TYP: a1

Finlandia – Estonia, czyli Tango 730 na dalekich wodach Cz. 1

niedziela, 10 lipca 2011
Kamil Kołodziej

Lappeenranta – port / fot. Fotolia.com
Kiedy powstał pomysł spłynięcia Behemotem z jezior fińskich jak najdalej na południe w kierunku Polski, wszystko wydawało się bardzo proste. Jedynym moim zmartwieniem była Zatoka Fińska, którą mieliśmy przepłynąć wszerz z Helsinek do Tallina.


Wydawało się, że wystarczy zebrać załogę lekko szalonych ludzi, którym nie przeszkadza perspektywa wyjścia Tangiem 730 na morze. Potem trzeba dojechać do Finlandii i za 2–3 tygodnie jesteśmy w Rydze albo nawet i w Kłajpedzie. Byłem przekonany, że wyczekanie na dobrą prognozę pogody zagwarantuje sukces. Rzeczywistość okazała się jednak o wiele ciekawsza niż wstępne wyobrażenia.

Przygotowania


Początkowy optymizm został zachwiany już w trakcie planowania wyprawy. Aby wypłynąć z jezior fińskich na zatokę, należy przepłynąć Kanał Saimiański, który

Trasa rejsu Savonlinna – Haapsalu
/ rys. J. Buczek
składa się z 8 śluz o łącznej wysokości 75,7 m. Cały problem polega na tym, że 3 śluzy znajdują się po stronie fińskiej, a 5 po rosyjskiej. Szybkie przeszukanie Internetu dostarczyło informacji, że Finowie dzierżawią od Federacji Rosyjskiej część kanału i sprawują nad nią jurysdykcję. No tak, ale czy w takim razie potrzebny jest paszport? W końcu Finlandia jest w Unii Europejskiej, ale Rosja nie! I czy potrzebne są wizy rosyjskie? W Internecie nie znalazłem żadnych informacji, więc natychmiast napisałem do ambasady rosyjskiej w Polsce, do ambasady polskiej w Rosji oraz do konsulatu w Petersburgu, jako że ten był najbliżej interesującej nas trasy. Dostałem jedynie odpowiedź z ambasady polskiej w Rosji z radą, żebym napisał do konsulatu w Petersburgu, ponieważ to oni powinni znać odpowiedź na moje pytanie. Niestety do dziś nie uzyskałem żadnej informacji zwrotnej. Na szczęście kolejne dni przeszukiwania Internetu przyniosły rezultaty. Znalazłem relację z rejsu Jormy Bengtssona z 1994 r., który pokonał tę trasę, ale w przeciwnym kierunku. Według niego najlepiej skontaktować się z władzami kanału, a oni udzielą dodatkowych informacji. Postanowiłem od razu napisać do władz Saimaan kanava i to był strzał w dziesiątkę. Następnego dnia dostałem na swoją skrzynkę pocztową cały poradnik „Saimaan Kanava for Leisure Ship” oraz komplet dokumentów, jakie należy wypełnić, aby przepłynąć. Wszelkie problemy z ich wypełnieniem były natychmiast rozwiązywane korespondencyjnie z pomocą pracowników Kanału Saimiańskiego. Dokumenty wymagały podania od nas dokładnej trasy, tzn. informacji czy będziemy płynąć wzdłuż brzegu, czy może pełnym morzem, danych kapitana oraz takich szczegółów jak posiadane urządzenia komunikacyjne. Wszystko należało przesłać 7 dni przed planowanym terminem podróży. Poradnik zawierał też informacje na temat zasad zachowania się w czasie pokonywania kanału, wszelkich procedur oraz wymaganych dokumentów. Zawierał nawet takie rady jak to, że aparat fotograficzny nie powinien się znajdować na widoku w czasie odprawy po stronie rosyjskiej.


