Tygodniowy kurs na sternika jachtowego w Trzebieży, zorganizowany przez krakowski klub żeglarski Szkwał. Jachty odebraliśmy z Mariny Zielona (Szczecin Dąbie), większość dni spędziliśmy jednak w porcie w Trzebieży.
S.O.S
Początek…
Czy można w 7 dni zrobić z „kogoś” sternika jachtowego? Wypływać 200 godzin to żaden problem. Zresztą równie dobrze można sobie przez te 200 godzin (teoretycznie wypływanych) siedzieć z piwkiem na dziobie jachtu i za sterem siedzieć jedynie jak się siedzi na rufie za sternikiem, gdzie także i tam można przecież piwko wypić.
Więc zebraliśmy się wszyscy rano w Marinie Zielonej w Szczecinie gdzie czekały na nas 4 jachty wyczarterowane od agencji Skaut. Marina, a w szczególności jej obsługa pamięta chyba jeszcze czasy komunistyczne. Wydaje się czasami, że ludzie tam pracujący np. z kapitanatu, żyją z misją życiową jak pewien Japończyk, który w 44 dostał rozkaz, aby walczył do końca i się nie poddawał. Biedaczek biegał po filipińskiej dżungli przez kolejne 30 lat, nie akceptując faktu, że już dawno po wszystkim. Dopiero jego ówczesny, sędziwy już przełożony musiał osobiście udać się na wyspę i odwołać rozkaz.
Tak samo jest i tutaj. Ktoś wydał rozkaz, ze kluczyk do toalet i pryszniców to jakaś świętość i trzeba o niego „walczyć” i że kto ma kluczyk ten ma władzę i i i i i w ogólne rozumiem, że marina musi jakoś zarabiać i okej można płacić za ciepłą wodę, za zimną wodę, ale nie w taki sposób. Proszę jak będzie tak kiedyś jakiś dawny „partyjny” niech powie w kapitanacie, że komunizm to już „be” i że teraz można nowocześniej, bardziej „zachodnio” podejść do pewnych sprawa. A wystarczy zaglądnąć do sąsiadów zza miedzy – Niemców.
Tak czy inaczej…
zebrała się nas grupka kilkudziesięciu osobowa, na tyle liczna, że pomieścili nas na 4 jachtach. Załoganci różni. Jedni ze świetną teorią i zerową praktyką, inny rwali się do lin i prowadzenia jachty, ale o zgrozo z ich wiedzą teoretyczną (przepisami), byli i tacy co ani jedno ani drugie no i byli na szczęście i tacy co teorię i praktykę mieli w jednym paluszku – a mianowicie instruktorzy. Chłopcy ze Szkwału na szczęście znają się na rzeczy i wiedzą jak podzielić ludzi, aby załoga składała się z takiej grupy, która gwarantuje jakieś szanse, że w pierwsze dni nie pójdziemy na dno.
Opisując kursantów będę nieco generalizował tzn nie będę pisał, że 10% była pierwszego dnia świetna a 50% nieco lepsza tylko po prostu uśrednię. Pierwsze dni spędziliśmy na manewrach portowych oraz teorii. Wiadomo, na początku miało to dość sporo z magii a dokładniej tej czarnej. Dziewczyny przerażone, płacz że one nie potrafią, że to jest głupie, że przecież one skręcały w lewo a nie wiadomo dlaczego jacht szedł w prawo. Na szczęście instruktorzy to cierpliwe stworzenia i na spokojnie każdemu wytłumaczą co i jak – czasami nawet naście razy. Ma to pewnie związek z ich wynagrodzeniem bo ja osobiście takiej cierpliwości bym nie miał. Tak czy inaczej. Pierwsze dni teoria i praktyka, manewry podchodzenia, cumowania, na silniku itp.
Po kilku dniach udaliśmy się do Trzebieży nad Zalewem Szczecińskim gdzie wypłynęliśmy na niepełne morze czyli zalew. Pełne nie pełne, skończyła się zabawa. Kilka godzin pływania dziennie, czy to słońce czy to wiatr robi swoje. Do tego dochodzą pływania nocne. Oj to dopiero jest frajda. Jak komuś wydaje się, że światła mu się nie przydadzą w żeglowaniu to wtedy właśnie doświadcza na własnej skórze w jakim był błędzie. Byli i tacy co wołali „o Kur.wa coś na nas wielkiego płynie” na szczęście okazał się to tylko port Trzebież do którego wracaliśmy po nocnym pływaniu. Pod koniec kursu ludzi nie do porównania. Dziewczyny, już nie przyjmują kurczliwych pozycji, tylko pierś do przodu i najchętniej jak by je kapitanem nazywać. Ale mają do tego prawo. Zupełnie inne osoby pod koniec kursu. Jeśli ktoś kiedykolwiek będzie chciał nauczyć się dobrze pływać polecam klub Szkwał z Krakowa oraz ich kursy które organizują w Trzebieży. Tylko przypadkiem nie pomylić z kursami organizowanymi przez Centralny Ośrodek Żeglarstwa – Trzebież. Tam to dopiero „straszy”. Obiekt chyli się ku upadkowi, ale ponoć do działanie celowe dowodzących tym miejscem.
Końcówka…
czyli egzamin. Najzabawniejsza rzecz pod słońce. Praktyka zdana przez wszystkich. Teoria hmmm z tym poszło już nieco gorzej. 10% w przód, 90% dopytka. Na szczęście nie było 3 terminów.
Później jeszcze cała papierologia, kilka miesięcy wyczekiwania i w końcu upragniony „polecony” czeka na nas w skrzynce na listy.
TJ