Jeden z kilkudziesięciu odbytych rejsów po Zatoce Gdańskiej i okolicy Świbna. Pamietne nocne rejsy z Brunem na "Kebraksie", z Markiem na "Millenium", z Jurkiem lub Krzysiem na "Klio", no i oczywiście na mojej "Shakti". Najczęściej na dorsza do Jastarni lub na korzennego śledzia do Gacka w Pucku. Rzadziej na Hel ze względu na rozkołysy w porcie, o których przypominają do dziś wygięte stójki relingu mojej "Shakti". A raz nawet w tak poważnym celu jak kalibracja logu na mili pomiarowej przy Helu.
Żeglarstwo to sport wodny
Jest wczesna wiosna. Nieważne zresztą kiedy to się zdarzyło, bo na naszej szerokości geograficznej woda w morzu jest zimna nawet latem. Późnym wieczorem wypływa z Jastarni 7-metrowy Pegaz z doświadczonym żeglarzem na pokładzie. Płeć żeńska, która preferuje temperatury co najmniej kilkanaście stopni wyższe, kryje się w cieplejszym wnętrzu jachtu. Cel podróży nie jest dokładnie znany, być może chodzi o Puck, a dokładniej o przyjazny żeglarzom bar „u Gacka”, którego specjalnością oprócz korzennego śledzia jest doskonałe piwo z korzeniami.
Nasz żeglarz wierzy, że niezawodny silnik, znacznie szybciej od żagli doprowadzi jego jacht do upragnionego celu. Poza tym postawienie „dieselgrota” to znacznie mniejszy wysiłek niż wciągnięcie „szmat”, a jak wspomniałem jest on żeglarzem doświadczonym a więc praktycznym. Choć wiatr się wzmaga, żeglarz nie zmienia decyzji i jacht płynie dziarsko na silniku. A niebezpieczeństwo jest coraz bliżej...
Każdy, kto pływał po Zatoce Puckiej wie, że największym zagrożeniem na tym akwenie nie są ani rekiny, ani torpedy z tajemniczej „torpedowni” znajdującej się w pobliżu. Niebezpieczeństwo czyhające na żeglarza nie gwiżdże na wantach, nie czai się w grzmotach błyskawic, nie tkwi w łoskocie przewalających się fal. Od niego nie uchronią żeglarza komputery, radary, sonary i inna „mikroprocesorowa” nowoczesność. Niebezpieczeństwo czeka na żeglarza w absolutnej ciszy, spokojnie zanurzone w morskiej toni.
Tym niebezpieczeństwem są sieci rybackie. Jest ich tu tyle, że należy wręcz podziwiać inteligencję ryb jakie tu jeszcze pozostały, omijających zastawione na nich śmiercionośne pułapki. No cóż, żeglarze prawdopodobnie są jej pozbawieni i czasem w te sieci wpadają.
Ze wszystkich sieci jeden rodzaj jest najstraszliwszy. SIECI DRYFUJĄCE. Kilkudziesięciometrowe siatki tuż pod powierzchnią wody, przymocowane do tyczek tylko jednym końcem, swobodnie unoszą się na podtopionych butelkach po coca-coli, przyjmując z reguły kierunek będący wypadkową wiejącego wiatru i fal. Jedyna droga „przeżycia” prowadzi blisko nawietrznej strony tyczek, które ustawiane są tak gęsto, że nawet w dzień, w ostatniej chwili udaje się rozpoznać, gdzie jest początek a gdzie koniec siatki.
W nocy ta zabawa staje się typową „rosyjską ruletką”. Śmiertelne niebezpieczeństwo należy traktować dosłownie. Lepiej bowiem spotkać się oko w oko z rekinem ludojadem niż z rozwścieczonym rybakiem, gdyż najczęściej od jego sieci można się uwolnić tylko przy pomocy solidnych nożyc do cięcia drutu. Tej nocy taki właśnie los spotkał naszego żeglarza. W pobliżu Cypla Rewskiego jego jednostka „unieruchomiła się” i jak ocenił, dzięki wnikliwej obserwacji otoczenia, od pewnego czasu tkwiła jak spławik na środku morza,
Jedynym efektem prób honorowego uwolnienia się z pułapki, był solidny kokon z resztek sieci nawiniętych na śrubie. Przyszedł czas na rozwiązanie radykalne i żeglarz sięgnął po odpowiednie narzędzie. Ceną za wolność było sporo lodowatej wody za koszulą i zgrabiałe z zimna ręce. Uwolniony jacht z podniesionym mieczem zaczął żwawo dryfować w stronę odległego brzegu, nie trwało to jednak długo. Zajęty walką żeglarz poczuł, że jacht ponownie „zakotwiczył”. O swoim istnieniu przypomniała tym razem ukryta pod wodą część Cypla Rewskiego, która wybiega daleko w morze i w lecie jest wspaniałym miejscem do pieszych spacerów „w częściowym zanurzeniu”...
Kilka większych fal „poprawiło” sytuację i realna stała się perspektywa spędzenia w tym miejscu nocy. Żeglarz nie miał wątpliwości, że jacht unieruchomiony w pobliżu żałosnych szczątków sieci, będzie dla ich właściciela wystarczającym dowodem popełnionej zbrodni. Rybacy wypływają na połów przed świtem, dla żeglarza rozpoczął się więc prawdziwy „wyścig ze śmiercią”.
Lodowato zimna woda skutecznie zniechęcała do nurkowania pod jacht dla uwolnienia śruby a wywiezienie kotwicy na bączku z braku takowego nie wchodziło w rachubę. Nie było również szans na przepchnięcie jachtu w lodowatej wodzie „na piechotę” przez płyciznę do miejsca, gdzie dałoby się postawić żagle i opuścić miecz, niezbędny do żeglugi na wiatr.
Ratunek przyniósł „telefon do przyjaciela”. Wyrwany ze snu kolega klubowy, znajdujący się swoim jachtem w Helu ruszył na pomoc. Po odnalezieniu nieszczęśliwca (tu przydał się GPS!) stanął na dwóch kotwicach w bezpiecznej odległości od podwodnego cypla i nie bawiąc się w wątpliwe manewry kołem ratunkowym na tak duży dystans, wszedł spokojnie do lodowatej wody ciągnąc za sobą wszystkie posiadane na pokładzie cumy. Po podaniu holu, spokojnie wrócił tą samą drogą na swój jacht i jedno szarpnięcie silnikiem uratowało naszego pechowego żeglarza od niechybnej śmierci.
Zapomniałem o jednym, istotnym szczególe. Zanim kolega naszego żeglarza wszedł do wody, ubrał się w grubą nurkową piankę, którą zawsze wozi ze sobą na jachcie. Bowiem jak pokazuje praktyka, żeglarza pływającego świadomie i bez przymusu po zimnym Morzu Bałtyckim, brak nurkowej pianki może kosztować życie, a w najlepszym wypadku kilka kolejek korzennego piwa. W końcu żeglarstwo to sport wodny a czasem nawet pod.