Śmierć księcia Filipa, męża Elżbiety II, odbiła się szerokim echem w różnych krajach. Co ciekawe, powściągliwi Brytyjczycy nie byli nią poruszeni nawet w połowie tak bardzo, jak mieszkańcy pewnej wyspy na Pacyfiku.
Dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że w Wielkiej Brytanii Filip nie był bogiem. OK, na Tanna też nie był - ale mało mu brakowało.
Taka sobie wysepka
Wyspa Tanna należąca do Vanuatu nie jest jakoś szczególnie imponująca – ma 550 km kwadratowych powierzchni, a zamieszkuje ją około 20 tys. osób. Początkowo żyli na niej ludożercy, co jednak nie przeszkodziło Brytyjczykom zająć wyspy i uczynić z niej swojej kolonii.
Dopiero na początku lat 70. XX wieku zaczęły się tam ruchy separatystyczne, a ostatecznie w 1973 ogłoszono niepodległość. Niestety, na krótko. Rok później brytyjskie wojsko ponownie przejęło wyspę. W styczniu 1980 roku tubylcom znów udało się wyzwolić spod panowania Brytyjczyków, ale tylko na cztery miesiące - w maju wkroczyli ponownie z „kurtuazyjną wizytą”. No cóż.
Ostatecznie kilka miesięcy później Tanna została włączona do Vanuatu (dawnego kondominium brytyjsko-francuskiego) i od tamtego czasu funkcjonuje, jako prowincja Tafea. Co jednak nie zmienia faktu, że ma króla na uchodźstwie.
OK, i co z tego?
Ta krótka powtórka z historii nie została przytoczona wyłącznie po to, żebyście mogli kiedyś wygrać w Milionerach. Rzecz w tym, że mieszkańcy wyspy mają naprawdę wiele powodów, by szczerze nie lubić Brytyjczyków – tak samo, jak my nie pałaliśmy miłością do zaborców. Dlaczego zatem poruszyła ich śmierć księcia Filipa? Czyżby syndrom sztokholmski?
I tak, i nie. Rzecz w tym, że zmarły niedawno mąż brytyjskiej monarchini miał na wyspie status niemal boga. Słówko "niemal" jest tu dość istotne. O tym, skąd im się to wzięło, będzie za chwilę – faktem jest jednak, że książę Filip utrzymywał z wyspiarzami dobre relacje od kilkudziesięciu lat.
Podczas oficjalnej ceremonii żałobnej zorganizowanej na Tanna tamtejszy dygnitarz powiedział: „Więź między mieszkańcami wyspy Tanna a Anglikami jest bardzo silna. Wysyłamy kondolencje rodzinie królewskiej i mieszkańcom Anglii”. Szczerze ubolewał też nad śmiercią Filipa: "Pozwólmy kava oczyścić drogę dla jego ducha, by mógł powrócić i zamieszkać z nami. Ten sam duch wyrośnie w środku jednego z członków jego rodziny i pewnego dnia ponownie połączy ludzi Tanna i Anglików” - dodał.
Nawiasem mówiąc, kava to nie jest kawa. Tylko napój z korzeni pieprzu metystynowego, pełniący na wyspie istotną rolę w obrzędach plemiennych i religijnych oraz otwierający drogę do świata duchów.
Ale jak to?
Nasuwa się pytanie, dlaczego mieszkańcy wyspy, która długo walczyła z Brytyjczykami o własną niepodległość, teraz chcieliby znów połączyć te dwa narody? Czyżby znudziła im się względna niezależność? Niekoniecznie. Wszystkiemu winna jest pewna stara legenda oraz małe qui pro quo, które zaczęło żyć własnym życiem w Internetach.
Zacznijmy więc od końca, czyli od nieporozumienia: legenda mówi o „bladym synu boga gór”, z którym miano utożsamiać księcia Filipa. Zgodnie z podaniem, miał on przebyć morze, by poszukać do poślubienia najpotężniejszej i najbogatszej kobiety na świecie. Oznaczałoby to, że on sam miałby nadnaturalny status. Wielu „cywilizowanych” ludzi lekko szydzi w tym momencie z obywateli Tanna, myśląc, że uznają oni męża Elżbiety II za boga.
W rzeczywistości jednak sytuacja wygląda nieco inaczej: owszem, legenda legendą, ale tak naprawdę mieszkańcy Tanna uważają Filipa za jednego ze swoich – wierzą, że urodził się na wyspie, a potem odpłynął za morze, by szukać szczęścia. Duch syna boga gór rzeczywiście miał z nim jakiś związek, bo miał spłynąć na Filipa, ale nie był z nim tożsamy. W efekcie jednak tubylcy traktowali księcia, jak rodaka. I dlatego naprawdę poruszyła ich wiadomość o jego śmierci... chociaż nie zasmuciła ich aż tak bardzo, jakby się mogło wydawać. Pocieszali nawet brytyjską monarchinię, że przecież duch księcia żyje i z pewnością będzie się nią opiekował. Podobnie, jak swoimi przyjaciółmi, mieszkańcami Tanna.
Długa przyjaźń
Wyrazy wzajemnej sympatii pomiędzy wyspiarzami a księciem trwały przez kilkadziesiąt lat – w latach 80. Filip wysłał im swój podpisany portret, na co oni odesłali mu równie ciekawy prezent: tradycyjny kij do polowania na świnie. Filip kazał więc wykonać kolejną fotografię, tym razem jak dzierży ów kij – i znów wysłał ją wyspiarzom. Nic zatem dziwnego, że mieszkańcy Tanna nie tylko postawili mu pomnik, ale nawet sami, z własnej i nieprzymuszonej woli, umieszczają jego podobizny w swoich chatkach.
Co więcej, kiedyś nawet ich delegacja wybrała się w daleką drogę do Wielkiej Brytanii, by odwiedzić „swojaka” w zimnym, deszczowym kraju i wystąpić w programie Meet the Natives na Channel 4.
Jedno jest pewne - mąż brytyjskiej monarchini był dla wyspiarzy ważną postacią. Jak powiedział wódz Lalu z zachodniej Tanna „Książę Filip był człowiekiem, który połączył Tannę z Londynem.” Wygląda więc na to, że pacyficzni wyspiarze naprawdę lubią naszych europejskich wyspiarzy. Ciekawe, ilu mieszkańców City wie o tym oddaniu i potrafi docenić fakt, że ktoś naprawdę darzy ich sympatią? Miejmy nadzieję, że wielu.
Tagi: Filip, Wielka Brytania, kolonie, Tanna, Vanuatu, wyspa