Żyjemy!! Jak dobrze być czasami na lądzie... Naprawdę. Przyznaję to ze stuprocentową szczerością i pewnością. Było zimno, ciężko, wiało, lało. Brrrr...
Tak jak Wam poprzednio pisałam, wujaszek Neptun najwyraźniej miał nam za złe to, że nie wypiliśmy pierwszego dnia za jego zdrowie. Ledwie wypłynęliśmy z Ustki, pozytywne prognozy nagle przestały być takie dobre i... zaczęło się. W mordę nam wiało, z panem T. mieliśmy przejąć wachtę godzinę po wyjściu w morze, toteż zaraz po manewrach portowych schowaliśmy nosy pod pokład i zagrzebaliśmy się jeszcze na chwilę w śpiworach. Po 45 minutach zadzwonił budzik.. Nie, nie spaliśmy. Ponuro nasłuchiwaliśmy odgłosów zawieruchy, zmagań załogi na pokładzie i tego, co szykuje nam los. 15 minut do wachty... spodnie, buty, ciepły sweter, sztormiak, szelki, czapka i rękawiczki oraz rozjaśniające okulary (to tak bardziej z próżności i dla szpanu).. Jeszcze tylko gorąca kawa i możemy iść. Pan T. wyszedł pierwszy. Rozejrzał się dokoła, wpiął się w wanty, stanął za sterem.
- Kicia, wskakuj! Heavy metal i do przodu!! - zawołał.
- Taaaak... Zaraz osiągniemy pierwszą prędkość kosmiczną - Wychyliłam głowę, spoglądając jeszcze na prędkość - 7,5 węzła, Misiu Pysiu...
W końcu wydrapałam się na górę. W tym momencie nadeszła fala… Czemu do jasnej cholery nie założyłam jeszcze tej czapki!? Dotarłam do pana T. Rzucało nami jak wesołą kobyłą i po minucie czuliśmy na ustach charakterystyczny słony smak, ale dzielna Jotka w miarę pewnie cięła fale. Rozwiewało się coraz bardziej, aż w końcu po konsultacji z kapitanem, T. zdecydował - Refujemy się.
Grota zgrabnie ogarnęliśmy w trzy osoby, T. jechał dalej, aż minęła pierwsza godzina... Odłożyłam pozycję na mapie i niepewnie spojrzałam najpierw na morze, potem na żagle, aż wreszcie na koło sterowe. Lekko westchnęłam, dochodząc po raz kolejny do wniosku, że nie lubię takich warunków, ale grzecznie podeszłam do steru. Kurs 260, bajdewind prawego halsu, 7 w skali Beauforta, 8 w porywach... Z pewną dozą niepewności stanęłam za sterem, ale zaraz potem zaprzyjaźniliśmy się. Dziób skakał przez grzbiety fal w górę i w dół, woda co chwilę obmywała nas z lądowego kurzu, ale jak na te warunki jacht płynął naprawdę stabilnie i wzbudził moje zaufanie. 4 godziny wachty z obiadem w międzyczasie jakoś minęły. Wiatr nieco zelżał, gdzieś tak do szóstki, bez silniejszych podmuchów, ale morze nadal było rozbujane. Nikt przecież nie mówił, że będzie łatwo.
Ale dość smęcenia... Opowiem Wam o obiadku, bo warto wspomnieć o naszych pożal-się-Boże kukach. Posiłek w wykonaniu drugiej wachty totalnie nas rozbroił, zresztą inni nie byli lepsi. W momencie, gdy dostaliśmy osobno ugotowany ryż i osobno sos do ryżu chwilę po zjedzeniu tego ryżu, a do tego niedogotowaną herbatę z wciśniętą w całości do jednej szklanki cytryną, jako prawdopodobnie najwięksi esteci na pokładzie spojrzeliśmy z T. po sobie...