Savonlinna – tu zaczęliśmy nasz rejs / fot. Visit Finland

Papierologia

Muszę przyznać, że podczas czytania tego przewodnika z każdą jego stroną narastał we mnie coraz większy niepokój. Okazało się, że na terytorium rosyjskim mieliśmy prawo przebywać jedynie od godz. 0800 do 2000 czasu moskiewskiego. Dawało nam to jedynie 12 godz. na przepłynięcie 45 mil, w

Montowanie oświetlenia nawigacyjnego / fot. K. Kołodziej
tym 2 odprawy celne i 5 śluz! Czasu mało jak na Tango 730 z 5-konnym silnikiem. Ponadto teoretycznie nie mieliśmy prawa nigdzie się zatrzymać. Słyszeliśmy co prawda, że na 72 godz. możemy wpłynąć do portu Wyborg, nawet nie mając wiz, jednak Saimaan kanava i przewodnik informowały mnie, że takiego prawa nie mam. Wynikało z tego, że znów musimy trafić na dobrą pogodę. Przyznam szczerze, że najlepiej byłoby posiadać wizy rosyjskie, tak na wszelki wypadek. Niestety, mając jedynie tydzień na zorganizowanie wyprawy oraz połowę załogi za granicą, nie było to łatwe i wiązało się z dużymi kosztami. Ponadto trudno było określić dokładny termin naszego pobytu w Rosji. Tym bardziej gdy okazało się, że Grzegorzowi, poprzedniemu sternikowi, nie udało się dopłynąć do Lappeenranty i musimy zaczynać w Savonlinnie. Podjęliśmy więc decyzję, że zaryzykujemy i popłyniemy bez wiz. Ostatnie 3 dni przed wyjazdem spędziłem na kompletowaniu rzeczy z listy obowiązkowego wyposażenia jachtu, np. oświetlenia nawigacyjnego, którego Behemot nie posiadał, oraz na dosyłaniu kolejnych dokumentów do Saimaan kanava. Czułem się niczym Jack Aubrey, bohater książek Patricka O’Briana, który przytłoczony ilością rzeczy, które należy załatwić przed wypłynięciem, marzy tylko o momencie oddania cum i pozostawieniu wszelkich problemów za sobą. W tym czasie nieoceniona była pomoc Witka, który ze swoim wrodzonym spokojem pomagał mi rozwiązać większość problemów techniczno-organizacyjnych, oraz Kasia, która zajęła się zaprowiantowaniem rejsu, a swoim entuzjastycznym podejściem pomagała mi w chwilach zwątpienia.

Załoga

Postój na najbardziej urozmaiconej bindudze
/ fot. K. Kołodziej


W końcu nadszedł czas wyjazdu, cała załoga składała się z doświadczonych żeglarzy. Taki był warunek! W nasz rejs nie mogła popłynąć osoba, która nie miała stażu morskiego. I tak w załodze znalazły się trzy Kasie – Katarzyna, która trafiła do nas przez biuro Academia Nautica, Kaśka, będąca nie tylko świetną żeglarką, ale i moją drugą, lepszą połową, oraz Leśna, II oficer i osoba, dzięki której nie pozabijaliśmy się nawzajem. Tango wyposażone do rejsu morskiego ma dużo mniej miejsca niż Tango mazurskie, a 6 osób na tak małej przestrzeni generuje niesamowitą ilość bałaganu. On z kolei ma taką magiczną właściwość, że w bardzo szybki sposób powoduje spięcia, zwłaszcza jeśli nie da się przejść do własnej koi bez wdepnięcia w śmieci i czyjeś skarpetki. Leśna dbała o to, żeby każdy z nas pilnował porządku wokół siebie, co w zupełności wystarczyło, żeby atmosfera nie stawała się zbyt napięta. Męską część załogi tworzyli: Tomasz, mój wspaniały zastępca, który w razie mojej (uchowaj Boże) śmierci, choroby itp. miał doprowadzić Behemota wraz z załogą bezpiecznie do portu, oraz Piotr, żeglarz z niesamowicie dobrze wpojonymi nawykami bezpieczeństwa, nietracący pogody ducha nawet w najgorszych sytuacjach. Inaczej mówiąc: właściwi ludzie na właściwym miejscu. Zaraz po tym, jak Witek zaopatrzył mnie we wszystkie możliwe pomoce nawigacyjne, zapakowaliśmy się do Witko-Wozu, czyli Grand Voyagera, i wyruszyliśmy do Savonlinny w Finlandii. Miejscowość ta jest oddalona od Lappeenranty o jakieś 200 km. Co prawda powodowało to konieczność przedłużenia naszego pobytu w Finlandii o jakieś 3–4 dni, ale dawało nam możliwość sprawdzenia stanu technicznego Behemota, doposażenia go, nabycia brakujących map oraz zrobienia ogólnego rozpoznania wśród Finów w kwestii pływania po Kanale Saimiańskim. Poza tym oprócz mnie i mojej Kaśki nikt z załogi nigdy wcześniej nie był w Finlandii, więc była to dodatkowa atrakcja.

