TYP: a1

Relacja z rejsu po Karaibach, Grenada

środa, 24 stycznia 2024
Jerzy Cygler

05/01, piątek

Starot skoro świt, o 06:05 lecimy via Amsterdam i CDG ( bez zmiany lotniska w Paryżu na szczęście ) do Pointe-a-Pitre na Gwadelupie. W Berlinie mróz, zawieja. W zasadzie nie lecimy przez Berlin, więc ta pogoda powinna nam koło tyłka latać, ale dla naszego samolotu z Amsterdamu do Paryża to już nie. Pojawia się niewielkie opóźnienie. Początkowo niewielkie. Na CDG będziemy mieli godzinę na przesiadkę. Teraz już znacznie mniej. Kiedy opóźnienie przekracza godzinę cały misterny plan powoli diabli biorą. Na lotnisku w Amsterdamie wszyscy mają nas gdzieś, uprzejma pani z Air France w Warszawie zapewnia że samolot w Paryżu na pewno nie będzie na nas czekał. W tym czasie dostajemy mailem pytania o ocenę linii lotniczych. Tylko przez wrodzoną grzeczność nie odpisujemy, zresztą cenzura by nie puściła. Oprócz naszej siedmioosobowej grupy lecą też jacyś Niemcy, tą samą trasą. W sumie ok. 20 osób będzie w kropce. W końcu opuszczamy Amsterdam, w związku z tym iż narobiliśmy rabanu ( Niemcy chyba też ) pada komunikat iż trwają negocjacje co do naszej dalszej podróży. Przed lądowaniem na CDG jest pozytywna wiadomość, samolot czeka, ale mamy pędem biec do gate’u, co też czynimy. Po drodze personel załatwia nam przejścia bez kolejki, kieruje najszybszą drogą. Docieramy o czasie. Co ciekawe, samolot dopiero kończy boarding pasażerów lecących normalnie z Paryża. My się załapaliśmy, ale nasze bagaże na pewno nie. Podróż spokojna. Obok skippera siedzi młodziutka murzynka z malutkim brzdącem na kolanach. Panicznie boi się lotu. Co jakiś czas chwyta mocno skippera za rękę i wtula się w niego. Instynktownie wyczuwa ręce które leczą. A brzydka nie jest… My lądujemy z godzinnym opóźnieniem, nasze bagaże nie, co było zresztą do przewidzenia. To może i lepiej, bo tłok na hali przylotów niemiłosierny, trudno się samemu przecisnąć, a co dopiero z bagażem. Lotnisko kompletnie niewydolne przy tej ilości pasażerów. Grzesiek i skipper szukają naszej wypożyczalni samochodów, co po jakimś czasie kończy się sukcesem. Szybko odbieramy 2 Dacie Duster. W drodze po resztę załogi najpierw Grzesiek, potem skipper mylą drogę. Teraz szukamy naszego hotelu La Dunette. To też proste nie jest. Mapa Google wyprowadza nas w krzaki. Poza tym droga wąska, kręta o dużym kącie nachylenia w górę lub w dół. O ile cała wyspa jest czysta, to na poboczach sporo pordzewiałych wraków aut. Po pewnym czasie znajdujemy nasz hotel. Zamknięty na cztery gwizdki. Nie ma nikogo, na szczęście budzi się jakiś człowiek – gość hotelowy, dzwoni po kogoś z obsługi. Po pewnym czasie pokazuje się właścicielka, wydaje klucze. Na miejscu są dwa baseny, ale nie korzystamy z nich, szybki prysznic i walimy się spać. 

