Są takie miejsca, gdzie, mimo bajecznych okoliczności przyrody, lepiej nie cumować… tak przynajmniej głosi fama. Czy rzeczywiście istnieją dziś jeszcze rejony, w których żeglarz może stać się daniem głównym?
Kanibalizm
Kanibalizm zawsze wzbudzał sporo emocji, nawet, jeśli dotyczył zwierząt; posilanie się mięskiem kolegi wywołuje pewną odrazę, a zwierzaki, które mają zwyczaj uprawiać ten proceder, wydają się jakoś tak mniej sympatyczne.
Mimo to, jak czytamy w Wikipedii, „kanibalizm to praktyka zjadania osobników własnego gatunku, dość rozpowszechniona w naturze”. Co oznacza „dość rozpowszechniona”? Otóż, kanibalizm dotyczy około 75 gatunków samych tylko ssaków, z czego 15 zaliczamy do naczelnych. Może więc nie jest to aż tak sprzeczne z naturą, jak nam się wydaje?
Faktem jest, że o ile kanibalizm u zwierząt wynika najczęściej ze względów czysto praktycznych (np. taka modliszka zjada łeb swemu lubemu, kiedy już spełnił swą powinność i do niczego jej się więcej nie przyda, a jeszcze zacznie się domagać piwa i czystych skarpet), o tyle u ludzi kanibalizm prawie zawsze musiał mieć solidne podstawy: albo religijne, albo wynikające z najwyższej konieczności (czyli, zjemy kolegę albo umrzemy z głodu).
Czym to grozi?
Czym kanibalizm grozi żeglarzowi, który nieopatrznie dopłynął na wyspę ludożerców i wylądował w przysłowiowym kotle, to raczej wiadomo. Okazuje się jednak, że również amatorzy ludzkiego mięsa nie są całkowicie bezkarni, i to bynajmniej nie dlatego, że niemyty od paru tygodni, przepojony grogiem żeglarz im zaszkodzi.
Otóż, natura sama przygotowała pułapkę na ludożerców; ludzkie mięso zawiera bowiem tak zwane priony, czyli białka, wywołujące poważne choroby neurologiczne, czego ciekawym przypadkiem jest kuru, zwana też „śmiejącą się śmiercią”. Jest to śmiertelna, nieuleczalna choroba, objawiająca się stopniowym wyłączaniem poszczególnych funkcji mózgu, skutkiem czego zarażony najpierw ma problemy z poruszaniem się, potem z siedzeniem, a na końcu z trzymaniem moczu i kału… a na pocieszenie przez cały czas się śmieje jak wariat lub (rzadziej) płacze.
Podobna przypadłość trapiła zresztą krowy, kiedy to zamiast uczciwej krowiej paszy dawano im zmieloną mączkę kostną (czyli inne krowy), dzięki czemu pod koniec lat ‘90 świat poznał chorobę Creutzfeldta-Jakoba oraz skazał na uśpienie dziesiątki tysięcy tych sympatycznych (i smacznych) zwierzaków.
Kanibale XX wieku
Kanibalizm nie zawsze wynikał z konieczności – o ile można zrozumieć głodujących ludzi, doprowadzonych do ostateczności, którzy z najwyższym obrzydzeniem decydują się poczęstować udem martwego kolegi, o tyle praktyka jedzenia jeńców i uznawanie ich za przysmak (!!!), stosowana pod koniec wojny w japońskiej armii, jest już zrozumiała chyba tylko dla ludzi Wschodu. Jak bowiem można zrozumieć taki rozkaz?
„Rozporządzenie w sprawie konsumpcji mięsa lotników amerykańskich.
1. Batalion życzy sobie zjeść mięso lotnika amerykańskiego, podporucznika Halla.
2. Racjonowanie mięsa nadzorować będzie porucznik Kanamuri.
3. Przy egzekucji obecny będzie kadet Sakabe (Korpus Medyczny), który ma usunąć wątrobę i woreczek żółciowy.
Podpisano: dowódca batalionu, major Matoba
9 marca 1945 r., godzina 9 rano.”
Jak wykazały liczne śledztwa, wspomniany major Matoba nie był jakimś wyjątkowym psychopatą, ponieważ jedzenie mięsa jeńców było szeroko, choć może nie powszechnie, stosowaną praktyką, a za szczególny przysmak uchodziła ponoć wątroba.
Śladami ludożerców
Zostawiając jednak na boku okropieństwa wojny – czy współcześnie, w XXI wieku, można jeszcze trafić do gara? Wiele osób twierdzi, że owszem: organizowane są nawet specjalne wycieczki „śladami ludożerców”, podczas których nie można co prawda uczestniczyć w uczcie (i to po żadnej stronie, ani jako smakosz, ani jako składnik zupy), ale za to da się zakupić oryginalne pamiątki, jak choćby… rzekomy widelec ludożerców.
Organizatorzy niniejszych wycieczek twierdzą zgodnie, że ludożercy mają ponoć żyć i grasować w Kongo na Wyspach Salomona oraz na Nowej Gwinei. Cóż, w Krakowie też podobno pląta się jakiś smok… a może smog? Ważne, że turyści mogą przyjechać i stwierdzić to naocznie, i chyba o to tak naprawdę chodzi.
