Portugalska przygoda na barce
Jacht |
barka Sedan 1310 |
Rodzaj rejsu | Turystyczny |
Kapitan / skipper | |
Liczba uczestników | 4 |
Region | Śródlądzie - Europa |
Trasa | Amieira - Estrela - Luz - Mourao - Olivenza - Juromenha - Monsaraz - Amieira |
Pływaliśmy na barce Sedan 1310 z 2006 roku. Jednostka posiada 5 kabin, duży przestronny salon wraz z kuchnią i 2 łazienki z prysznicami. Wrażenie robi ogromny taras, na którym - po rozłożeniu stolików i krzeseł - można delektować się regionalnymi specjałami pod portugalskim, gorącym słońcem. To co mnie osobiście najbardziej się podobało w wyposażeniu łodzi, to (oprócz pełnej lodówki :) możliwość kierowania barką z dachu. Nie trzeba tracić okazji do przyrumienienia swojej skóry siedząc w środku, wystarczy wyjść na dach, usiąść/położyć się wygodnie ze szklanką napoju chłodzącego i chwycić za stery. Barka była w świetnym stanie, nie zauważyłem żadnych poważniejszych uszkodzeń sprzętu, na burtach widać było niewielkie rysy, ale to normalne w przypadku czarterowanych łodzi. Jeżeli chodzi o nawigację, to do bezpiecznej podróży wystarczają 2 przyrządy: GPS wraz z ploterem oraz wskaźnik głębokości, które działały bez zarzutu. Temat wyposażenia jest już właściwie wyczerpany, mogę jedynie dodać, że rejs umilało nam radyjko z całkiem niezłym systemem nagłośnienia.
Co ważne, do prowadzenia takiej barki nie jest potrzebny żaden patent.
Dzień I
Byłem jednym z 12 uczestników podróży studyjnej, organizowanej przez francuską firmę Nicols - zajmującą się czarterem barek turystycznych. Napiszę tutaj kilka słów o rejsie, którego miałem przyjemność doświadczyć. Zacznę od transportu do samej mariny.
Najlepszym połączeniem z Polski do mariny Amieira w Portugalii jest przelot do Lizbony, a następnie wypożyczenie samochodu i podróż około 2 h autostradą i 0,5 h mniejszymi dróżkami do wyżej wymienionej mariny. Po wylądowaniu w stolicy słonecznej Portugalii, udałem się więc do zaprzyjaźnionej z firmą Nicols firmy Guerin wypożyczającej samochody, której siedziba znajduje się na lotnisku. Tam też poznałem kolejnych uczestników rejsu, była to dwójka Włochów: Gianna oraz Giuseppe - przesympatyczni ludzie. Odbiór środka transportu odbył się bez problemów, chociaż muszę przyznać, że obsługa nie grzeszyła szybkością. Miałem więc czas na lepsze poznanie towarzyszy mojej wyprawy.
Podróż do mariny przebiegła bez żadnych niespodzianek, szkoda tylko, że nie miałem czasu pozwiedzać Lizbony. Giuseppe opowiadał mi o festiwalach, jakie odbywały się tam przez prawie cały poprzedni tydzień… No cóż może następnym razem. Wracając do właściwego wątku, do mariny dotarliśmy niespodziewanie szybko. Przed recepcją czekała już na nas reszta uczestników: Iben, Nadie, Nicole z Niemiec, Aneke z Holandii, Esther i Javier z Hiszpanii oraz Marie-Aude, Muriel i Cyrille z Francji - mała mieszanka kulturowa i językowa :)
Przywitał nas uśmiechnięty manager mariny i przedstawił naszego przewodnika Manuela, który miał tę niesamowitą przyjemność spędzić z nami te 5 dni. Swoją drogą świetny facet, potrafił się dogadać ze wszystkimi i nie mam tutaj na myśli tylko tego, że porozumiewał się po angielsku, hiszpańsku, francusku, włosku i trochę po niemiecku, ale też to, że miał dobre podejście do ludzi. Po polsku niestety nie mówił, więc czułem się zobowiązany do wpojenia mu kilku przydatnych zwrotów w naszej pięknej, ojczystej mowie. Po krótkim wstępie zanieśliśmy nasze bagaże do łodzi i udaliśmy się na obowiązkowe szkolenie. Byłem zaskoczony, jak szybko nauczyliśmy się kierować - jakby nie było - 13-metrową łodzią.