Wbrew przesądom

Choć nie było mnie w Savonlinnie zaledwie trzy tygodnie, miasto zmieniło się nie do poznania z tętniącego życiem centrum kultury w spokojną małą mieścinę. Port, w którym niedawno trudno było znaleźć miejsce, teraz był prawie pusty. Po krótkiej integracji z poprzednią załogą omówiłem z Witkiem trasę jeszcze raz. I wysłuchałem ostrzeżeń, abym przypadkiem nie wypływał w piątek, ponieważ to przynosi pecha. Jako że od zawsze byłem przesądny, miałem poważny problem, ponieważ z jednej strony wzywała przygoda, a z drugiej ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowałem, był pech. Następnego dnia męska część załogi zajęła się regulacją i naprawami, a dziewczyny zrobiły zakupy spożywczo-przemysłowe. Ponieważ szarpanka w Hondzi, jak zwykliśmy nazywać nasz silnik, nie zwijała się prawidłowo, postanowiliśmy napiąć sprężynę od nowa. Po paru godzinach osiągnęliśmy sukces i w końcu odpaliliśmy silnik. Okazało się jednak, że motor rzęzi niczym trabant. Hałas był na tyle dokuczliwy, że nie dało się przy nim rozmawiać. Po szybkim obejrzeniu wnętrza Hondy nie dostrzegliśmy żadnych emiterów dźwięku. Sam silnik miał taką samą moc jak 2 tygodnie wcześniej, lecz strasznie hałasował. Czyżby jednak wypływanie w piątek nie było dobrym pomysłem? Zaopatrzeni w 15-metrowy kabel do zamontowania światła nawigacyjnego wyruszyliśmy w stronę Lappeenranty.


Behemot ze „złamanym” masztem
/ fot. K. Kołodziej

Tango w niecodziennym towarzystwie
/ fot. K. Kołodziej

Ruszamy!

