostało 213Mm. Słońce mocno operuje. Cztery godziny wachty dziennej przebiega w niemiłosiernym skwarze mimo wiatru. Ciśnienie ciągle stoi – 1028hPa. Temperatura pod pokładem 28°C. Nocna wachta to już rytuał. Każdy ma swój. Mam tu w szczególności na myśli wstawanie i przygotowywanie do wyjścia. Najlepiej znam obyczaj Marka. To przecież ja go budzę i mogę obserwować jego zmagania. Zwykle, gdy go budzę, najpierw spogląda na zegarek jak gdyby nie dowierzał, że już czas. Siada na koi i chwilę tak pozostaje rozglądając się i przecierając oczy. Mam wrażenie, że zastanawia się nad kolejnością poczynań (zawsze robi dokładnie tak samo). Ja tymczasem wracam do kokpitu. Z góry obserwuję. Marek podchodzi do kambuza. Nalewa do czajnika wodę. Ma wyliczone ile depnięć w pompkę trzeba, aby starczyło wody na jego kubek. Nie może być przecież za dużo! Oszczędzamy wodę. Zapala gaz i stawia czajnik. Zakłada długie spodnie, bluzę z kapturem. Na to polar. Spodnie sztormiaka wkłada na stojąco. Nie jest to łatwe gdy trochę bardziej kiwa. W tym czasie w czajniku zaczyna wrzeć i para wydostaje się przez gwizdek dając sygnał, że już czas zalać kawę. Zawsze gdy to następuje Marek jest w połowie ubierania spodni sztormiaka. Jedna noga już tkwi w nogawce, druga jeszcze poza. Trzeba jednak wyłączyć gaz. Marek mamrocze pod nosem, myślę, że przeklina – znowu musi trzymać portki w garści i kuśtykać do kambuza. Do zalania kawy zapala drugie światło, nad głową. To jest jaśniejsze niż to nad kuchenką (delikatne, nie rażące). Po nalaniu wody do kubka, wstawia go do zlewu. Przez chwilę to najbezpieczniejsze miejsce. Następnie dokończenie wkładania spodni. Dalej sztormiak i kapelusik na głowę. Snickers do kieszeni i dalej rusza na górę do kokpitu. Najpierw wędruje kubek z kawą, a za nim Marek w całej krasie. Na nosie specjalne „sztormowe” okulary w grubej czarnej oprawie. Marek ma również eleganckie, delikatne okulary, ale te czarne są bezpieczniejsze na jachcie. Tymczasem ja jestem gotowy do zejścia z wachty. Marek przesiada się na moje miejsce. Rozgląda się dookoła. „Żadnych shipów, lotniskowców?” – pyta. Wymieniamy parę uwag o stanie pogody, ilości przepłyniętych mil, kierunku wiatru i aktualnie niesionego ożaglowania. Schodzę pod pokład. Wieszam czapkę na uchwyt od szafki przy mojej koi. Sztormiak na hak w kiblu. Zdejmuję buty, a potem spodnie sztormiakowe i dresowe. Myję kły i powtarzam sakramentalne na Zu&Lu; „Miłej jazdy”. Marek odpowiada jak odzew na hasło: „Miłych snów”. Tylko tyle, bez zbędnych dodatków. Dochodzę do wniosku, że to coś w rodzaju przesądu. Jeśli się nie powie hasła i odzewu, coś nieprzewidzianego może się stać tej nocy. Nie można powiedzieć; „Dobrej wachty”, lub „Miłego sterowania”. Nie. Trzeba powiedzieć „Miłej jazdy” i już. I to jest naprawdę sympatyczne. Lubię to. Gaszę światło nad kuchenką. Hyc do koi. Teraz przez jakiś czas słucham orkiestry jachtowej, owego stukania, brzęczenia, gulgotania, pomrukiwania i trzeszczenia. Ciekawe jak mogłem wcześniej zasypiać bez tego walenia drzwi do kibla!? Niektóre dźwięki są stałe. Do tych jesteśmy przyzwyczajeni mimo, że nie zawsze są tak samo brzmiące. Jednak od czasu do czasu zakradają się obce dźwięki. Te obce, też należą do muzyki jachtu, ale wprowadzają fałszywą nutę. Turlająca się po gretingu butelka piwa nie przechodzi bez echa. Po kilku minutach wstaję i kładę ją na miejsce. Zbytni luz w suszarce do naczyń powoduje, iż na fali, od czasu do czasu coś dzwoni. Dzwoni nieregularnie i dlatego fałszywie. Po godzinie tego łomotu Doniu wstaje, zapala światło i bez słowa układa naczynia. Teraz jest OK. Wszystko wraca do normy. Zapadam w głęboki sen. Wiem, że przed ósmą będzie śniadanie, a więc trzeba będzie wstać. Niecałe cztery godziny snu. Rzeczywiście o 0745 na stół wjeżdża micha z ugotowanym na mleku ryżem (curry) i płatkami śniadaniowymi. To wszystko jest słodką wuchtą żarcia, które spokojnie starczyło by na dwóch lub nawet trzech. Nie. To tylko moje. Chłopcy jedzą jeszcze więcej i dogryzają sucharami. Gdybym płynął z nimi z Florydy na pewno bym utył. Jeśli już mowa o jedzeniu, to kończy się chleb zakupiony na Azorach. Trzeba go jeść, bo pleśnieje. Kiełbasa, którą przywiozłem z Polski została pozbawiona opakowania, przeszyta grubym juzingiem do szycia żagli i podwieszona nad kuchenką. Teraz wiszą tylko 3 sztuki. Jedna została już spałaszowana. Od dwóch czy trzech dni zaczynamy nieśmiało planować pobyt w Lizbonie. Po każdej takiej rozmowie napominamy się wzajemnie, że jeszcze do lądu daleko i wszystko może się zdarzyć. Boimy się zapeszyć. Wczorajszej nocy cisza na oceanie dała się mocno we znaki. Straciliśmy sporo czasu. Może też trafić się sztorm, który zepchnie nas na wiele mil od celu. Na Marka w Lizbonie już czeka dziewczyna Olga.