- My wam jutro pokażemy, co znaczy kambuz - powiedziałam patrząc na chłopaków z politowaniem
- Zaraz, zaraz.. a gdzie sałatka? Nie ma, że wieje! Nie ma, że buja i mokro!! Ma być ładnie, ma być smacznie! Litości!! - T. zrobił wielkie oczy, druga wachta zwiała pod pokład zabierając grzecznie talerze i obiecując poprawę.
- Jutro podniesiemy im poprzeczkę, Kicia - T. spojrzał na mnie z szatańskim uśmiechem
- Oczywiście Misiu Pysiu! - I tak zdecydowaliśmy, że czas oduczyć wachty podawania osobno chleba, masła, pomidorków i innych składników. Czas im pokazać co to są.... kanapki! I tu doszliśmy do jednego z większych absurdów. Studenci uczą gotować ludzi po studiach! O ile licealistom można jeszcze darować, choć niech się uczą:), to za dorosłych facetów chyba nie zawsze gotuje żona lub mamusia?!
Dobrze, że przynajmniej potrafią po sobie zmywać naczynia.
Zdaliśmy wachtę o 16. Wiatr odkręcił na północny, lecieliśmy ładnym, równym, półwiatrem przy równej szóstce. Na morzu było pusto, żadnej żywej duszy dokoła. Wiatr stopniowo słabł, tymczasem Witowo podawało coraz groźniejsze ostrzeżenia.
- Byle na zachód i byle do Niemiec! Tam nas nie dosięgnie - Kapitan spojrzał na niebo, ściszająć UKF-kę.
- Ale kto?
- Ehh... długa historia... Zaczęło się jakieś 20 lat temu, podpadliśmy wówczas Neptunowi… Głupi i młodzi byliśmy... - kapitan usiadł z nami w mesie - Myśleliśmy, że z czasem zapomni, ale wciąż pamięta… Jednak obiecał, że będzie nas ścigał jedynie tutaj, na naszych wodach. Od 20 lat toczę z nim cichą wojnę. On jest na mnie zły, ja po 10 latach chcę pomścić przyjaciela… I nie ugnę się, ale Was doprowadzę bezpiecznie. Byle na zachód...
- Ale co się stało? - wciąż nic nie wiedzieliśmy, ale zaczynało się ciekawie.
- Na Opalu... - widać ciężko mu było o tym mówić... - Byle na zachód..
- Go west!!! Life is peacefull theeeeeere! Go weeeeest! - W tym momencie do mesy wtoczył się Olo... Najmłodszy załogant i ostatnia osoba, która powinna śpiewać. Kapitan odwrócił wzrok i poszedł sprawdzić jak sobie radzi kolejna wachta, a my spojrzeliśmy na niego wzrokiem mówiącym “zamknij dziób”, a on nas pytającym “ale o co chodzi?”
I tak się dowiemy co było dalej! I co kapitan przeskrobał 20 lat temu.
Powoli zbliżała się północ. Wiała delikatna czwórka, wpięliśmy się wraz z T. szelkami w kosz dziobowy i opatuleni w sztormiaki leżeliśmy na dziobie, patrząc w chmury. Tom&Jerry to tylko jedna z rzeczy, które tam wypatrzyliśmy. Ponadto widzieliśmy słoneczko, skaczącego konia celującego z kałacha i groźną twarz Neptuna... Nie, nic nie braliśmy, nic nie piliśmy:) Nie na wodzie, wiecie przecież, że na wodzie nie piję. I z takimi osobami na szczęście też pływam.
W pewnym momencie spojrzałam jeszcze raz na chmury. W oddali, nisko nad wodą, pięła się powoli do góry ciemno-szaro-fioletowo-granatowa chmura... Wiało z południowego wschodu, chmura była na północy. Gdy spojrzałam na nią chwilę później, dotarło do mnie, że idzie prosto na nas. Powoli, ale nieubłaganie. Zeszliśmy do kokpitu i gdy próbowaliśmy razem z obecną wachtą dopatrzyć się w niej czegoś pozytywnego, przyszedł kapitan po raz kolejny skontrolować nasze działania.
- Czy z tej chmury może coś być? Idzie na nas od jakiegoś czasu - zapytałam, licząc w duchu na jego “nie”, znając jednocześnie odpowiedź.
