TYP: a1

Październik na Bałtyku

Październik na Bałtyku
Jacht jacht balastowo-mieczowy s/y "Shakti" PZ2239 (LOA 7,5m)
Rodzaj rejsuTurystyczny
Kapitan / skipperKrzysztof Kowalski
Liczba uczestników3
RegionMorze Bałtyckie
TrasaTrzebież - Świnoujście - Warnemünde - Travemünde - Lubeka
Walka o przeżycie przy wietrze 12'B. Dwie wywrotki przy zjeździe z fali. W wodzie do pasa. Emocjonujące wejście z 8-metrową falą do Warnemünde. Telegramy do bliskich - "jeszcze żyjemy..."

Mój pierwszy sztorm

Poniższa opowieść różni się od innych „żeglarskich opowieści” jedynie tym, że wydarzyła się naprawdę. Poza tym jest w niej wszystko to, co powinno się w takiej opowieści znaleźć zgodnie ze sprawdzoną formułą Hitchcocka. Cała historia wydarzyła się późną jesienią 1989 roku na naszym Bałtyckim Morzu. Zaczęło się od małego trzęsienia ziemi a więc tego, że niejakiemu kpt. Szczepańskiemu (temu od złotych klamek na Pogorii!), zdarzyło się w zwykłym krajowym rejsie na Opalu wysztrandować w Zatoce Gdańskiej. Załoga wraz z dzielnym kapitanem wyokrętowała i „na piechotę” udała się do brzegu, aby telefonicznie powiadomić opiekuna jachtu w Trzebieży o zakończeniu rejsu w niezbyt typowy sposób. Traf chciał, że opiekunem tym był etatowy „trzebieski” kapitan a mój dobry znajomy Krzysztof. W swoim czasie spłynęła na niego niechcący część sławy znanego polskiego finansisty Lecha Grobelnego, który wynajął go w charakterze kapitana na swój nie mniej sławny jacht „Polonez”. Krzysztof, w trudnych dla żeglarstwa czasach rozwiniętego socjalizmu zasłynął też z „przypadkowych” wejść na Bornholm, spowodowanych oficjalnie brakiem wody pitnej, co podnosiło zdecydowanie atrakcyjność prowadzonych przez niego „krajówek”. Tym razem Krzysztof podjął się zupełnie innego zadania, jakim było doprowadzenie mojego 7,5-metrowego balastowo-mieczowego jachtu „Shakti” do Lubeki. Rejs ten miał stanowić pierwszy etap mojej podróży przez Europę do Morza Śródziemnego a następnie do Indii. Trzecim członkiem załogi miał być Mariusz, świetny żeglarz regatowy ze znanej żeglarskiej rodziny z Gdańska. Zachęcony zdobytym doświadczeniem i bardzo przyzwoitym zachowaniem się mojej „mieczówki” w letnim rejsie wzdłuż polskiego wybrzeża uznałem, że mimo dość późnej pory roku, w tak doborowym towarzystwie damy sobie doskonale radę. Tymczasem akcja ratunkowa na Zatoce Gdańskiej, w której Krzysztof był zmuszony wziąć udział, przedłużała się. Spędzałem więc kolejne dni w korytarzach szczecińskiej „Baltony” na zdobywaniu niedostępnej wtedy dla zwykłych śmiertelników golonki w puszkach, myśląc z niepokojem o wynikającej ze statystyk ilości dni sztormowych w październiku. Był początek października, kiedy wreszcie Krzysztof wślizgnął się do kokpitu „Shakti” stojącej w basenie portu COŻ w Trzebieży i oddaliśmy cumy. Kiedy w Świnoujściu dobiliśmy do odprawy, zapadał już zmrok. Niestety celniczka przywieziona z Urzędu Celnego, wobec braku stosownego dokumentu z Ministerstwa określającego wartość celną jachtu, odmówiła warunkowego odprawienia prywatnego jachtu w rejs zagraniczny. Zgodę na przyjęcie tejże kwoty na podstawie polisy