I w tym momencie tak naprawdę dopiero zaczyna się nasz rejs. Manuel powiedział nam, że mamy w planie w te 5 dni odwiedzić tyle miejsc, ile normalnie zwiedza się w ponad tydzień. Grafik był napięty, więc od razu po szkoleniu ruszyliśmy w drogę.
Popłynęliśmy w dół jeziora Grande Lago - największego sztucznego zbiornika wodnego w Europie (55 km długości i miejscami nawet 9 km szerokości, łącznie około 250 km2 ). Po kilkudziesięciu minutach oswajania się ze sterem nasza flotylla 4 barek zacumowała na dziko miedzy dwiema niewielkimi wysepkami. Ustawiliśmy wszystkie łodzie rufami do siebie przez co z tarasów wyszła nam całkiem spora przestrzeń do celów biesiadno-zapoznawczych. W zapamiętaniu imion wszystkich uczestników pomogły świetne regionalne sery, ryby oraz oczywiście wyśmienite wino. Dominował język angielski, którym jedni posługiwali się lepiej, inni trochę gorzej, jednak w miarę upływu czasu i kieliszków nektaru z regionu Alentejo granice i przeszkody językowe w magiczny sposób zaczęły zanikać, żeby w końcu zniknąć zupełnie.
Dzień II
Poranek dnia następnego nie należał do najłatwiejszych, jednak wszyscy mieliśmy świadomość spoczywającej na nas odpowiedzialności wykonania planu podróży, toteż cała załoga bez marudzenia zebrała się z łóżek. Przed nami pierwszy punkt rejsu czyli niewielka wioska o pięknej nazwie Estrela. Zwiedzenie jej jednak odwlekło się trochę, ponieważ w wyniku małego niedopatrzenia włoskiego kolegi (co było w pełni usprawiedliwione, biorąc pod uwagę okoliczności poprzedniego wieczoru), na jednej z barek całkowicie rozładował się akumulator. Byliśmy zmuszeni wziąć ich na hol oraz zboczyć trochę z trasy w celu dobicia do małej kei w Mira Lago i wymiany akumulatora. Przy okazji nieplanowanie mogliśmy popodziwiać wielką tamę, dzięki której udało się stworzyć tak zbiornik wodny. Tama została ukończona w 2002 roku, a jej ściany mają wysokość 96 metrów. Przez chwilę zastanawiałem się w jakim celu Portugalczycy stworzyli tak wielkie sztuczne jezioro, wystarczyło jednak krótkie spojrzenie na brzegi jeziora i wszystko było jasne. Grande Lago jest ogromnym systemem irygacyjnym, na lądzie były całe połacie drzew oliwnych oraz sady owoców cytrusowych, ciągnących się aż do szczytów wzgórz. Byłem pod wrażeniem szybkości z jaką obsługa mariny bez zbędnych formalności wymieniła wyczerpany akumulator. Po chwili wróciliśmy już na nasz kurs.
Wioska Estrela przywitała nas ciszą i spokojem. Po wejściu na główną (i jedyną) ulicę naszym oczom ukazało się… nic, a raczej nikt. Było popołudnie, a na ulicy nie widać było żywego ducha, nikt się nie szedł do sklepu, nikt nie spacerował. Zadałem sobie pytanie: „Gdzie są wszyscy mieszkańcy?” Dopiero potem dowiedziałem się o pięknym portugalskim zwyczaju kultywowanym w szczególności w małych miasteczkach. Po obiedzie wszelki ruch na ulicach zamiera, sklepy są zamykane i wszyscy udają się na popołudniową siestę. Po kilku próbach „dopukania” się do drzwi mieszkańców nasz przewodnik otrzymał klucze do małego kościółka, który mieliśmy odwiedzić. Mimo, że w Estreli nie ma wielu atrakcji, jest coś magnetyzującego w tej miejscowości. Widok małych, białych domków z czerwonymi dachówkami oraz niebieskimi lub pomarańczowymi obramówkami wokół okien, brukowana uliczka oraz małe zaułki wprawiały w stan relaksacji i odprężenia. Nie mając jednak czasu na zbytnie rozleniwianie się ruszyliśmy do pobliskiego miasteczka Luz.
Architektura Luz nie różniła się wiele od architektury panującej w tym regionie. Jest to stosunkowo nowa wioska wybudowana dokładnie tak samo jak stara, która została pochłonięta przez szybko wzbierające wody jeziora Grande Lago podczas jego tworzenia.
