Oto druga część artykułu Igora Godlewskiego o żeglowaniu w rejonie Wysp Kanaryjskich, będąca dobrym poradnikiem dla tych, którzy w tamte obszary się wybierają, a poszukują aktualnych informacji o charakterze nautycznym.
Z San Miguel pożeglowaliśmy na Gomerę. Przy wiatrach północnych w przejściu pomiędzy Teneryfą i Gomerą, od południowego brzegu Teneryfy zalega kilkumilowa stacjonarna strefa ciszy. Jest to ulubione miejsce pobytu Grindwali - nie wnikam tu w ich zaszeregowanie - niektórzy twierdzą, że to przerośnięte delfiny, miejscowi zaś zgarniają dużą kasę za wycieczki „na wieloryby”. Dla mnie były dużo większe od delfinów oceanicznych, nie mówiąc już o adriatyckich butlonosach. Porównanie mieliśmy dobre, gdyż „zwykłe” delfiny „zaatakowały” nas już pierwszego dnia rejsu, jakieś pół mili od wyjścia z Radazul. Poza tym Grindwale zachowują się statecznie i dystyngowanie, bez skakania, jeżdżenia na tylnej płetwie itp. Przemieszczają się powoli w stadzie, pozwalają do siebie podpłynąć na jakieś 3 do 5 metrów, a następnie zwiększają dystans poprzez spokojne zejście pod wodę i wynurzenie się jakieś 50-100 m dalej. Testowaliśmy te zachowania kilkakrotnie przemieszczając się wahadłowo pomiędzy Gomerą a Teneryfą. Zawsze spotykaliśmy je mniej więcej na wysokości Los Cristianos i to dosłownie kilka mil od brzegu.
Grindwal
|
Bliskie spotkanie
|
Strefa akceleracji przy Gomerze
|
Strefa akceleracji
|
.
Jeszcze parę informacji „manewrowych”. Płynąc do mariny przechodzimy przez port promowy, a promów przypływa tu naprawdę sporo z innych wysp. Są duże samochodowe, jeszcze większe ekspresowe katamarany samochodowe i zwykłe pasażerskie. Gdy trafimy na takiego manewrującego wewnątrz niezbyt dużego basenu portowego kolosa, potrafi zrobić się ciepło. Warto wtedy udać się na czasową i niezbyt daleką emigrację za boje (lub w ich pobliże) po lewej stronie przed wejściem do mariny. Głębokości są dobre dla nas (oczywiście nie za blisko plaży czy nabrzeża - sondę ma zresztą chyba już każdy jacht), a zyskujemy spokój, że „duży” nas tu ścigał nie będzie. Innym problemem może być fakt, że ukośny krótki falochron, stanowiący prawą główkę mariny, jest jednocześnie terminalem oraz stanowiskiem postojowym szybkiego promu pasażerskiego. Nocuje on od wewnętrznej strony tego pirsu i z racji swojej długości skutecznie zasłania i tak niezbyt duże wejście do mariny - no i oczywiście wydatnie zmniejsza jego szerokość. Aby pokonać tak zastawione wejście wystarczy oczywiście go opłynąć, ale podchodząc z morza można się po prostu pogubić nie widząc wejścia tam, gdzie być powinno według locji czy gps’a. Poza tym między promem a lewą główką nie ma zbyt wiele miejsca na jakiekolwiek manewry, szczególnie dla większego jachtu. Ogólnie parkujący w tym miejscu statek stanowi element krajobrazu niezbyt lubiany przez użytkowników mariny. Z zalet – podobno zdarza się, że przydaje się taki dodatkowy, wydłużony falochron, choć naprawdę tylko w wypadku szczególnych sztormów.
Wracamy na Teneryfę – płyniemy do mariny Los Gigantes, która nazwę swą zawdzięcza pobliskim gigantycznym klifom. Wyrastające prosto z morza skały wznoszą się tu na niebotyczną wysokość dochodzącą do 500 metrów i robią naprawdę ogromne wrażenie gdy podpływamy do nich jachtem.
Tu warto pokusić się o jedną dygresję. Planując etap kończący się w niewielkiej marinie, warto przed startem po prostu zadzwonić do jej kapitanatu i zapowiedzieć swoje przybycie, czasami bowiem może być kłopot z miejscem, a tak przynajmniej zmniejszamy swoje szanse na pocałowanie klamki. Zresztą tak naprawdę w sezonie żeglarskim warto dla świętego spokoju zadzwonić nawet do tak dużej mariny jak ta na Gomerze i podać informacje o planowanym wejściu. W zasadzie można też pójść do kapitanatu mariny, którą będziemy opuszczać i tam poprosić o sprawdzenie czy jest dla nas miejsce w porcie docelowym. Może się jednak okazać, że pracownicy są niezbyt chętni do wykonania jakichkolwiek, w ich rozumieniu, dodatkowych czynności.
Lepiej więc nie narażać się na zdenerwowanie i zachowując wakacyjny nastrój próbować samemu dokonać rezerwacji, kapitanat angażując dopiero w momencie, gdy bariera językowa okazuje się nie do pokonania. Rezerwacja zresztą także nie oznacza pewności, szczególnie w małych marinach. Zawsze ktoś może przedłużyć swój pobyt albo wejść tam przed nami, ale już po zamknięciu kapitanatu - nawet nie będzie świadomy, że zajął naszą miejscówkę.