ubezpieczeniowej Warty mógł ewentualnie wydać kierownik Urzędu Celnego dopiero w dniu następnym. I właśnie tych kilkunastu godzin spędzonych bezczynnie w świnoujskim porcie zabrakło nam, aby umknąć bezpiecznie przed tym, co siły przyrody miały już dla nas przygotowane, choć gdyby nie one, nie byłoby tego opowiadania. Wyszliśmy następnego dnia pod wieczór. Noc minęła spokojnie. Ranek dość ponury i zimny, ale południowo-zachodni wiaterek nie przekraczał 3’B, więc po minięciu Arkony powoli odkładaliśmy kolejne halsy. Jedyną jednostką przejawiającą pewne zainteresowanie nami, był kuter patrolowy marynarki ludowej NRD. Było to zrozumiałe, gdyż w tym czasie, kto tylko mógł uciekał z NRD. Najwięcej przez Polskę i Węgry do Austrii, ale droga morska również cieszyła się sporym powodzeniem. W porze obiadowej entuzjazm załogi wzbudził mój makaron z wołowiną w sosie własnym z dodatkiem czerwonego wina i dżemu truskawkowego. Jedynie wachtowy narzekał przy sterze, że zbyt szybko stygnące danie nie pozwala mu na delektowanie się tym specjałem „de la maison”. Zajęci wachtami nie zwracaliśmy uwagi na jedno z nielicznych w owym czasie urządzeń używanych na moim jachcie a mianowicie barometr. Ten zaś w ciągu dnia spadł niezauważenie (dla nas!) o ponad 20 milibarów!! Na efekty nie trzeba było długo czekać. Jeszcze na mojej wachcie ok. 19.00 wiatr zaczął zdecydowanie tężeć. Kolejne zmiany żagli i o 21.00 mieliśmy już tylko maleńki 2,5m2 fok sztormowy na wewnętrznym sztagu. Jacht sztormował wspinając się na kolejne fale nadchodzące pod kątem 60’ od dziobu. Log pokazywał 5w, co budziło znaczne niezadowolenie Krzysztofa, mniejszego żagla jednak nie mieliśmy. Pozornie pruliśmy na północny zachód, nie mieliśmy jednak wątpliwości, że każda kolejna fala biorąca nas w swe objęcia przestawia jacht o kilkanaście metrów w bok. Krzysztof skupiony nad mapą udawał, że wie, gdzie niosą nas wiatr i fale, jednakże czasy GPS-ów miały dopiero nadejść, więc pewne było tylko to, że jesteśmy na Bałtyku. Po kilku godzinach takiej jazdy, zalewany wodą sternik, przypięty na krótko w kokpicie, dostrzegł wysoko nad nami światło, które było najprawdopodobniej latarnią morską na duńskim Gedser i zarządził zwrot na drugi hals. Nie chcąc ryzykować nieudanego zwrotu przez sztag postanowiliśmy wykonać go wspólnie przez rufę. Każdy z nas, na wyraźne polecenie Krzysztofa, zanim wychylił głowę na pokład, wpinał oczywiście obie smycze swojego pasa bezpieczeństwa w solidne uchwyty na pokładzie. Choć oba szoty malutkiego foczka trzymaliśmy mocno naprężone na kabestanach, to przy zwrocie huknęło jak z armaty. W głębokim przechyle dokończyliśmy udany zwrot, ustawiając się na prawym halsie. Świetnie, chłopaki – pochwalił nas Krzysztof od steru – teraz mogę wam już powiedzieć, że czas był najwyższy, bo na echosondzie było momentami zaledwie półtora metra!! Wtedy mimo panującego zimna spociłem się po raz pierwszy! Nagle cud! Wiatr ucichł jak ucięty nożem! Naczytałem się mądrych książek, więc uznałem, że znaleźliśmy się w oku „cyklonu”. Natychmiast rzuciłem pomysł, aby spodziewając się pogorszenia