Odbyliśmy krótką wycieczkę do miejscowego muzeum, gdzie można było zobaczyć narzędzia codziennego użytku mieszkańców starego Luz. Dzięki ocalałym fotografiom przekonaliśmy się, że nowo powstałe budynki wyglądają identycznie jak te, które spoczywają na dnie jeziora. Weszliśmy jeszcze na chwilę do miejscowego kościoła oraz na arenę do walki z bykami. Byków już tam oczywiście nie było, arena pełniła tylko funkcję skansenu.
Czas naglił, więc udaliśmy się dalej na północ do średniowiecznego miasta Mourão, które w przeszłości kilka razy przechodziło z rąk muzułmanów w ręce chrześcijan i odwrotnie. Kolację zjedliśmy w niewielkiej, ale uroczej restauracji o nazwie „Adega Velha”, co znaczy po prostu „Stara Winnica”. Jedzenie było wyborne. Spróbowaliśmy tam ryby z gatunku rekinowatych, nazwy jednak nie zapamiętałem. Najprzyjemniejszym momentem było odkrycie, że właściciel tego miejsca sam produkuje dostępne tutaj wino. Co więcej okazało się, że ów właściciel jest właśnie w restauracji i bardzo chętnie przysiadł się do nas. Opowiadał o technikach tworzenia trunków, po czym z niemałą dumą położył na stole jeszcze parę butelek nalewek pochodzących z jego osobistej kolekcji. Po poszerzeniu naszej wiedzy na temat historii, geografii oraz technik fermentacji wróciliśmy do naszych barek. Nazajutrz znowu czekał nas bardzo aktywny dzień.
Dzień III
Po śniadaniu na łodzi nasz przewodnik Manuel zafundował nam wycieczkę szlakiem prehistorycznych megalitów. Są to wielkie, rzeźbione kamienie o fallicznych kształtach, służące mieszkającym tutaj dawnym plemionom do niczego innego, jak tylko do pobudzania płodności. Wierzono, że gdy kobieta obejmie bardzo mocno taki kamień, to może zajść w ciążę…
Natknęliśmy się jeszcze na głaz, który przypominał wielkiego grzyba i miał trochę inną funkcję niż pozostałe megality. Mianowicie niezamężna kobieta stawała tyłem do tego kamienia w specjalnym miejscu i rzucała lewą ręką przez prawe ramię małym kamyczkiem, starając się, aby zatrzymał się on na kapeluszu megalitu-grzyba. Liczba niepowodzeń świadczyła o ilości lat, które dzielą dziewczynę od zamążpójścia. Dziewczyny z naszej załogi oczywiście zapragnęły spróbować. Skutek był taki, że kamienie zatrzymywały się na chwilę na kapeluszu po czym zawsze spadały. Wspólnie uzgodniliśmy, że choć do męża trochę zabrakło, to na pewno jakiś gorący związek jest na horyzoncie.
Następnie zabrano nas do fabryki glinianych naczyń, gdzie mogliśmy własnymi rękami odczuć jak trudnym i wymagającym precyzji zajęciem jest ulepienie jednego nawet naczynia. Mieliśmy okazję pomalować nasze twory własnoręcznie oraz dowiedzieć się co nieco o wielkich piecach, w których były wypalane. Następną atrakcją była fabryka dywanów, gdzie pośród huku krosien tkackich właścicielka fabryki demonstrowała jak skomplikowane wzory mogą uzyskać za pomocą maszyny zasilanej całkowicie energią ludzką.
W mojej relacji znowu powracam do wina, które jak wiadomo jest jednym ze skojarzeń przychodzących do głowy, gdy myśli się o Portugalii. Zatem nic dziwnego, że obowiązkowym punktem naszej wyprawy była winnica eksportująca swoje produkty do blisko 40 państw. Tam odebraliśmy kolejną lekcję na temat gatunków i uprawy winorośli, przechadzaliśmy się zimnymi korytarzami gdzieś w podziemiach, otoczeni przez rzędy beczek i stojaków z leżakującymi butelkami. Miłą niespodzianką na końcu była degustacji miejscowych wyrobów z tzw. „górnej półki” oraz szybki kurs rozpoznawania gatunków win.