06/01, sobota

Rano wyruszamy w trasę na Base-Terre. Tam jest co oglądać, my wybieramy północną część wyspy. Na początek wodospad Cascade aux Cervevisses, potem 2 km dalej, kolejny postój na zwiedzanie lasu deszczowego. Trasa ciekawa, początkowo ostro pod górę, sporo ciekawej roślinności. Jest bardzo ciepło, wilgoć też daje się odczuć. Potem ogród botaniczny Jardin Botanique des Deshaies. na północnym zachodzie wyspy. Po drodze chcemy coś zjeść, ale knajpy zamknięte. Ogród ciekawy, pogoda ładna, można żyć. W kraju dowaliło śniegu, chwycił ostry mróz. Tutaj 28 C w cieniu, na słońcu do 40 C, woda też ma tą samą temperaturę, i można w styczniu ?  Po ogrodzie botanicznym wpadamy do knajpy ( już są otwarte ) na obiad – chicken colombo. Złe nie jest. Wracamy północną stroną wyspy, po drodze zahaczamy o muzeum rumu, gdzie, jak sama nazwa wskazuje, największą atrakcją jest wystawa motyli. Wracamy z wycieczki, zdajemy auta. Ale nasz transfer do mariny ma opóźnienie. W końcu docieramy do Bas Du Fort. Lekko „pochylony” bosman kieruje nas do naszego jachtu. Bali 4.0 z 2018, „Saba”. Częstujemy go piwem ( w jego wydaniu to już kolejne tego dnia ). Rozkładamy się po kabinach, idziemy spać. Od jutra rozpocznie się właściwa część rejsu. Jak uczy doświadczenie, największe i najcięższe doświadczenia żeglarskie dzieją się na lotniskach i innych transferach, potem to już z górki. Oby tak było i tym razem.

07/01, niedziela

Ten sam bosman, z piwem w ręku, zaczyna nam opowiadać o jachcie, trasach.  Zdanie jachtu szybkie, zobaczymy jak będzie przy odbiorze. Dla bosmana piwo kończy się szybko, ratujemy go kolejnym. Następnie podpisanie kontraktu warunkującego użytkowanie jachtu. Jasno napisane co nam wolno, czego nie, o co musimy zapytać. Poza tym otrzymujemy informacje wędkarskie, których ryb unikać, które są polecane, oraz o wymiarach ochronnych. Część załogi robi aprowizację, potem odprawa graniczna. Klawiatura francuska, można wybrać Englisch. Co z tego, jak odpowiedź można wypełnić tylko po francusku. ”Po francusku” kojarzy się oczywiście z inną czynnością, o wiele przyjemniejszą niż odprawa graniczna, ale cóż, my nie jesteśmy tutaj dla przyjemności. W południe wypływamy. Wyrzucone wędki, na jedną z nich skipper wyciąga dorodną barracudę. Maciek też ma branie, ale pęka żyłka. Potem jeszcze dwa brania, ryby jednak się nie zacinają. Docieramy do zatoki Anse a la Barque. Miejsce do kotwiczenia idealne, osłonięte od passatu. Kąpiel, wyciągamy sporo muszli. O zmroku na wędkę skippera łapie się dorodna ogończa. Mamy znów co jeść. Na kolację barrcauda, ogończa pójdzie na ruszt jutro, i to w dwóch formach.

08/01, poniedziałek

Na śniadanie kończymy wczorajszą rybę, plus sporo innego dobrego jedzenia. W końcu Francja, królestwo serów. Oraz ogończa na surowo z limonką i innymi przyprawami pomysłu Mikołaja. Przepis do uzyskania od kuchcika. Pogoda słoneczna, wiatr 20 kn z dobrego kierunku, kierujemy się na Antiquę. Po drodze jakaś ryba rozgina kotwiczkę woblera Maćka, zrywa też inne przynęty – ośmiorniczki. Na wędkę skippera łapią się 3 dorodne barracudy. Pogoda praktycznie nic się nie zmienia, cały czas świeci słońce. Idziemy pełnym bajdewindem, na granicy ostrego półwiatru. Jacht robi 8 kn, co jak na ten katamaran jest bardzo dobrym wynikiem, choć nie jest to niestety Catana… Na Antiquę docieramy o 15,30, kotwica w Carlise Bay. Ładna zatoczka, jest trochę raf. Lepsza przezroczystość wody niż na Gwadelupie. Brzegi piękne, nastrój podkreśla doskonała pogoda. A w kraju ostra zima. No, ale kto biednemu zabroni żyć bogato. Wieczór podkreślony dobrym rumem. Spać chodzimy dosyć wcześnie, nie wszyscy się jeszcze przestawili na lokalną strefę czasową: + 5 godzin.