- Może tak, a może nie... ale zrzucamy grota. - I wiecie, to była prawdopodobnie najlepsza decyzja! 15 minut później, około północy wiatr na chwilę umilkł. Po to, by zaraz potem uderzyć od północnego zachodu...
Jako królowie kambuzu, z panem T. zwialiśmy pod pokład, zadowoleni, że możemy iść spać i to nie my marzniemy na zewnątrz. I kolejny raz przypomniałam sobie, że przy przechyle to coś, na czym się śpi, niekoniecznie bywa koją... może być bowiem burtą. Doszłam też do wniosku, że jestem za mała w stosunku do wymiarów koi, zresztą największej, bo kapitańskiej. Dla kapitana również za małej, tzn. kapitan może by i tam wszedł, ale mógłby mieć problemy z wyjściem ze względu na gabaryty. Dlatego ja wzięłam jego koję, a on spał w mesie. W każdym razie, w koi latałam w pionie i w poziomie. W końcu wstałam, zobaczyłam skoncentrowane miny chłopaków na górze i usiadłam w kambuzie z herbatką, wpatrując się w GPS i mapę. Okazało się że nie tylko ja nie śpię…
- I co w tym jest? Co w tym jest takiego pięknego?? Że marzniemy, jest brzydko, zimno, leje, huk, buja nami, siedzimy gapiąc się w laptopa, ciemno dokoła jak w czarnej… no wiesz czym. I tak siedzimy do jasnej cholery! I co gorsza kochamy to - zaczął marudzić Jędrek.
Spojrzałam na niego szukając jakiejś mądrej odpowiedzi i szczerze mówiąc… nie znalazłam. - Nie wiem, Jędruś, nie mam bladego pojęcia, ale jak tylko wrócę do domu i chwilę odpocznę, popłynę znowu.
Posiedzieliśmy tak do rana, aż Neptun znowu się wycofał na jakiś czas. W końcu wpadliśmy przed tym GPSem w objęcia Morfeusza. I szczerze - nie pamiętam w jaki sposób znalazłam się w swojej koi.
A potem obudziło mnie miłe drapanie po policzku... - Kicia, śniadanko. W sensie, robimy śniadanko.
Wiecie, że jeśli chcecie, żeby coś było dobrze zrobione, powinniście to zrobić sami? I powiem Wam, że dokładnie tak samo było ze śniadaniem. Aczkolwiek widok resztek ryżu na sztućcach obudził we mnie spore pokłady irytacji... Ale mam nadzieję, że chłopaki zapamiętają raz na zawsze, do czego służy płyn do mycia naczyń. Uwierzcie mi - nie chcielibyście być na ich miejscu. Kobieta na pokładzie górą :) zwłaszcza taka jak ja. Zresztą sami wiecie... zwykle mam to, czego chcę...
Gdy dotarliśmy do Rugii, o dziwo rozpogodziło się. Czyżby władza Neptuna tu rzeczywiście nie sięgała? A może byliśmy osłonięci? Płynęliśmy na silniku... ehh, w domu chyba będę spać na pralce, żeby móc zasnąć. I tak płynęliśmy, aż dotarliśmy do mostu zwodzonego przed Stralsund. Czekając na otwarcie, przygotowaliśmy z T. obiad rodem z Wersalu, z talerzem przystrojonym plasterkami ogórka pociętymi w gwiazdki i sokiem podanym w CZYSTYCH szklankach. Wjechaliśmy im na ambicję :) I wyrobiliśmy się z obiadem na styk. Gdy kończyliśmy porządki, akurat otwarto most i wjechaliśmy do portu...
Tak więc, kochani przyjaciele, już się nieźle rozpisałam, obiecuję, że odezwę się wkrótce. Mam nadzieję, że dobrze się macie i koniecznie pozdrówcie ode mnie całą załogę Tawerny Skipperów.
Tymczasem, wybywamy uczcić szczęśliwe ocalenie.
Buziaki, Kochani.
M.