Po tym rozpieszczającym nasze kubki smakowe wykładzie musieliśmy ruszać w dalszą drogę. Naszym celem było miasto Olivenza, leżące już po hiszpańskiej stronie granicy. Czekał nas 5 h rejs barką na północny kraniec jeziora.
Po drodze można było dostrzec mnóstwo różnych gatunków ptaków (przeważały bociany, chociaż udało nam się złowić wzrokiem również parę orłów).
Prowadząc barkę w północnej części jeziora trzeba naprawdę uważać i trzymać się ściśle trasy wyznaczonej przez GPS, ponieważ w innym przypadku możemy utknąć na czubku drzewa! Jest to możliwe, ponieważ ze względu na brak porozumienia między Portugalczykami i Hiszpanami, nikt nie usunął lasu przed zalaniem tych terenów. Woda jednak nie zakryła całkowicie drzew i konsekwencją tego jest naturalny labirynt stworzony przez „podwodny” las. Według mnie jest to jednak ciekawa atrakcja, a trochę adrenaliny nikomu nie zaszkodziło.
W Olivenzy wybraliśmy się do miejscowego muzeum antropologicznego oraz przechadzaliśmy się po masywnych murach obronnych. Wdrapaliśmy się na jedną z ocalałych wież obronnych (parę minut wychodzenie w górę i skręcania w prawo po pochyłej podłodze - schodów brak). Opłacało się - widok był niesamowity. Rozciągające się dookoła białe plamy miasteczek i równe rzędy drzewek oliwnych oraz winnic komponowały się wraz z błękitnymi wodami Grande Lago, tworząc krajobraz godny uchwycenia na płótnie.
Wrażenie zrobiła na mnie również główna szeroka brukowana ulica z mnóstwem kawiarenek i restauracyjek, przy której rosły sobie drzewka pomarańczowe z prawie dojrzałymi owocami. Gorące powietrze i wiatr niosący zapach cytrusów pozwoliły nam błyskawicznie zregenerować siły i ruszyć na spacer po mieście. Na kolacje zostaliśmy zaproszeni do ekskluzywnej restauracji „Palacio Arteaga”, gdzie pośród ścian i mebli zdobionych fantazyjnymi ornamentami oraz profesjonalnej obsługi poczuliśmy, ze znajdujemy się w prawdziwym pałacu. Po posiłku wyszliśmy na zewnątrz, żeby podziwiać zaćmienie Księżyca, które pod hiszpańskim bezchmurnym niebem naprawdę robiło spore wrażenie.
Wróciliśmy na nasze barki, aby przespać się i podładować baterie przed ostatnim dniem rejsu.
Dzień IV
Rano zjedliśmy syte śniadanie w przybrzeżnym hoteliku z małym basenem w pobliżu miasta Juromenha. Właściciel pokazał nam plany rozwoju tego miejsca i muszę przyznać, że już za kilka miesięcy będzie to jeden z najatrakcyjniejszych hoteli przybrzeżnych w tej części jeziora.
Ruszyliśmy z powrotem na południe zwiedzić Monsaraz - gwóźdź programu. Jest to masywny średniowieczny zamek, który widział wiele krwawych potyczek i bitew. W obrębie murów znajdowało się niewielkie miasteczko liczące około 80 mieszkańców. Wąskie, brukowane uliczki ciągnące się raz w dół, raz w górę spodobały się wszystkim. Po krótkiej przejażdżce dorożką (polskiej produkcji) mieliśmy chwilę czasu na kupienie pamiątek.
Ten dzień oprócz zwiedzania zamku minął nam głownie na podróży barką, z Monsaraz bowiem musieliśmy wrócić do naszej macierzystej mariny Amieira. Czas ten wykorzystaliśmy na odpoczynek oraz rozmowy na temat rozwoju i zwiększającej się popularności barek turystycznych na terenie całej Europy. Wieczorem w naszej marinie odbyła się uroczysta pożegnalna kolacja, trwająca do późnych godzin wieczornych. Każdy chciał przedłużyć jeszcze chociaż o małą chwilę pobyt tutaj, w tej pięknej i spokojnej części Portugalii.
Dzień V
W piątek rano po ostatnich pożegnaniach wszyscy wsiedliśmy w samochody i odjechaliśmy z nad magicznego jeziora Grande Lago. Bogatsi o wiedzę z zakresu produkcji wina oraz niesamowite wspomnienia powróciliśmy do naszych domów.