09/01/ wtorek

Rano na silniku przemieszczamy się do Falmouth Harbour, tam kotwica. Piękna zatoczka, pełna jachtów i wypasionych gigantycznych motosailerów. Ale króluje „Royal Clipper”, czyli niedoszły polski „Gwarek”. Historia jachtu ciekawa. Na przełomie lat 80/90 ubiegłego wieku był budowany w Polsce. Nastał kryzys, kupiła go firma z Luxemburgu, dobudowała 20 m kadłuba, dodała jeden maszt i powstał największy prywatny żaglowiec świata. Latem można go spotkać na Śródziemnym, zimą – tutaj. Musimy zrobić odprawę graniczną, zamierzamy się powłóczyć po Barbudzie, wyspie należącej do Antiquy. Odprawa graniczna jest dostępna na sąsiedniej zatoce, też pełniącej rolę portu. Trwa to sporo czasu, przechodzimy od jednego do drugiego urzędnika, w końcu mamy zrobione wszystkie papiery. W drodze powrotnej na jacht czynimy niezbędne zakupy, i kierujemy się na Barbudę. Pogoda standardowa: słońce, wiatr 18 – 20 kn, choć czasami silniejszy. Idziemy tak jak wczoraj ostrym półwiatrem, jest bajka. Niebieskie niebo, niebieska woda, nic więcej nie potrzeba. Na Barbudę docieramy o zmroku, kotwiczymy ja jej zachodnim wybrzeżu na zewnątrz Codrington Lagoon, poniżej Low Bay. Z FB mamy namiar na faceta z wyspy który robi wycieczki po rezerwacie fregat. Ten temat będzie wykonany pojutrze, jutro w planach snurkowanie na rafach.  

10/01, środa

Po śniadaniu na motorze płyniemy początkowo na Cocoa Bay, plażę otoczoną rafami na południu wyspy. Tam woda niezbyt przejrzysta, ale z ładną plażą. Niestety należącą do hotelu. N brzegu tablica z informacją iż 10 metrów od wody dostępne dla każdego, potem teren hotelu i proszą to uszanować, co też czynimy. Po kilku godzinach przenosimy się na dużo ładniejszą Gravenors Bay. Zatoka usiana rafami, trzeba patrzeć na ploter i „pod nogi”, głębokość miejscami zmniejsza się do 0,1 m poniżej kilów naszego cata ( 1,2 m zanurzenia ). Kotwica i znów do wody. Woda czysta, rafy ciekawe, jest trochę ryb, w tym dwie ogończe. Jedna naprawdę spora Maciek namierza ryby, woła skippera. Ten w uniformie do snurkowania z kuszą w dłoni płynie do ryby. Mniejsza gdzieś ucieka, większa jest w zasięgu kuszy. Dostaje starzał tuż za głową, bełt przeszywa ją na wylot. Nie daje za wygraną, walczy, wygina bełt i zrywa się. Szkoda, dokończy żywota gdzieś na rafie, zamiast w naszych żołądkach. Jej przeznaczeniem był gorący olej – naturalne środowisko każdej ryby. Pod wieczór wracamy nieopodal wczorajszego kotwicowiska. Tam na kolację barracuda w pierzynce, przepis u skippera ( ale to nie są tanie rzeczy ). Nawiązujemy kontakt z naszym jutrzejszym przewodnikiem, choć dodzwonić się prosto nie było.