W czasie tych czterech dni na Saimaa czuliśmy się jak nad Morzem Śródziemnym: 32°C, woda cieplusieńka, a do tego przepiękne fińskie bindugi. Pewnego wieczora dobiliśmy do najlepiej wyposażonej bindugi ze wszystkich, na jakich byłem. Postój znajdował się w zacisznej zatoce i choć wiało 5–6°B, to wewnątrz kompletnie nie dało się tego odczuć. Przycumowaliśmy do sporego pomostu, na którym stały ławeczki. Jak zwykle był grill i ognisko, a na drzewach wzdłuż drogi zawieszono lampy olejne. Pod wiatą z grillem ułożone były różnego rodzaju gry, pionki, kule itp. Muszę przyznać, że Finowie przeszli samych siebie – na polskich Mazurach gry już dawno zostałyby spalone w grillu, a opłata za postój byłaby ogromna. Oczywiście, jak przystało na Finlandię, nie mogło zabraknąć sauny. Ta była nie za duża, dla dwóch osób, z małym pomostem przed wejściem i piaskową plażą, aby zaraz po wyjściu z ciepła móc szybko schłodzić się w wodzie. Niestety wszystkie napisy informowały, że sauna jest płatna. Zaraz pomyślałem, że piec pewnie jest
na monety. Ale nic bardziej mylnego. Zapomniałem, jak porządni są Finowie. Otóż przed wejściem była wywieszona metalowa skarbonka, do której po wizycie w saunie należało wrzucić 5 euro. Zastanawiam się, jak długo taka skarbonka powisiałaby np. w Mamerkach? W trakcie dalszego rejsu na południe sprawdzaliśmy Behemota i nawet odbyliśmy kilkugodzinne testy nocne, aby wypróbować nasze nowe światło topowe. Niestety muszę przyznać, że gdyby nie GPS, byłoby ciężko. Pomimo doskonale oznaczonych szlaków w dzień, w nocy nie wszystko jest widoczne tak, jak powinno. Zwłaszcza dla żaglówki, która musi się halsować, a nie wiadomo, gdzie jest brzeg. Na szczęście boje są wysokie i opatrzone w odblaski, więc z wykorzystaniem latarki można sobie jakoś poradzić. Myślę, że byliśmy jedną z nielicznych żaglówek w historii tego pojezierza, które pływały tu w nocy.

Śluza „Mälkia” – 12 m różnicy poziomów  / fot. K. Kołodziej

Bramy zatoki…

Lappeenranta! Z dwudniowym opóźnieniem, ale w końcu do niej dopłynęliśmy. Stanęliśmy w naszym startowym porcie, obok 39-stopowego jachtu rosyjskiego. Port był wyjątkowo pusty, chociaż temperatura 30°C nie przekonywała mnie do tego, że jest już po sezonie. Gdy skończyliśmy cumować, zostałem zaczepiony przez Rosjanina z łódki obok, który pytał nas, w jaki sposób złamaliśmy maszt i jak to jest możliwe, że dalej pływamy. W pierwszej chwili się wystraszyłem. Czyżby z moim masztem było coś nie tak? Rosjanin ponoć widział nas przez lornetkę, kiedy nasz jacht stał przy pomoście, a złamany maszt leżał. Wywołało to mój szczery uśmiech, szybko skojarzyłem opis z momentem, gdy przy położonym maszcie zakładaliśmy światło topowe. Pospiesznie wytłumaczyłem, że na naszym jachcie maszt możemy składać i stawiać. Muszę przyznać, że zawsze bawi mnie zdziwienie i poruszenie, jakie wywołuje ta informacja. Rosjanie, z którymi sąsiadowaliśmy, byli bardzo mili i pomocni. Pytali, gdzie płyniemy i ostrzegli, że na zatoce ma być sztorm i żebyśmy lepiej na nią nie wypływali. Wykorzystałem nadarzającą się okazję, żeby podpytać ich, czy gdzieś możemy się zatrzymać i czy w razie sztormu mogę schować się do Wyborgu. I niestety, ku mojemu zmartwieniu, powiedzieli, że najbezpieczniej będzie, jeśli przeczekam na Saimie. Najlepiej nigdzie się nie zatrzymywać. A jeśli już, to w Wyborgu, chociaż trzeba wtedy mieć naprawdę ważny powód. Sztorm może być niewystarczającym wytłumaczeniem. Ponieważ planowaliśmy dopłynąć do granicy fińsko-rosyjskiej, a następnego dnia rano płynąć przez Rosję, mieliśmy nadzieję, że przez noc ucichnie. Plus taki, że miało wiać idealnie ze wschodu, czyli tak, jak potrzebowaliśmy. Decyzję zostawiliśmy na następny dzień, gdy sprawdzimy prognozę.

