Surfując po powierzchni „Internetów”, a niekiedy sięgając mocno pod nią, można natknąć się na wiele ciekawych opowieści; część z nich dotyczący niebezpieczeństw, jakie czyhają na ludzi w jakiś sposób związanych z wodą - czyli z tematem, który jest nam całkiem bliski.
Pośród mrożących krew w żyłach historii pojawiła się i taka, jak to w spalonym lesie znaleziono ciało nurka. Oczywiście, w nadtopionym kombinezonie, z butlą, płetwami i innym dobrem, z jakim odważni ludzie zapuszczają się w głąb oceanu.
Pytanie, czy w ogóle jest to prawda - i jak ten facet się tam znalazł? Legenda głosi, że nieszczęśnik został zassany przez samolot gaśniczy, a następnie wraz z wodą zrzucony na płonący las, co oczywiście skończyło się niewesoło. Czy taka historia mogła się wydarzyć, czy też jest to jedna wielka ściema? Odpowiedź… wcale nie jest taka jednoznaczna.
Gaszenie pożaru samolotem
Faktem jest, że do gaszenia większych pożarów używa się samolotów oraz helikopterów. O ile się je ma; historia nurka miała wydarzyć się w USA (podobnie, jak większość przypadków spotkania UFO, albo innego Elvisa), a oni akurat sprzęt gaśniczy w postaci samolotów posiadają.
Jeśli ktoś wiedział, w jaki sposób samolot gaśniczy nabiera wody, to jest dla niego jasne, że istnieje naprawdę niewielka (żeby nie powiedzieć, zerowa) szansa, że w ten sposób zostanie zassany człowiek; taki samolot śmiga z dużą prędkością, „jadąc” brzuchem po powierzchni wody i napełniając zbiorniki. Na wlocie owych zbiorników znajdują się jednak specjalne zabezpieczenia, które, niczym durszlaki, mają nie dopuścić do zassania wodnych stworzeń. Oraz nurków. Jeśli taki pechowiec rzeczywiście znalazłby się na drodze samolotu, to pierwsze, musiałby pływać blisko powierzchni (dla nurka żadna frajda), a po drugie, raczej zostałby uderzony, niż zassany. Co oczywiście mogłoby skończyć się tragedią, ale raczej nie wycieczką nad płonący las.
Opcja alternatywna
Samoloty gaśnicze to jednak tylko jedna z opcji - drugą z nich są helikoptery, do których podwiesza się specjalne zbiorniki, nabierające wodę niczym gigantyczne wiadra. Tu rzeczywiście ryzyko nabrania czegoś innego, niż woda, istnieje.
Z drugiej jednak strony, piloci helikoptera są w pełni świadomi tego zagrożenia, a ponieważ pomykają nad powierzchnią wody nieco wyżej i znacznie wolniej, niż piloci samolotów gaśniczych, mogą dołożyć starań, by jednak nie zagarnąć z wodą żadnego nurka.
Chyba, że on sam będzie tego chciał. Nie wierzycie, że ktoś byłby na tyle szalony? A jednak.
Co, ja nie dam rady??
Einstein powiedział kiedyś, że wszechświat i ludzka głupota są nieskończone; miał też pewne wątpliwości co do wszechświata, jednak co do głupoty - nie. Jak się okazuje, istnieją na świecie ludzie, którzy swoim postępowaniem potwierdzają tę śmiałą tezę. Pojawił się bowiem ruch, zwany „firediving”.
Nie, to nie jest literówka i nie chodzi o freediving, czyli nurkowanie bez sprzętu. Firediving polega z grubsza na tym, by celowo dać się nabrać wraz z wodą do zbiornika gaśniczego, a następnie za pomocą spadochronu, nadmuchiwanej pianki, czy innych ciekawych sposobów ulecieć stamtąd, zanim helikopter dotrze na miejsce zrzutu, gdzie może być gorąco i dość nieciekawie.
Firedivers mają nawet swoją specjalną ligę, a cały ruch ponoć najprężniej działa w Kanadzie, gdzie lasów do gaszenia jest w bród, a jezior, z których można nabierać wodę (oraz nurków o skłonnościach samobójczych) - jeszcze więcej.
Jak to działa?
Rzecz jasna, wpłynięcie do zbiornika podwieszonego pod helikopterem nie jest takie proste. Po pierwsze, rotor wywołuje spore zamieszanie na wodzie, co znacznie utrudnia życie firediverom (a także je ratuje, ale chyba wbrew samym zainteresowanym). Po drugie, załogi helikopterów jakoś niespecjalnie chcą współpracować i uparcie starają się nie nabrać nurków. Dlatego też czają się oni tuż pod powierzchnią wody (niezbyt głęboko, by zdążyć dopłynąć), a kiedy tylko zbiornik się zanurzy, płyną jak szaleni i bezczelnie ładują się do środka.
Drużyny firediverów nie czekają oczywiście biernie, aż pożar się wydarzy; wiele z nich posługuje się bardzo profesjonalnym sprzętem, by podsłuchać policjantów i dowiedzieć się, gdzie też wybuchł jakiś fajny pożar. W ostateczności, zwarci i gotowi, oglądają wiadomości, po czym odpalają brykę i pędzą na odpowiedni akwen.
Co z tym nurkiem?
Czy mityczny nurek, którego zwłoki rzekomo znaleziono w spalonym lesie, mógł należeć do elitarnego grona firediversów? Czy w takim razie zasłużył na Nagrodę Darwina z tytułu uwolnienia ludzkości od balastu swoich genów?
Faktem jest, że ludzie nurkowali (z różnym sprzętem - i różnym skutkiem) właściwie od zawsze. Skłonności do zbędnego ryzyka nasz gatunek również wykazywał niemal od zarania dziejów. Pierwsze poważne zawody w nurkowaniu miały miejsce w latach ’80 XIX wieku w Wielkiej Brytanii, a historia nurka z lasu miała rzekomo wydarzyć się pod koniec XX wieku, czyli jakieś 100 lat później. Czyli - teoretycznie - było to możliwe.
Zupełnie poważne śledztwa - dziennikarskie i nie tylko - wykazały jednak, że jest to… wyssany z palca mit. Na razie. Biorąc pod uwagę pomysły firediversów, mit prędzej czy później stanie się prawdą. A Nagroda Darwina czeka…
Tagi: firediving, pożar, nurek