11/01, czwartek

Rano mamy kłopot z połączeniem z naszym gostkiem, w końcu udaje się uzgodnić miejsce, gdzie się spotkamy. Jest to kotwicowisko w połowie mierzei oddzielającej Codrington Lagoon, nieopodal zniszczonego przez cyklon hotelu. Facet podjeżdża swoją motorówką i wiezie nas do osady o tej samej nazwie co laguna. Tutaj na piechotę docieramy do biura, musimy zrobić odprawę wyjścia. Wysepka malutka, zamieszkuje ją 110 mieszkańców, to i biuro nieczynne. Na drzwiach kartka z prośbą, że jeśli ktoś już koniecznie coś chce, nich zadzwoni. Tak też czynimy. Jutro opuszczamy Antiquę i Barbudę. Gdybyśmy tego nie zrobili, jacht przy następnej wizycie tutaj zostałby aresztowany. Potem czekamy na naszego przewodnika. Pat „WhatsApp” jest czarującym murzynem, trochę przypomina Antka z St-Vincent. Wsiadamy ponownie na jego motorówkę. Pat meandrując pomiędzy namorzynami, pokazuje ptasi raj. Gigantyczne siedlisko fregat. Tutaj się rozmnażają. Przepływamy pomiędzy roślinnością, ocieramy się o krzewy namorzynów na płytkiej lagunie, możemy praktycznie dotykać ręką ptaki. Nikt z nas czegoś takiego jeszcze nie widział. Kamery i aparaty trzeszczą. Potem odwozi nas na jacht. Na odwoźne zabiera nam śmieci gratis. Koszt wycieczki wyniósł 5 Euro / os. za wejście na teren parku, oraz 160 USD za samą wycieczkę. Nie mamy USD, Pat nie zna kursu wymiany Euro/USD, dajemy mu 160 Euro. Kwota naprawdę niewielka jak na tak obłędną eskapadę. Gdyby ktoś chciał taką ekskursję powtórzyć, gorąco namawiamy. Tel. do Pata: +1 268 721 3305. Po powrocie na jacht pogoda lekko się pogarsza, zaczyna padać lekki deszczyk. To okazja żeby coś przeprać, samemu się wykąpać. Nasza odsalarka nie jest zbyt  wydolna ( niestety osmotyczna ), pracuje tylko przy większych obrotach silnika, teoretycznie ma dawać 50 l. wody / godzinę. W praktyce jest mniej skuteczna. Po 15-ej ponownie wychyla się słońce, mamy poobiednią sjestę. Jutro planujemy wyruszyć w nocy w stronę St Kitts – Nevis. Kąpiel w ciepłej wodzie ( 28 C ), dobra kolacja, ładny zachód słońca i można iść spać.

12/01, piątek

Pobudka o 4-ej rano, mamy do przepłynięcia ok. 70 – 80 nM. Stawiamy żagle, ale początek i tak na motorze. Trzeba ominąć rafy, konieczny ploter. Potem już tylko żagle. Płyniemy pełnym baksztagiem, wiatr jak zwykle w tym rejsie rzadko przekracza 20 kn. Robimy średnio 8 kn., czasem dochodzimy do 10. Jak na ten jacht bardzo dobrze. Zachmurzenie ranem całkiem spore ustępuje słońcu. Tropik w pełnym calu. Lecimy za słońcem na zachód, smaga nas gorący wiatr, łagodnie od rufy unosi fala. Bajka, jak zwykle w styczniu. Po drodze łapiemy kolejne barracudy. Chyba nas bardzo lubią, z wzajemnością zresztą. Koloryt podkreśla kapka rumu z sokiem. Nie ma to jak pół metra śniegu i – 20 C, jak w kraju. Przed Nevis, na jej południowym skraju, sternikowi udaje się złapać bojkę od zastawy sieciowej, jacht zwalnia i staje. Linę udaje się odciąć, ale część zaplątana w śrubę płynie dalej z nami na miejsce postoju. Teraz nie możemy się jej pozbyć. Po drodze pojawiają się spore delfiny, harcują obok naszej łódki dobre pół godziny. Dopływamy do Shitton Bay, na południowo – zachodnim brzegu St-Kitts. Miejsce osłonięte, kolorowe, dno piaszczyste. Wysoki brzeg osłonięty kamienną rafą, choć jest też trochę korali. I mnóstwo ryb. Na początek czyścimy śrubę z resztek liny. Oprócz nas kilka jachtów, na północnej części zatoki wrak małego statku którego pilnuje pod wodą wielka barracuda. Jest to miejsce, gdzie jak do tej pory, nie było tak wielu podwodnych stworzeń. Jest wszystko, nawet kalmary. Woda czysta, ciepła w standardzie. Wieczorem obok nas kręci się wycieczkowy katamaran wypełniony rozentuzjazmowanym tłumem młodych ludzi nieźle imprezujących. Początek nocy to również mały rekin na wędce Maćka ( wyciągnął go Marek ), ale zwracamy mu wolność. Co innego, gdyby był smaczniejszy, ale to inna bajka.