Ostatnia szklanka piwa

Tej nocy po wachcie mam dziwaczne sny. Jeźdźcy na koniach o bardzo długich nogach jak na obrazach Buncha. Na końcach długich włóczni zawieszone mają rowery. Jakaś impreza u Wojtka. Tłum ludzi. Nie znam nikogo. Gruba starsza pani chce koniecznie ze mną tańczyć. Nie chwytam rytmu. To straszne. Wyłapuje rosyjski język. Skąd tutaj?! Paru gości mówi rzeczywiście po rosyjsku. Facet w marynarce w kratę, wyglądający jak jakiś towarzysz. On tez chce tańczyć. Posyłam go do diabła. Wychodzi obrażony. Na jego miejsce wkracza, a raczej wtacza się duża cygańska rodzina. Wszyscy grubi, nalani, ulizani w kolorach czerni i bieli. Są wyraźnie pucułowaci. Jest kilkoro dzieci, chyba trzech mężczyzn i sporo kobiet. Rozsiadają się przy jednym ze stołów. Dzieci biegają po wszystkich pomszczeniach (a jest ich kilka). Wiem, ze gdzieś w tym rozgardiaszu jest mój syn. Szukam go bez skutku. Wychodzę na klatkę schodową i jestem jakby w innym świecie. To ostatnie piętro jakiegoś bloku. Przez dach wprowadzona jest do środka rynna. Co pewien czas leje się tam woda. To duży strumień. Biegnę do naszego domu. Tu trwają jakieś prace budowlane. Rynna przy wyjściu nie ma odprowadzenia . Woda podobnie jak w bloku leje się na ścianę. Ściana przy wejściu upada. Próbuje to zebrać do kupy i ustawić. Chcąc zwrócić uwagę jednego z robotników, rzucam w jego kierunku szczotkę ryżową. Dostaje dokładnie w środek głowy. Pada zemdlony. Podbiegam. Żyje!. Wstaje i rozgląda się dookoła. Przepraszam go, ale on chce zadośćuczynienia. Jeżeli moje przeprosiny nie wystarczą to może dostać w gębę, mówię zadziornie i odchodzę. Wracam na imprezę do Wojtka. Tam już „maligna”. Odnajduję żonę i syna. Idziemy do samochodu. To co oglądamy jest naprawdę poruszające. Nasz samochód jest całkowitym wrakiem pozbawionym wszystkiego co można zdemontować. Szyby powybijane, nawet elementy wykończenia wnętrza zniknęły. Czuję klepnięcie w ramię. Otwieram oczy. Moja wachta. Po śniadaniu kawa i papieros na decku. Zaczynam reglamentować fajki. Gdyby nie ta cisza przedwczoraj starczyłoby do końca. Pozycja 38°41N, 011°36W. Zostało 104Mm. Na popołudniowej wachcie z nudów układam sobie słowa piosenki – szanty. „Kurs już dawno wyznaczony Płyniemy do Lizbony Czas ocean opuścić już nam I wrócić do żon tam Chleba nam brak i wina się chce Więc płyńmy do Lizbony Kurs już dawno wyznaczony” Swobodny potok myśli przerywa statek na zbieżnym kurskie. Płynę jeszcze przez kilkanaście minut, a potem zwrot i puszczam shipa. Znowu kilkanaście minut i wracam na poprzedni kurs. W pierwszych dniach w takiej sytuacji zrobiłbym zdjęcia, ale teraz to już normalka. Jedynie Doniu zły, bo hałas manewru go obudził. Co tak hałasujecie tacy owacy?! Wiem, że to żarty. Wszyscy tak robimy, ale bez prawdziwej złości, tak dla zabawy. Obiad. Już nie wiadomo co wymyślać. Coś w rodzaju pomidorowej. Znowu pełen talerz. Dla mnie wystarczy, ale chłopaki nalewają sobie dokładkę, drugie tyle. Jestem objedzony. Doniu jednak kombinuje co by tu jeszcze zjeść. Gotuje makaron i robi dodatek do niego z pokrojonej kapusty, ogórka, cebuli i co mu tam jeszcze wpadnie w ręce. Osobno przygotowuje sos, tj. musztarda, ketchup, mleko i chyba ocet winny. To wszystko miesza, dodaje do pozostałych składników i wrzuca do makaronu. Nawet niezłe, o ile to przeżyjemy. Jem tylko odrobinę dla spróbowania. Marek z