Wpływamy na Saimaan kanava

Następny dzień przyniósł nam dobre wieści, ponieważ prognozy mówiły o wietrze o sile 6–7°E, co nie było może sytuacją idealną, ale dawało realną szansę zmieszczenia się w określonym czasie. Zapadła decyzja, że płyniemy do granicy. Tam z samego rana wpływamy na wody terytorialne Federacji Rosyjskiej, żeby przemknąć 45 mil po zatoce i na wieczór być z powrotem w Finlandii na wyspie Santio. Plan świetny, więc co może pójść nie tak? Ok. godz. 1400 wpłynęliśmy na kanał. Przewodnik informował nas, że powinniśmy zawiadomić VTS Saimaan kanava o tym, że płyniemy. Można to zrobić albo przez UKF, albo telefonicznie, poprzez aparat, który znajduje się przy wejściu do kanału. Naprawdę jest to przydatne, ponieważ dzięki temu VTS śledzi nas całą drogę, otwiera nam śluzy i mosty bez konieczności dodatkowego upominania się. Sam kanał jest wykuty w skale i służy do transportu głównie drewna z Finlandii, choć nie tylko. Jest przystosowany dla statków morskich i na tyle szeroki, żeby mogły się minąć dwie jednostki. Miejsca postojowe przed śluzami są również przeznaczone głównie dla dużych jednostek, więc żeby wyjść, trzeba się wdrapać po gumowych odbijaczach. Pierwsza śluza „Mälkia” jest imponująco duża. Ma 12,4 m różnicy poziomu wody i dlatego, będąc w dole, top naszego masztu znajdował się kilka metrów poniżej maksymalnego poziomu wody. Niesamowite jest to, że tak ogromną śluzę uruchamiano tylko dla naszego małego jachtu. Każda śluza

Większy brat Behemota, przynajmniej sądząc po kolorze / fot. K. Kołodziej
wyposażona jest w polery na pływakach, które opuszczają się wraz z poziomem wody. Mimo tego, że jest ich ok. 6 na śluzę, jest ona na tyle długa, iż jacht może przycumować maksymalnie do 1. Jednak nie należy im bardzo ufać, ponieważ może, tak jak nam, trafić się jeden zablokowany. Na szczęście nasza szybka interwencja nie pozwoliła Behemotowi na nim zawisnąć. I pomyśleć, że Finowie dziwnie się na nas patrzyli, kiedy po tym zdarzeniu zakładaliśmy liny nabiegowo, a nie na stałe, tak jak oni!

Uwięzieni w kanale

Przepłynięcie przez Saimaan kanava wymaga uiszczenia opłaty, można to zrobić przelewem lub w siedzibie zarządu kanału. Przynajmniej tak nam się zdawało. Siedziba jest tuż przy jednej ze śluz, postanowiliśmy się tam zatrzymać i dokonać opłat. Okazało się niestety, że zarząd pracuje jedynie do 1600, a była 1605. Na szczęście zobaczyła nas jakaś pani, która co prawda nie mogła nam pomóc, ale wykonała kilka połączeń i przekazywała mi telefon. Ze wszystkich rozmów wynikało, że się pomyliliśmy, ponieważ należało zapłacić z wyprzedzeniem, a nie dopiero teraz. Spytano, czy nie stanowiłoby to dla nas problemu, żebyśmy zapłacili dopiero po powrocie do Polski. Było to dla mnie wielkim zaskoczeniem – w końcu to my popełniliśmy błąd, a tymczasem urzędnik pyta nas, czy nie jest to dla nas problem, że on pójdzie nam na rękę. I jak w tej sytuacji się nie zgodzić? Wyglądało na to, że już następnego dnia będziemy na Bałtyku. Niestety wypłynięcie w piątek znowu dało o sobie znać 15 m od naszego miejsca postoju. Silnik ze strasznego stukania przeszedł w przeraźliwe charkotanie. Wydał trudny do określenia dźwięk i następnie zamilkł. Brzmiało to strasznie, a po otwarciu pokrywy okazało się, że silnik dymi. Szukając źródła dymu, dostrzegłem długą na 2 cm i szeroką 0,5 cm wyrwę w cylindrze. Koniec naszej przygody! Nie mamy silnika, a uszkodzenie jest na tyle poważne, że naprawa nie wchodzi w grę. Zrozpaczony zadzwoniłem do Witka, a on ze swoim niepoprawnym optymizmem stwierdził, że nie ma problemu, ponieważ