13/01, sobota

Rano ponownie kąpiel wśród olbrzymiej ilości ryb. Śniadanie, potem wyruszamy na południe w kierunku Montserrat. Bardzo szybko na wędkę skippera zahacza się całkiem przyzwoity tuńczyk biały, taki z 10 kg. Niedługo potem, na południe od Nevis kolejny sternik chwyta bojkę, tym razem czepiamy ją wędką. Skuteczny jak do tej pory wobler i 150 m plecionki poszło się bzykać. Bywajet. Do Montserrat mamy pod wiatr, idziemy bardzo ostrym bajdewindem wspomagając się w takiej sytuacji zawietrznym silnikiem. Ostatnie 10 mil, zupełnie pod wiatr płyniemy tylko na silnikach. Kotwica na południowo – zachodnim brzegu wyspy w Old Road Bay. Otoczenie ładne, czarna, wulkaniczna plaża, obok hotel. Część ekipy płynie pontonem do brzegu. Zamiast piwa otrzymują informację, iż w związku z faktem braku odprawy zamiast trunku przyjedzie policja i spragnionych aresztuje. Siła wyższa, wracają na jacht. Tutaj na kolację głównym daniem jest drobno pokrojony surowy tuńczyk z limonką i maggi. Rewelacja, podobnie zresztą jak poprzednie potrawy rybne. Potem kąpiel w zatoce, ciepły, pogodny wieczór. Jutro przez Gwadelupę, popłyniemy na południe. Na razie gwiaździsta noc nad nami.

14/01, niedziela

Noc rzeczywiście gwiaździsta, zresztą jak wszystkie do tej pory. Choć widać łuny z sąsiednich wysp  to czyste powietrze które zapewnia passat, robi swoje. Połowa rejsu za nami. Codziennie świeże ryby. Idzie przeżyć. Montserrat nie ma wiele atrakcji, jest to w zasadzie postojówka w drodze na południe. Kiedyś były tutaj plantacje drogich gatunków kawy, ale erupcja wulkanu zniszczyła prawie 1/3 pow. wyspy. Wypływamy w nocy, ok. 4-ej. Warto wstać wcześniej, żegluga w nocy też ma swój urok. Poza tym na miejsce dopływamy na wyznaczone miejsce kilka godzin przed zachodem słońca co daje czas na spokojny pobyt na kolejnym miejscu. Pogoda jak zwykle w dechę. Słońce, wiatr 20 kn., wysoka temperatura powietrza i wody, po prostu styczeń. Humory bardzo dobre, jak zwykle zresztą. Sami faceci, nie ma kobiet, być może to jest przyczyną dobrej atmosfery. Ale temat oczywiście do dyskusji, choć na lądzie, bo na morzu demokracja kończy się po wejściu na pokład. Dopływamy do Gwadelupy, rzucamy kotwicę w zatoce przy Pte  Malendure. W necie szukamy sklepu, jest ok. 1 nM na południe od nas, szybka decyzja i tam się przestawiamy. Dzisiaj niedzielne popołudnie, nic nie kupimy, ale knajpy otwarte. Siadamy w jednej z nich. Sympatyczne piwo robi nastrój. Na wprost, po drugiej stronie drogi jakiś gostek parkując auto wypadł z drogi, zawiesił się prawą burtą auta na krawężniku. Szybka decyzja, wypadamy z knajpy, podnosimy auto i przekierowujemy na ulicę. Facet nam dziękuje, obiecuje postawić drinka. Na obietnicy się kończy. Wracamy na jacht. Sympatyczny wieczór jak zwykle w kokpicie, potem lulu.