warunków, wykorzystać przynajmniej tą chwilę na sprzątnięcie z pokładu przednich żagli podwiązanych do relingów i przygotowanie trajsla na bomie. Wiatr powrócił równie nagle, jednak tym razem był to już budzący grozę głęboki basowy ryk. Fale stawały się coraz wyższe i Mariusza dopadła typowa dla tych warunków „morska słabość”, która jednak nigdy nie wpływała niekorzystnie na jego apetyt i nie przeszkadzała mu wygrywać różnych regat ku wielkiemu zdziwieniu pozostałych uczestników. Przewidując to, zanim zaklinował się na leżąco między skrzynią mieczową a koją, zdążył pochłonąć kilkanaście sporych kanapek z golonką. Obserwowałem go siedząc przy sterze i wyglądało to nawet dość zabawnie! Co jakiś czas, z dużą regularnością podnosił się z podłogi i wychylając głowę przez zejściówkę „oddawał” Neptunowi jedną kanapeczkę. Najbliższa fala, równie regularnie z ogromnym łoskotem przewalała się przez pokład i zmywała kokpit do czysta robiąc miejsce na kolejną porcję. Fale osiągnęły wkrótce monstrualne wymiary i siedząc w środku czuło się wyraźnie, jak jacht, niczym szybka winda, jedzie kilka pięter do góry. Z reguły po zatrzymaniu się na chwilę na wierzchołku fali rozpoczynał się zjazd w dół, jednak czasem łamiący się grzywacz unosił nas jeszcze trochę do góry, aby następnie z ogromnym łoskotem zwalić się na pokład, zalewając przy okazji cały kokpit. W takich warunkach najdłużej był w stanie wytrzymać Krzysztof, który jako człowiek doświadczony w bojach, oprócz kilku swetrów dysponował typowym zestawem waciaków zakupionych na jakiejś budowie, na które wspólnie naciągaliśmy mu przez głowę sięgający kostek rybacki płaszcz gumowy. Zaręczam, że nawet dziś żaden sztormiak „hi-tec” nie może zapewnić takiego komfortu. Po każdym załamaniu grzywacza z wody jako pierwsza wyłaniała się jego głowa, odziana w klasyczną rybacką zydwestkę. Na ociekającej wodą twarzy panował spokój, słychać było jedynie głośne prychanie. W pewnym momencie Krzysztof uznał, że swoją obecnością na pokładzie nie jest już w stanie wpłynąć na komfort i bezpieczeństwo naszej żeglugi i po zablokowaniu steru dołączył do nas. W środku niczym w gigantycznym pudle rezonansowym panował budzący grozę huk. Wśród potężnych uderzeń fal o pokład i przerażającego basowego ryku wiatru dominowały uderzenia stalowego miecza o ścianki żeliwnego falszkilu. Moją „Shakti” zbudowałem od początku sam, robiłem więc pośpieszny rachunek sumienia, przeklinając w duchu każde odstępstwo, jakiego się dopuściłem w trakcie budowy, spowodowane brakiem odpowiednich materiałów lub zwykłym lenistwem. Czułem się jak budowniczy stawiany za dawnych czasów pod mostem w trakcie próby jego obciążenia. Uważam, że podobnym sztormom należałoby poddawać ustawowo wszystkich mniej lub bardziej profesjonalnych szkutników. Wraz z nastaniem świtu, wnętrze jachtu zrobiło na nas dramatyczne wrażenie. Niemal wszystkie doskonale zasztauowane zapasy wydostały się na wolność. Przelewająca się wszędzie woda, ociekające wodą koje i kompletnie mokre mapy, mimo ich przykrywania ręcznikami, dopełniały obrazu totalnego zniszczenia. Do dziś nie mam pojęcia, jakim