Martwa Hondzia i tymczasowa Suzie
/ fot. K. Kołodziej
ma zapasowy silnik, ale trzeba wymyślić, jak go przewieźć. Po 10 min miał już pomysł, że wyśle kogoś z silnikiem z Polski do Tallina. To wymuszało na jednej osobie od nas podróż pociągiem do Helsinek, następnie promem do Tallina, nocleg w mieście i z samego rana powrót do Lappeenranty tą samą drogą z silnikiem. Pomysł dobry i dawał nam jedynie 2 dni straty, co i tak jest lepsze niż zakończenie podróży. Pozostało jedynie pytanie, jak wydostać jacht z kanału, przekroczyć 2 śluzy, a następnie dopłynąć do miasta – a to wszystko bez silnika.

Pomoc nadciąga

Ponieważ i tak mieliśmy mnóstwo czasu, a należało poinformować VTS o tym, że musimy zostać tu na noc, postanowiliśmy się tam przespacerować i załatwić sprawę osobiście. Zaraz po zadzwonieniu domofonem przywitał nas przemiły Fin znajomym „Dzień dobry”, ale niestety na tym kończyła się jego znajomość polskiego. To, co zobaczyliśmy po wejściu do VTS, przeszło nasze najśmielsze wyobrażenia. Ok. 8 osób nadzoruje cały kanał, każda otoczona jest monitorami, na których widać obraz z wielu kamer. Każdy ma swoją śluzę pod nadzorem, własną UKF i dotykowy ekran do obsługi śluzy. Dodatkowo wokół wiszą duże ekrany, na których wyświetlane są widoki z poszczególnych kamer. Niczym centrum dowodzenia lotów kosmicznych. Gdy nie potrafiliśmy odpowiedzieć, jaki rocznik silnika mamy, nasz fiński mechanik powiedział, że nie ma problemu i on sam to sprawdzi. Wystarczyło przełączyć się na odpowiednią kamerę i już po chwili wszystko było jasne. Najlepsze było to, że nie musieliśmy wracać na piechotę, ponieważ pan z VTS zawiózł nas na łódkę samochodem i przy okazji obejrzał silnik, potwierdzając, że nic się z nim nie da zrobić. Na szczęście dowiedzieliśmy się w VTS, że w kanale była jeszcze jedna żaglówka, która rano miała nas mijać. Jeśli będzie to możliwe, to powinni nam pomóc. Nie pozostało nam nic innego, jak zrobić obiad i urządzić sesję fotograficzną Behemotowi w kanale. W końcu nie co dzień mijają go kontenerowce! Z rana usłyszeliśmy, jak VTS prosi załogę żaglówki o pomoc w naszym imieniu i wiedzieliśmy, że jesteśmy uratowani. Nie mieliśmy za dużo czasu, ponieważ musiałem zdążyć na ostatni prom do Tallina. Trafiliśmy po raz kolejny na wspaniałych Finów, którzy wpadli na świetny pomysł, że zamiast nas holować, pożyczą nam swój silnik od pontonu. Co prawda miał on większą moc niż nasza Hondzia, ale cóż, może po prostu ponton mieli większy niż my Behemota. Z zamocowaną Suzuką pomalowaną w kwiatki ruszyliśmy z powrotem do Laappenranty. Wprawdzie każdy miał wrażenie, że nasz Behemot wygląda trochę dziewczęco z tymi kwiatami, ale jakoś to znieśliśmy. Finom podziękowaliśmy w porcie w tradycyjny polski sposób. Ja natomiast udałem się do Tallina po nowy silnik.