15/01, poniedziałek

Sklep miał  być otwarty o 07,30, w realu otwiera się pół godziny później. Południe w każdej strefie na całym świecie ma swoje prawa. Robimy niezbędne zakupy ( m. in. chipsy i takie tam ). Telefonujemy na Dominicę,  mamy dwa namiary na firmy które prowadzą wycieczki po Dominice. Mamy dwie opcje: firma którą poleca czarterodawca – Cobra, lub Octavius Lugay, aktualny wice-minister energetyki na wyspie. Potem jedziemy na południe. Stawiamy grota, ale i tak jedziemy na motorze, jest konieczny dopóki nie wyjdziemy z cienia wyspy. Potem ma trochę powiać, nieco lepiej jak do tej pory. Tak też i się dzieje. Wiatr osiąga do 25 kn, co sztormem nie jest, ale trochę więcej niż dotychczas. Nie działa autopilot, kolejne pstrykanie w deskę rozdzielczą nie daje żadnego efektu. Co za pech, trzeba sterować ręcznie. Mamy ostry bajdewind, którego żaden katamaran nie lubi ( z wyjątkiem Catany, ale ten jacht to konstrukcja z zupełnie innej bajki, choć ten sam producent co naszej Bali ). Jazda piękna, od pewnego momentu musimy wspomagać się zawietrznym silnikiem co na ostrych kursach jest standardem.  Płyniemy 7 – 8 kn., spora fala. Słońca nie za dużo, czasem przelotny, krótki deszczyk. Bryzgi wody co jakiś czas zmywają pokład. Fajna żegluga. Po południu dopływamy do południowo – zachodniegu brzegu Dominiki, w Roseau. Tutaj jak zwykle czeka facet w motorówce, ten sam którego zna skipper z poprzedniegu rejsu, proponuje ten sam mooring. Przyjmujemy. Za chwilę podpływa Octavius, niesamowity facet, wsiada do nas na jacht. Operator motorówki widząc co się dzieje i co się dalej wydarzy, odpala motor wraca na ląd i szybko wraca na nasz jacht z gandzią. Bardzo sympatyczny wieczór. W związku z tym iż narkotyki w Polsce są zabronione – kończę relację z tego dnia.

16/01, wtorek

Rano śniadanie, potem podpływa motorówka, za chwilę lądujemy na brzegu. Prowadzić nas będzie pracownik Octaviusa, on sam ma inną grupę. Ale tam gdzie będziemy i tak się spotkamy. Tour de Dominica zaczynamy od kąpieli w przepięknej rzece z wodospadem, potem prujemy pod górę. I to ostro. Teren do pieszej wędrówki naokoło jeziora w kalderze dzisiaj niedostępny, sporo badało, droga ostro pod górę, w błocie – odpada. Ale widoki piękne. Soczysta zieleń, jakiej w kraju nie uświadczysz nawet wiosną, robi wrażenie. Następnie kolejna kąpiel w rzece płynącej w grocie skalnej, zakończonej wodospadem. Znów bajka. Potem dobry lunch ( zarezerwowany wcześniej ), nieopodal wodospadów Trafalgar. To clou programu. Kto ich nie widział, tego żaden opis mu nie pomoże, to trzeba zobaczyć. Dwa fantastyczne wodospady: Papa ( większy ) i Mama ( mniejszy ). Niesamowite widoki. Idziemy  z naszym przewodnikiem na ten większy. Bez niego nie dalibyśmy rady. Trzeba wiedzieć jak i gdzie postawić rękę, jak nogę, jak wejść do nurtu rzeki. Połowa z nas dociera do celu. Jesteśmy u celu. Wodospad składa się z kilku składowych, jest ciepła woda + 40 C, i zimna + 20 C. Widoki obłędne  Podejście to mistrzostwo świata, ociera o lekki hard core. W dół poszło nieco łatwiej. Piwo dla hardcorowców i wracamy. Po drodze odwiedzamy gorące błota, tam diabeł mówi dzień dobry. Skipper ma z diabłem układ ale nie wszyscy o tym wiedzą, to zresztą oddzielny temat… Bardzo klimatyczny wieczór w kokpicie, jutro wracamy do Europy.