Marina Los Gigantes jest właśnie jednym z takich małych zatłoczonych porcików nastawionych na rezydentów, w związku z tym miejsc dla przypływających jachtów ma naprawdę niewiele. Wejście do niej jest... hm... mocno zakręcone. Ma ono sens, jeżeli chodzi o w miarę skuteczne wygaszenie falowania, jednak prezentuje się jak labirynt ze starego Pac-Mana, o ile ktoś jeszcze tę gierkę pamięta. Joystick by się rzeczywiście przydał, bo kółkiem to trzeba się zdrowo nakręcić. Najpierw opływamy prawą wysuniętą zewnętrzną główkę, kierując się na bardzo pobliską „niby plażę”, gdy otworzy nam się wejście kierujemy się na nie, choć zaraz czujemy się dziwnie, ponieważ tuż za wejściem drogę zamyka nam w poprzek kolejny falochron. Powoli wchodzimy mimo to i zaraz po minięciu lewej główki z budynkiem kapitanatu kręcimy jachtem mocno w lewo, bo tam otwiera się wewnętrzne wejście. Ale zaraz, jak to? Jedziemy prosto w slip, a przed sobą trochę po prawej mamy bardzo blisko jakąś zatłoczoną keję. Zaraz więc po minięciu prawej „wewnętrznej” główki szybko kręcimy przed tą zbyt bliską keją w prawo i po kilkunastu metrach jeszcze raz w prawo, aby następnie odbić znowu w lewo i w ten sposób, po opłynięciu wewnętrznego falochronu, znajdujemy się wreszcie w głównym basenie mariny i płyniemy wzdłuż pirsu na sam koniec wody, gdzie podobno mamy miejsce. Jeżeli ktoś przyjrzy się zdjęciom satelitarnym, zobaczy jak niewiele jest tam miejsca, szczególnie jeśli dodamy ciągły ruch zarobkowych i prywatnych motorówek, stateczków i skuterów.
Powody są proste. Po pierwsze w trakcie sztormu, przy odbiciu i cofaniu się fali z pobliskiego brzegu, gwałtownie maleje głębokość przed wejściem i przy niskiej wodzie pływu staje się ona niebezpieczna dla jachtów. Po drugie, konieczność ustawienia się burtą do wypiętrzonych fal w trakcie podejścia powoduje duże ryzyko wysztrandowania. Po trzecie wreszcie, fale notorycznie przelewające się, przy naprawdę złej pogodzie, przez ostatni odcinek falochronu zewnętrznego, mogą skutecznie pomóc nam rozbić jacht już w trakcie manewrowania wewnątrz tego niecodziennego labiryntu wejściowego, gdzie nie możemy za bardzo pomóc sobie mocą silnika.
Koniec straszenia, w końcu silny sztorm to tutaj nie codzienność, tylko w miarę rzadka anomalia, choć zdjęcia wiszące w kapitanacie uświadamiają wszystkim jak bardzo prawdziwe są te wszystkie ostrzeżenia. My na szczęście wchodziliśmy do mariny przy pięknej pogodzie.
Wracając do marinowej codzienności, zgodnie z tym o czym pisałem wcześniej, zapowiedzieliśmy nasze przybycie, więc marinero usilnie szukali dla nas gdziekolwiek miejsca, gdyż oczywiście ktoś zrezygnował z opuszczenia mariny, a oni byli pewni, że dawno wypłynął. Próbując wypełniać chaotyczne lub czasami zupełnie niezrozumiałe polecenia dochodzące z radia można nieźle się spocić kręcąc bączki czternastometrowym jachtem w miejscu, w którym odległość między mooringami łodzi z przeciwległych kei ledwo przekracza długość jachtu, a i to nie zawsze.
Ważny był sukces - miejsce przy pływającym pomoście, nawet w ciasnym końcu mariny jest dużym luksusem, niekiedy bowiem jedyne wolne miejsce jest przy głównym falochronie. Stajemy wtedy do niego wprawdzie longside, ale niestety z braku pomostu trzeba tradycyjnym sposobem od czasu do czasu regulować cumy i odbijacze, czyli pewnie jakiś nieszczęśnik będzie musiał albo siedzieć i pilnować sznurków, albo co pewien czas wędrować z knajpki na jacht i z powrotem. No i z wyjściem na ląd może być problem - czasem bywa trochę wysoko. Kłujące w oczy, wygodne i do tego zawsze wolne miejsca przy kapitanacie są niestety niedostępne - znajdują się bowiem w zamkniętej strefie serwisowej portu.
W tej marinie trzeba pamiętać o jeszcze jednej ważnej rzeczy. Płacąc w kapitanacie za postój należy koniecznie pamiętać o pobraniu kluczy do łazienek, jeżeli bowiem przypomnicie sobie o nich po zamknięciu kapitanatu, do rana postój będzie dla was mało komfortowy. Klucz, ale wyłącznie do męskiej łazienki, ma przy sobie stróżujący nocą marinero - jeżeli go znajdziecie i uda wam się wytłumaczyć o co chodzi - może ulituje się i otworzy ją na godzinkę. Pieniędzy za brak dostępu do łazienki nie zwracają.
Obrazek końcowy - gdy wypływaliśmy następnego dnia po południu, cumy oddawał nam uszczęśliwiony żeglarz, który już rano przyszedł do nas zaklepać miejsce i upewnić się, że na pewno odpłyniemy, uwalniając go od konieczności ciągłego wdrapywania się z jachtu na falochron.