cudem w kieszeni sztormiaka znalazłem luzem całą zawartość zapieczętowanego słoika z Nutellą! Każdy z nas zastanawiał się, jak długo jacht wytrzyma te wszystkie uderzenia z góry i z dołu. Nie zależało nam na empirycznym sprawdzeniu jego wytrzymałości, postanowiliśmy więc zaryzykować konfrontację z NRD-owskimi pogranicznikami i schronić się w najbliższym porcie. Po wnikliwej analizie kursów i wszystkich poprawek, jakie należało uwzględnić, wyszło nam, że znajdujemy się nieco powyżej Warnemünde. Należało zatem zmienić kurs i pożeglować z wiatrem w jego stronę. I wtedy zaczęło się najgorsze! Do steru siadł najbardziej doświadczony Mariusz, którego siły oszczędzaliśmy właśnie na tą chwilę. Jako regatowiec miał perfekcyjnie opanowane na swoim QT jazdy w ślizgu przy wiatrach 8’B, kiedy wszyscy zawodnicy zastanawiają się, czy do pełnego spinakera nie dostawić czasem jeszcze dodatkowego big-boya! Na taką okoliczność mój jacht dysponował poza tym „tajną bronią”, jaką był drugi miecz pod kokpitem. W trakcie prób na Zatoce Gdańskiej jego opuszczenie przy jednoczesnym podniesieniu głównego miecza pozwalało ustawiać samosterowność jachtu na kursach pełnych, co budziło nasz zachwyt i zdumienie na twarzach załóg mijanych jachtów. Szybko okazało się, że płaskodenna mieczówka zjeżdżając z fali „masztem do przodu” potrafi bez wysiłku wchodzić w kilkusetmetrowe ślizgi. Zjazdy te budziły w nas nieodparcie skojarzenie ze szpitalną jazdą „nogami do przodu” i poważne obawy, że mogą się one w taki właśnie sposób dla nas zakończyć. Wskazówka logu trwale oparła się o koniec skali a po zmianie zakresu oscylowała w pobliżu 20 węzłów. Tylko genialnemu sternikowi oraz tajnej broni zawdzięczaliśmy to, że „zaledwie” dwukrotnie w trakcie tej szatańskiej jazdy przestawiło nas burtą do fali i uderzyliśmy masztem o wodę. Po pierwszym takim plaśnięciu o morze, maszt przyjął kształt zbliżony nieco do litery „S”, przy czym niektóre dolne wanty wyraźnie straciły swój naciąg. Błyskawicznie zabezpieczyliśmy maszt dodatkowymi linami, którymi obwiązaliśmy maszt najwyżej jak się dało a następnie mocno naciągnęliśmy na kabestanach. Druga wywrotka przydarzyła się nieco później. Zbliżyliśmy się do brzegu na tyle, że Krzysztof w ułamkach sekund, kiedy jacht znajdował się na wierzchołku fali, zerkał na obrazek w locji usiłując nie tylko zlokalizować wejście do Warnemünde, ale również wskazać je sternikowi. Ich dialog był dość monotonny: ...widzisz? ...gdzie? ...poczekaj, o tam! ........nic nie widzę! Po takiej wymianie zdań następowała długa przerwa aż do następnego wierzchołka fali. Przypominało to do złudzenia rozmowę dwóch ślepych o kolorach i gdyby nie dramatyczne warunki, byłoby nawet dość zabawne! Nagły huk od dziobu i nasz mini-fok uwolniony od szotów dostaje szału. Pełznąc na czworaka i przepinając na przemian moje obie smycze, docieram na dziób usiłując ratować sytuację. Chłopcy w tym czasie usiłują postawić choćby kawałek trajsla na bomie, który zapewniłby nam minimum sterowności. Ten niestety po kilkudziesięciu centymetrach klinuje się w likszparze na amen. W tym momencie po