Tallin – Stare Miasto / fot. Visit Estonia

Wyprawa po silnik

Sama podróż przebiegła bardzo sprawnie – odcinek ponad 300 km pokonałem w niecałe 2,5 godz., a każdą stację zapowiadano w 3 językach. Dla tych, którzy nie usłyszeli, wyświetlano ogłoszenie jeszcze raz na tablicach informacyjnych. Jedyne, na co można narzekać, to wysokie ceny biletów i brak zniżek dla studentów z zagranicy. Jest to dość dziwne, gdyż na promach są one już normalnie przyznawane. Płynąc w nocy przez Zatokę Fińską, zastanawiałem się, czy Honda nie zrobiła nam przysługi, wybuchając, ponieważ naprawdę solidnie bujało promem. W Tallinie po spotkaniu się z Fabiszem, czyli człowiekiem, który przywiózł silnik autokarem z Polski, dostałem nową Hondzię i pozostało nam tylko przeczekać do rana na pierwszy prom do Finlandii. Tallin potrafi zauroczyć – Stare Miasto w nocy zamienia się w niezwykle imprezowe miejsce. Każda knajpa i restauracja zamienia się w klub czy pub. Ludzi na ulicach jest mnóstwo. Każdy jest zainteresowany naszą mową, a Polacy – jak się okazuje – są tu naprawdę lubiani. Wspominam o tym, ponieważ to doskonały przykład na to, że na Starym Mieście nie musi obowiązywać cisza nocna. Ok. 0500 rano rozstałem się z Fabiszem. Ja musiałem zdążyć na prom, a on na pierwszy autobus do Polski. Zastanawia mnie, czy gdyby nie Shengen cała ta wyprawa miałaby szansę powodzenia. Powrót przebiegł bez większych problemów i jedyne, o czym warto wspomnieć, to system kupowania biletów w Helsinkach, który jest identyczny z tym, jaki możemy spotkać w wielu urzędach – czyli najpierw trzeba pobrać numerek i czekać na swoją kolej. Niby nic strasznego, ale przez to nie zdążyłem na pociąg!

Dalsza część rejsu Behemotem już w lipcowym numerze „Jachtingu”.

MORZE 8. Najkrótszą drogą dookoła świata - Z ostatniej chwili, 20. Finlandia - Estonia, czyli Tango 730 na dalekich wodach Cz. 2 - Akweny, 32. Geronimo zwiedza Wyspy Kanaryjskie - Akweny, 40. Kurs: Czukotka! - Wywiad, 46. Z flotyllą na greckie wody! - Akweny, 54. Zadanie nawigacyjne - Rusz głową! ŚRÓDLĄDZIE 56. Witajcie, Optimiściarze! - Moda na Optimista, 60. Żagiel do Optimista - Moda na Optimista TECHNIKA 64. OpenCPN - Nawigacja elektroniczna, 70. Z silnikiem na luzie - Silnik zaburtowy DE LUXE 74. Ręczna robota - Britamarine R23 - Test jachtu motorowego, 79. Tam warto być - Subiektywny przegląd imprez, 80. Katamarany z gwiazdami - Na salonach, 82. Ciekawostki ze świata - Need to know, 83. Świeża bryza - Nowości rynkowe MESA OFICERSKA 84. Pasja dla wytrwałych - Kajakarstwo morskie, 90. Extreme 40 - szalone czterdziestki - Katamarany, 96. Żeglarze skazani na wyniki - Wywiad, 99. Kapitan Wyderka - Komiks, 106. Mazury - enklawa poprzedniego systemu? - Krytycznym okiem, 108. Pożegluj wokół świata! - World Cruising Club, 114. Gdzie warto być, co warto zobaczyć - Kalendarium imprez, 116. Recenzje - Nowości wydawnicze, 118. Szpeje, dingsy i przydasie - Deko handlu, Materiały nadesłane przez "Segeln" s. 46.
TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 21 listopada

Do wybrzeży na północ od Wirginii, pierwszej angielskiej kolonii w Ameryce, na statku "Mayflower" przybyło 102 osadników. Założyli miasto w Plymouth, od nazwy portu, z którego wypłynęli we wrześniu; tak narodziła się Nowa Anglia.
sobota, 21 listopada 1620