Doniem mają pełne talerze. Chyba ich żołądki maja drugie dno. Zgodnie ze zwyczajem panującym na Zu&Lu, ten kto pierwszy zobaczy lad dostaje piwo. To wysoce reglamentowany towar na naszym jachcie. Kalkuluję chłodno. Zostało ok. 100 mil. Marek wypłynie, powiedzmy, 20 Mm. Doniu 20 i ja 20.Wówczas będzie 0400 i zostanie ok. 40 mil. Tak wic w zależności od pogody, ląd może ujrzeć pierwszy Marek lub Doniu. Cieszyłbym się gdybym to mógł być ja. Nie chodzi o to piwo, ale o tę chwilę, uczucie jakie jej towarzyszy. Jestem tego ciekaw. Zresztą myślę, że gdy przyjdzie czas, wszyscy będziemy wypatrywali lądu. Oby tylko pogoda sprzyjała. Żadnej ciszy, żadnego dużego sztormu i bez zmiany kierunku wiatru. W okolicy podejścia spodziewamy się dużego ruchu statków. Trzeba będzie uważać. Od rana ogólne sprzątanie. Mycie kibla, przekładanie prowiantu itd. Doniu zagląda w zakamarki jachtu, których nie odwiedzał od wypłynięcia z Florydy. Myślę nawet, że i długo wcześniej nie penetrował owych miejsc. To, co od czasu do czasu wyciąga, wygląda na nieco zbutwiałe. Stoję na pokładzie. Spoglądam przez dziób. Czy to chmury na horyzoncie? Są zbyt regularne. Przyglądam się uważnie... Ląd na horyzoncie!!! Zawsze chciałem to wykrzyczeć. Rzeczywiście, to co widzimy jest Europą. Coraz więcej statków. Jeszcze jakieś 30Mm i będziemy w Lizbonie. Przyleciała mucha, oczywisty znak, że lad jest tuż tuż. Wchodzimy do rzeki Tag. Prąd przeciwny ok. 2 węzły. Wiatr się wzmaga, a my płyniemy 4 węzły. Po lewej stara wieża obronna, za nią pomnik Odkrywców. Wielki monument, stylizowany na dziób statku żaglowego. Na dziobie stoi Henryk Żeglarz trzymając w rękach karawelę. Z królem, po obu stronach coraz niżej stoją inne postaci, które przyczyniły się do wielkich odkryć; cieśla, kronikarz, misjonarze itd. Przed naszym dziobem wielki most na rzece Tag. Druga marina za mostem to nasz cel. Gdy jesteśmy już blisko, zrzucamy żagle i na silniku wchodzimy do mariny. Przy kapitanacie macha do nas i podskakuje drobna osóbka. To Olga, dziewczyna Marka. Jeszcze chwila i stoimy na ”czterech sznurkach”. Olga ma transparent „Witamy żeglarzy ze Śremu”. Nie jestem ze Śremu, ale tez ładnie. Olga robi nam pamiątkowe zdjęcie. Po półgodzinie zjawia się Agata, córka Donia mieszkająca na stałe w USA. Przyprowadziła kolegę. Jest szampan i wino. Siadamy w kokpicie i cieszymy się swoją obecnością. Po zmroku, dokładniej ok. 2300 idziemy do pobliskiej knajpki na starym kutrze. Morze wina, portugalskie żarcie i wesołe opowieści. Kolacja kończy się późno. Agata i jej kolega opuszczają nas, a my kończymy biesiadę na jachcie. Odrobina „Kapitańskiej wódki” z Polski rozwesela nas. Śmiejemy się z niektórych zdarzeń z rejsu. Pokazuje Oldze sposób zmiany wacht między mną a Markiem. Jest naprawdę wesoło. Wspólnie z Doniem i Markiem przepłynąłem 1028Mm w ciągu 9 dni oceanicznej żeglugi. To był prawdziwie udany rejs. Z taką kompanią chętnie popłynąłbym dalej, jednak czas się skurczył. Trzeba do domu, do pracy.

List z Oceanu

Pamiętacie wyrzuconą przez mnie butelkę z listem? Po ponad półtora roku została znaleziona przez młode małżeństwo wiele mil dalej, na plaży Tulum w Meksyku na półwyspie Ucatan, na południe od Cancun. Wspaniale, prawda? Zainspirowany tym wydarzeniem, popełniłem kiedyś artykuł dla Jachtingu na temat poczty butelkowej.

TYP: a3
0 0
Komentarze
Uczestnicy rejsu


TYP: a2