Wiele wskazuje na to, że opowieści o ludożercach to w większości mity i poszlaki, bowiem od czasu, kiedy niejaki Krzysztof K., lądując na Santa Maria de Guadelupe, znalazł tam ewidentne ślady po uczcie ludożerców (nad piszczelem można jeszcze dyskutować, ale ludzkiej czaszki raczej nie sposób pomylić z czymś innym), nie udało się znaleźć niezbitych dowodów na ten proceder.
Pomyłka Kolumba
Jak się okazuje, Kolumb pomylił nie tylko kontynenty (taka tam drobnostka), ale też słowa; kiedy dopłynął do Haiti, pewien tubylec powiedział mu, że na sąsiedniej wyspie żyją plemiona Cariba, żywiące się ludzkim mięsem. Kolumb albo coś pokręcił, albo nie dosłyszał, w każdym razie to właśnie jemu i jego pomyłce zawdzięczamy termin „canibal”.
Faktem jest, że od czasów wielkich odkryć, do najbardziej „ludożerczych” miejsc na Ziemi należy Fidżi, które leży, jakby nie patrzeć, spory kawałek wody od Haiti. Na Fidżi do dziś można oglądać Jaskinię Ludożerców i kanibalskie akcesoria, między innymi resztki specjalnych pieców, które, jak głosi legenda, nigdy nie wygasały. Co ciekawe, mieszkańcy archipelagu nie do końca czaili, o co chodzi z tym niejedzeniem ludzi i dlaczego nie należy się tym chwalić: ponoć za czasów królowej Wiktorii król archipelagu ochrzcił się i poprosił monarchinię o protekcję, a jako drogocenny prezent ofiarował jej własną, wysłużoną maczugę… którą przez lata miażdżył ludzkie czaszki, o czym nie omieszkał z dumą wspomnieć.
Polscy misjonarze, pracujący na Fidżi, potwierdzają, że nadal słyszy się pogłoski o ludożercach, żyjących w okolicy rzeki Sepik. Wciąż są to jednak tylko pogłoski - choć chyba jednak coś jest na rzeczy, bowiem po wyspach krąży taki dowcip:
Świeżo przybyły misjonarz pyta witających go tubylców: "Czy nie ma wśród was ludożerców?". Odpowiadają mu chórem: "Ależ skąd! Wczoraj zjedliśmy ostatniego".
Podstawy naukowe
Antropolodzy i archeolodzy spierają się co do tego, czy rzeczywiście kanibalizm istniał (bądź istnieje), jako rozpowszechnione zjawisko. Pani Heidi Peter-Röcher, autorka słynnej książki „Mit kanibalizmu” przekonuje, iż z ewolucyjnego punktu widzenia kanibalizm zwyczajnie się nie opłaca, bo, po pierwsze, zagraża całemu gatunkowi, a po drugie - naraża smakosza na odwet ze strony innych osobników. Skoro wśród ludzi, poza względami czysto praktycznymi, istnieją dodatkowo obwarowania kulturowe, religijne, jest mało prawdopodobne, by kanibalizm, jako powszechne zjawisko, mógł w ogóle zaistnieć.
Co zatem z ewidentnymi śladami tego procederu w postaci choćby rozłupanych czaszek czy upieczonych w żarze ogniska żuchw? Pani Heidi twierdzi, że fakt, iż kogoś zabito w okrutny sposób, a następnie poćwiartowano czy upieczono, nie oznacza jeszcze, że potem został zjedzony. Do pewnego stopnia jest to logiczne, ale po co w takim razie zadawać sobie trud, związany z papraniem się w zwłokach?
Teorie kontra rzeczywistość
Teorie naukowe mają to do siebie, że niekoniecznie znajdują odzwierciedlenie w realnym świecie. Coś więc jest nie tak – albo ze światem, albo z teoriami.
Jak bowiem zignorować fakt, że co jakiś czas docierają do nas informacje, że zaginiony turysta odnalazł się… w ognisku, jak to miało miejsce w 2011 roku na należącej do terytorium Francji wyspie Nuku Hiva? Miejscowi zjedli tam (choć nie w całości, w końcu śledczy jakieś resztki znaleźli) niemieckiego obieżyświata, a chociaż zastępca miejscowego burmistrza stwierdził, że to pierwszy taki przypadek na wyspie, faktem pozostaje, że na innych wyspach takie rzeczy też się zdarzają; oczywiście po raz pierwszy. W 2012 roku grupa kanibali zabiła i zjadła 7 osób na Papui Nowej Gwinei. Ludożercy zostali zatrzymani przez policję, ale trzeba przyznać, że ich cele były szczytne, bowiem zjedzone ofiary miały trudnić się czarami, więc należało je zneutralizować.
Czy, w świetle powyższych faktów można śmiało cumować na urokliwych, cudzoziemskich wyspach i liczyć, że nie wylądujemy w zupie? Jeśli na brzegu stoi miły dziadek z naszyjnikiem w czaszek i macha do nas zachęcająco, można mieć wątpliwości - ale w końcu, czym byłoby żeglowanie bez odrobiny ryzyka?