17/01, środa

Kilkakrotne włączenie i wyłączenie autopilota daje efekt, diabeł sam się naprawił. Dzisiaj ma trochę wiać, i tak się dzieje. Na dzień dobry ponad 20 kn, jak wychodzimy z cienia wyspy powoli tężeje, w porywach do 30 kn. Pierwszy ref na grocie, fok zmniejszony o 1/3. Jedziemy bardzo szybko, w porywach do 10 kn. Do tego standardowe słońce. W kraju jakieś mrozy i zadymki, ale to na razie nie jest nasz problem. Nieco ponad 40 nM robimy bardzo szybko. Dopływamy do kilku małych wysepek na południe od Gwadelupy. Początkowo kotwiczymy przy ładnej plaży na południowym brzegu Ilet de Cabrit. Chroni przed wiatrem, są mooringi – wszystkie zajęte. Rzucamy kotwicę blisko brzegu. Chcemy poczekać, może któryś z mooringów się zwolni. Nic się nie zwalnia, za to podpływa jakiś żabojad pontonem i proponuję żebyśmy zmienili postój na inne miejsce. Faktem jest, iż każdy jacht tutaj nieźle tańczy. Oprócz nas przegania też jakiś stalowy jacht pod banderą amerykańską. Podnosimy kotwicę, odpływamy nieco na bok. Próbujemy zakotwiczyć w wielu miejscach, kotwica jednak nigdy nie trzyma. Amerykanin ma to samo. Zmieniamy wysepkę, kotwiczymy w równie uroczej zatoce Anse Fideling na bardziej odsuniętej na południe Terre-de-Bas. Za chwilę pojawia się tutaj nasz znajomy Amerykanin. Miejscówka urocza, brak zafalowania, dosyć skutecznie chroni przed silnym wiatrem. Po obydwu stronach zatoki liczne skałki porośnięte koralami, dużo pięknych ryb. Są też żółwie, kalmary i inne morskie żyjątka. Za rufą kręcił się nawet mały rekinek. Tym ostatnim na tym rejsie odpuszczamy, łapiemy wiele smacznych innych ryb. Tak samo dzieje się i tutaj. Na wędki wyciągamy kilka gastronomicznych rybosomów które aż proszą się o gorący olej. Nie można odpalić silnika, wada mechaniczna dotycząca cięgna gazu. W nocy dosyć silnie wieje. Wiatr siada ok. 05:00.

18/01, czwartek

Rano Maciek i skipper ruszają z kuszami do wody. O ile wczoraj było sporych ryb na strzał, dzisiaj pozostał sam kolorowy drobiazg. Ktoś musiał im coś donieść na temat 2 morderców z kuszami. O ile w przypadku skippera żądza mordu jest uzasadniona wykształceniem ( w końcu lekarz ), o tyle Maćka trudniej wytłumaczyć. Ten ostatni strzela małą ośmiornicę, ale już wielkości konsumpcyjnej. Po śniadaniu kończymy naprawę silnika, cięgła mocujemy krótkimi linkami, maszyna zaczyna działać. Potem przemieszczamy się na południowo – wschodni brzeg Gwadelupy, na kotwicowisko Anse de Saint Anne. Po drodze Maciek i skipper zaliczają po kolejnej barracudzie. Nasze miejsce na nocleg to ładna miejscówka, otoczona rafami, daje dobrą osłonę od strony morza. Woda nie jest zbyt przejrzysta, powoduje to dosyć silny przybój rozbijający się o rafy.

19/01, piątek

Marek w nocy zaliczył jakieś knajpy na brzegu, ale wrócił żywy. Choć z wielogodzinnym opóźnieniem i zszarganym wodorostami pontonem. Po śniadaniu, na samym foku, zmieniamy postojówkę na zachodni brzeg malutkiej Ilet du Gosier. Stoi sporo jachtów, pobędziemy tutaj do 13-ej, mamy kilka godzin na ostatnią kąpiel w ciepłych, karaibskich klimatach.

Robimy danie wstępne z ośmiornicy, smakuje wszystkim. Na drugie barracuda w pierzynce, a w zasadzie w dwóch – o różnych smakach. Potem powrót do mariny. Tankujemy 245 litrów diesla. Co ciekawe, litr kosztował 1,64 Euro. Gdybyśmy chcieli wlać benzynę, zapłacilibyśmy po 0,69 Euro za litr ( wprawdzie to cena dla rybaków, ale wrażenie robi ). Tuż po zatankowaniu i odbiciu od stacji podpływa do nas ponton z ludźmi z Dream Yacht. Oni już zacumują naszą konstrukcję do keji. O 14:20 kończymy rejs. Ze względu na liczne schwytane barracudy otrzymuje on nazwę „barracuda rejs”. Przepłynęliśmy 537 nM, na żaglach – 354 i 183 na motorze. Robimy odprawę graniczną, do wieczora mamy czas wolny. W planach była jakaś knajpa, ale zjedliśmy tyle ryby, iż nikt już nie jest głodny. Połowa pozostaje w lodówce na jutrzejsze śniadanie. Powoli pakujemy manele, jutro do 9-ej powinniśmy w teorii opuścić jacht.