raz drugi jacht kładzie się na burcie a ja wisząc na pasach bezpieczeństwa, z ręką zagiętą w łokciu na wewnętrznym sztagu, wpadam między relingami do wody. Wiem, że żadna siła nie jest mnie w stanie oderwać od zbawczego baby-sztagu, więc tkwię po pas w wodzie i zastanawiam się, czy starczy nam momentu prostującego na powrót do pionu. Po chwili wszystko wraca do normy. Udaje mi się poskromić foka, dowiązać zerwane szoty i postawić go ponownie. Dopiero wtedy zauważam, że mimo zimna spociłem się po raz wtóry... Jak się okazało nie po raz ostatni! Jesteśmy już kilka kabli od Warnemünde. Widzimy wyraźnie jak monstrualne fale swobodnie przelewają się przez wysoki falochron portowy na całej jego długości. Omawiamy krótko manewr awaryjny na wypadek, gdyby nie udało nam się trafić w wejście. Padają ostatnie komendy, na wszelki wypadek nasze paszporty owinięte w plastikową torebkę chowam do „wodoszczelnej” kieszeni sztormiaka. W ogromnym skupieniu zbliżamy się do wąskiego wejścia. Na UKF-kę nie starczyło mi już kasy, więc nie możemy zapowiedzieć naszej wizyty. I nagle.. w wąskim wyjściu pojawia się wychodzący właśnie z portu ogromny, wielopiętrowy prom pasażerski! Ogarnia nas przerażenie! Dla nas nie ma już miejsca! Skamieniali ze strachu widzimy, że nagle z jego kominów buchają gęste kłęby dymu i gigant dygocząc całym kadłubem zaczyna się cofać, odsłaniając dla nas metr po metrze zbawczy przesmyk.... uff! Na grzbiecie kolejnej fali wpadamy do środka. Z wrażenia zapominamy o opuszczonym mieczu rufowym i niezmiernie zdziwieni, że jacht nie reaguje na ster, mijamy machających celników. Zatrzymujemy się dopiero przy burcie jednego z kutrów w głębi portu. Widzimy celnika biegnącego wzdłuż nabrzeża i drugiego z lornetką niespuszczającego nas z oczu. Po chwili wściekły i zdyszany celnik wpada na jacht. Na widok wnętrza naszej łupinki, wyraz jego twarzy zmienia się. Z wyraźną troską zadaje tylko jedno pytanie: wszystko w porządku? Kiedy już cały nasz dobytek suszy się w pobliskiej kotłowni, z kilkunastoma markami uzyskanymi za mój przepocony (ale zachodni!) podkoszulek z napisem „Germania” idziemy wysłać telegramy do najbliższych. Ponieważ musiało starczyć jeszcze na piwo, zdecydowaliśmy się na dwa żołnierskie słowa: „Jeszcze żyjemy!”. Trzeba było uzupełnić wpisy w dzienniku (chciałbym widzieć takiego, który byłby w stanie robić to w takich warunkach na bieżąco!). Na moje pytanie o siłę wiatru Krzysztof tylko tajemniczo się uśmiechnął, napisałem więc skromnie: 9’B. O dźwigach portowych poprzewracanych tej nocy w Szczecinie dowiedziałem się od mojej żony dopiero dużo później. Kiedy po dwóch dniach czekania na poprawę pogody zdecydowaliśmy się kontynuować rejs mimo zapowiadanych nadal 6-7’B, okazało się, że po wcześniejszych przeżyciach takie wiaterki nie robiły już na mnie najmniejszego wrażenia. Wchodząc do Travemünde czułem się jak prawdziwy, doświadczony wilk morski. Mimo to jeszcze przez kilka lat mój pierwszy sztorm powracał do mnie w koszmarnych snach i nie wiedzieć czemu zawsze budziłem się mokry od potu.
TYP: a3
0 0
Komentarze
Uczestnicy rejsu


TYP: a2