"Jeśli chcesz zbudować statek, nie nawołuj do zdobycia drewna, ale naucz ludzi tęsknić za bezkresnym morzem" - Antoine de Saint-Exupéry.
|
Tyle teorii. Co jednak w przypadku, gdy naszym celem wcale nie jest statek, ale właśnie nauczenie ludzi (i to najbliższych nam na tej planecie) tęsknoty za morzem, wiatrem we włosach, przygodą, wolnością i tym wszystkim, co kojarzy nam się z żeglowaniem? Sprawa nie jest tak prosta, jakby się z pozoru wydawało; zamiast powyższych skojarzeń, żeglowanie może kojarzyć się również z zimnem, niewygodą, brakiem prysznica i wydawać się, jak to powiedział pewien baca, „łogolnie menconce”.
Dlaczego warto?Wiadomo więc, że misja nie jest łatwa. Dlatego, żeby nie poddać się po pierwszym niepowodzeniu (które niechybnie nastąpi), musimy mocno uwierzyć, że warto się starać. Przede wszystkim, zastanówmy się, dlaczego w ogóle chcemy, żeby nasi najbliżsi dzielili z nami pasję?
Bo są najbliżsi :) Właśnie dlatego zależy nam, żeby to, co jest dla nas (oprócz nich samych) najważniejsze, bawiło również ich. Nie muszą od razu rozumieć tej pasji – jeśli tak jest, to super, ale wystarczy na początek, że będzie dla nich interesująca; że będziemy mieli co wspominać w długie, zimowe wieczory i że kiedy nasze dzieciaki urosną i ze słodkich urwisów staną się obrażonymi na świat nastolatkami, nasze relacje wciąż pozostaną dobre. Będą bowiem już zawsze w jakiś sposób związane z przygodami, które wspólnie przeżyliśmy, trudami, którym podołaliśmy i licznymi wtopami, które zaliczyły obie strony i które sprawią, że młodzi będą na nas patrzeć, jak na ludzi z krwi i kości, nie jak na zwapnionych kosmitów. Jak to śpiewał pewien bard: „Więcej nas łączy, niżby mogło nas podzielić”.
Poza tym, wspólna pasja to wspólne spędzanie wolnego czasu. A to jest fajne. Co prawda, wszyscy pewnie znamy takie pary, gdzie jedna połówka spędza urlop w SPA, a druga gdzieś w szałasie w środku dziczy, i teoretycznie wszyscy są zadowoleni. Z tym, że kiedy już wrócą i opowiadają, jak było świetnie, druga strona w najlepszym wypadku kiwa uprzejmie głową i czeka cierpliwie, aż ten frajer, który nie wie, co w życiu dobre, przestanie przynudzać. Chcecie tak?
ZaczynamyOK, motywację już mamy – teraz zastanówmy się, jak tego nie spieprzyć. Podstawowym błędem ludzi z pasją jest zakładanie, że wszyscy inni rozumieją doskonale, dlaczego coś jest fajne. A skoro rozumieją, to przecież można ich wyciągnąć od razu na jakąś super ekstremalną wyprawę – w końcu, im więcej przygody, tym lepiej, co nie?
Otóż... nie; znacznie lepiej jest przyjąć metodę małych kroczków. Jeśli człowieka, który w życiu nie wspiął się na kopiec Kościuszki (bo przepaście i stromo), zabierzemy na Orlą Perć, to o ile przeżyje, możemy być pewni, że nigdy już nie da się namówić na podobną eskapadę. Ale jeśli zaczniemy od łagodnej górki, z cudownymi widokami, przy pięknej pogodzie, może okazać się, że góry są całkiem do przyjęcia. A jeśli jeszcze na szczycie, dla uczczenia tego wyczynu, otworzymy małego szampanka i paczkę ulubionych ciastek, to już w ogóle bajka.
OK, ale miało być o pływaniu, nie o górach. Sęk w tym, że oba te style życia (bo przecież nie sporty!), są podobne. W obu trzeba się zmęczyć, ubrudzić, zniszczyć manicure (o zgrozo!), spotkać specyficznych ludzi... i właśnie dlatego jest cudownie :)
Jeżeli więc chcemy, by nasza druga połówka stała się zapalonym żeglarzem, wyjazd na dwutygodniowy, listopadowy rejs po Bałtyku, jest raczej kiepskim pomysłem.
W zależności od naszego doświadczenia i środków, najlepiej jest odwiedzić (na krótko!) Mazury lub Adriatyk, koniecznie bez zadęcia, że coś tam musimy, że trzeba, itp. Leniwe żeglowanie, połączone z opalaniem, zwiedzaniem i maksymalnym komfortem (ciepły prysznic, „cywilizowany” port, wieczorne ognisko z szantami), powinien stanowić jasny przekaz, dlaczego żeglowanie jest fajne. Nie chodzi o to, żeby udawać, że ciemna strona żeglowania (czyli niewygody, kłopoty z toaletą, niebezpieczeństwa) nie istnieje. Po prostu, niczym dobry sprzedawca, na wstępie zaakcentujmy wszystkie atuty - a wady wyjdą kiedyś tam w praniu, kiedy klient już od dawna będzie przekonany :)
DzieciCzęsto jest tak (znam to z autopsji), że ludzie żeglują, kiedy jeszcze są we dwójkę. Kiedy natomiast się rozmnożą i nagle jest ich dwa razy więcej, żeglowanie, podobnie, jak wiele innych rzeczy, jakby schodzi na dalszy plan. I tu pojawia się pytanie – czy dzieciaci ludzie mają zrezygnować z pasji do czasu, aż ich latorośle usamodzielnią się i wyprowadzą? Jasne... tyle, że wtedy przyprowadzą nam wnuki ;)
Dlatego nie warto rezygnować z siebie. Wcale nie jest to objaw bycia dobrym rodzicem (w ogóle, są tacy?), ale oznaka... lenistwa. Tak, lenistwa – może już na tyle długo staliśmy w suchym doku, że nie chce się nam tyłka ruszyć, a dzieci są idealną wymówką? Jeszcze się przeziębią, albo złapią „wilka”... Może i bezpieczniej zostać w domu, ale i nudniej. Co więcej, spowoduje to, że kiedy już mali będą duzi, będziemy mieć do nich nieokreślony (i niezasłużony – w końcu o nic nas nie prosili) żal, że „dla nich” zrezygnowaliśmy z czegoś. Więc nie rezygnujmy.
Podobnie, jak w przypadku drugiej połówki, stosujmy regułę małych kroczków: na początek wystarczy… godzinny rejs, albo nawet spokojne przepłynięcie jeziorka kajakiem. Niech mali zobaczą, że woda jest fajna, że są żabki, rybki, a jak coś wpada do wody (na przykład telefon taty), to robi urocze „plum!”. Jednym słowem, sielanka.
I tu mała uwaga - cokolwiek dzieciak zrobi (nawet, gdy sam chce zrobić plum) absolutnie nie wolno nam krzyczeć, pouczać i marudzić. Ponieważ jest to pierwszy kontakt malca z pływaniem, wszystkie te emocje będą mu się właśnie z tym kojarzyć - nie z nami, bo nas ma cały czas, ale właśnie z wodą. Może nie będzie to łatwe, ale postarajmy się być wyluzowani i odprężeni. Dzieci wyczuwają i rozumieją o wiele więcej, niż nam się wydaje, a jeśli od początku skojarzą fajną, wakacyjną atmosferę z pływaniem, sukces w zarażaniu ich naszym bakcylem mamy właściwie gwarantowany.