20/01, sobota

Na odbiór jachtu wybiera się ten sam bosman, który nam go zdawał. Tym razem odmawia piwa lub czegoś twardszego, ale wpadnie po 12-ej, jak szef opuści bazę. Wtedy nie odmówi. Rożne były opisy zdania konstrukcji, ale takiej jeszcze chyba nie mieliśmy. Pokazujemy drobne usterki, które bosman skrzętnie notuje. Po tym pyta czy wszystko w porządku. Nie sprawdza dosłownie nic, jedynie spisuje stan silników. Nie ogląda żagli, nie sprawdza silników, nie zagląda gdziekolwiek. I na tym zdanie jachtu się kończy. Można bezstresowo ? Jacht dzisiaj nie wypłynie, możemy siedzieć na nim ile chcemy. Dobre rozwiązanie biorąc pod uwagę nasilający się upał. Bosman pojawia się przed południem. Szefa już nie ma, to może lufę przyjąć. Dajemy mu pozostałe konserwy, których w zasadzie prawie nie jedliśmy ( duża ilość schwytanych ryb załatwiła sprawę ), on z kolei sprezentuje dla skippera bandery odwiedzanych wysp. W sumie bardzo sympatyczny facet, co podkreślamy w opinii porejsowej dla jego firmy. Transfer na lotnisko mamy w południe, jest niewielkie opóźnienie, jedziemy na lotnisko. Dalej już bez żadnych problemów wracamy do kraju. Z raju pogodowego do tej  cholernej, polskiej zimy.

Pora na krótkie podsumowanie

  1. Załoga. 7 facetów, miała też być jedna kobieta, ale sprawy wyższej wagi zadecydowały o takim a nie innym składzie załogi. Byliśmy zgrani, każdy wiedział co ma robić i robił to dobrze. Część była już na Karaibach, ale nie w tym rejonie. Z wyjątkiem skippera, który szlajał się tutaj po raz siódmy i zaliczył wszystko od Grenady do BVI.
  2. Jacht – Bali 4.0, o nazwisku: Saba. Przyjemna niespodzianka. Nad wyraz funkcjonalny, przemyślany, choć miał kilka drobnych usterek. Bardzo dobrze żeglował, choć powierzchnia żagli mogła by być nieco większa. Cały kokpit osłonięty, co dawało dużą dozę komfortu. Żeglował dosyć dobrze na wiatr ( choć czasem trzeba było się wspomóc zawietrznym silnikiem ). Trochę słaba odsalarka osmotyczna, musieliśmy oszczędzać słodką wodę, zmywaliśmy wszystko w wodzie morskiej. Na pełnych kursach pływał szybko, regularnie przekraczał 8 kn. Dobrze słuchał się steru. Prosta obsługa żagli, refów.
  3. Akwen. Karaiby to najlepszy teren żeglarski świata. Wiatr ze stałego kierunku, z małymi odchyłkami ( mieliśmy też wiatry z kier. SE ). Sporo fajnych wysp z licznymi bezpiecznymi kotwicowiskami. Najciekawszą w tym rejonie była kompletnie dzika Dominica. Pod wodą z kolei najlepiej prezentowały się rafy na południu Barbudy. W jej północno-zachodniej części sanktuarium ptaków, konieczne do zobaczenia. Wędkarze też nie mają co narzekać, choć z kuszą efekty były mizerne. Wyspy Nawietrzne pod których żeglowaliśmy nieco różnią się od Zawietrznych. Odległości tutaj są większe, a i sama przyroda nieco się różni od tych na południu. No i ryb znacznie więcej niż na Wyspach Zawietrznych.  
  4. Firma Dream Yacht Worldwide ( w innych rejonach Dream Yacht Charter ) tutaj bardzo sprawna. Mają dużo jachtów, dobry serwis. Pośrednik to oczywiście Charter Navigator, jak zwykle godny polecenia.  

Załoga: Marek Ziółkowki ( I oficer ), Mikołaj Ziółkowski, Maciek Kulisiewicz ( II oficer ), Grzesiek Siergiejko, Jurek Bubeła ( III oficer ), Marek Romanowski.

Autor i jednocześnie skipper – Jurek Cygler.

TYP: a3
0 1
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 21 listopada

Do wybrzeży na północ od Wirginii, pierwszej angielskiej kolonii w Ameryce, na statku "Mayflower" przybyło 102 osadników. Założyli miasto w Plymouth, od nazwy portu, z którego wypłynęli we wrześniu; tak narodziła się Nowa Anglia.
sobota, 21 listopada 1620