„Rejs trwał już 3 miesiące. Nie mogliśmy uzupełnić zapasów. Jedliśmy tylko stare suchary pełne robaków, piliśmy żółtą, śmierdzącą wodę”.
Antonio Pigafetta, kronikarz Magellana
Co w takim razie, poza żółtą wodą, pito podczas rejsów i co pije się dzisiaj? Czy tradycja jest rzeczą równie świętą, jak królowa i czy da się wypić sok z pokrzywy na środku morza? Odpowiedzi mogą was nieco zaskoczyć :)
WodaWoda ma to do siebie, że rzadko kiedy jest to czyste H2O; z reguły posiada ona sporo domieszek innych związków (i bardzo dobrze, wszak za coś płacimy, kupując mineralną), a poza tym, często bywa zamieszkana przez różnego rodzaju potwory, których nie jesteśmy w stanie dostrzec gołym okiem. Potwory w niewielkiej ilości nie są dla nas szkodliwe może za wyjątkiem E. Coli i niektórych gatunków ameb ale jeśli przebywają w wodzie na tyle długo, że zdążą wytworzyć własną cywilizację i zbliżają się do wynalezienia koła, mamy problem. Z tego powodu, dłużej przechowywaną wodę (nawet dzisiaj) najlepiej jest spożywać po przegotowaniu, co oczywiście rujnuje mikrobom plan podboju świata, ale za to zapobiega naszym częstym wizytom w kingstonie.
Wspomniana przez Pigafetta żółta woda wyglądała mało apetycznie, a jej zapachu lepiej się nie domyślać. Pozostawało więc coś, co się nie psuło, nie wpuszczało drobnoustrojów, a na dodatek podnosiło morale załogi i powodowało, że zamiast mało ciekawych białuch, żeglarze widzieli nadobne syreny: alkohol.
RumDo XVII wieku na morzu i nie tylko, wszak szczury lądowe też nie chciały ryzykować zdrowia i życia, a w każdym razie sraczki pito głównie piwo. Niestety, kwaśniało ono już po kilku tygodniach (czyli bardzo szybko, biorąc pod uwagę długość ówczesnych rejsów), czego dowód możemy znaleźć choćby w pewnym liście do Admiralicji, napisanym przez lorda Howarda: „Nic bardziej nie smuci ludzi morza nad kwaśne piwo”.
Rewolucja nastąpiła dokładnie w 1687 roku, kiedy Anglicy opanowali Jamajkę i odkryli tam, oprócz uroczych Jamajek i wkurzonych klęską Hiszpanów, rum. Od tego czasu było już tylko lepiej, a spożycie rumu na statkach było całkiem spore, jeśli wierzyć XVII- wiecznym kronikarzom angielskim, ponieważ wynosiło ono nawet pół litra dziennie na osobę. Rum był stosunkowo drogi, więc należało go szanować; w carskiej flocie rozlanie rumu (nawet z własnego kubka, nie wspominając już o większych naczyniach) uważane było za straszną hańbę, a przy tym kwitowane prawdziwym, acz smutnym przysłowiem: „Rum, brachu, nie pszeniczka; jak rozlejesz, nie wydziobiesz”.
Rum do dziś zresztą stanowi tradycyjny trunek na pokładach większości jednostek, a o jego wyjątkowej roli i wartości świadczy choćby popularna szanta: „Beczki rumu nam nie zwiało – pół załogi ją trzymało taki był cholerny sztorm!”. Samo życie, nieprawdaż?
Rum istotnie przechowywano w beczkach, co nie tylko ułatwiało transport, ale też miało pozytywny wpływ na jego smak (oczywiście pod warunkiem, że przebywał tam odpowiednio długo a z reguły nie przebywał). Beczułki rumu nazywano małpkami. Nazwa ta ma bardzo ciekawe pochodzenie, bowiem w czasach wojen napoleońskich, kiedy takie właśnie beczułki stanowiły główny typ opakowania dla alkoholu, pomysłowi żeglarze mieli zwyczaj wiercić w nich niewielkie dziurki, wtykać w nie słomkę lub ucięte piórko i „ssać małpkę”. Niekiedy jednak podczas uprawiania tego procederu można się było lekko zdziwić, bowiem to, co udało się wyssać, niekoniecznie było czystym rumem.
Legenda o admirale Nelsonie mówi, że jego ciało umieszczono w beczce rumu znajdującej się na HMS "Victory", by nie uległo rozkładowi i mogło zostać pochowane na angielskim lądzie. Niestety, marynarze nie mieli pojęcia, która to beczka, a ponieważ ssanie małpki znacznie lepiej udawało się pod osłoną nocy, nikt nie zauważył, że spijany rum wygląda i smakuje jakoś dziwnie; stąd zresztą wzięła się alternatywna nazwa rumu: „krew Nelsona". Makabryczne, co?
GrogOczywiście, spożycie nie pozostawało bez wpływu na stan załogi i wydajność jej pracy, a ponieważ rum zawiera nieco więcej alkoholu, niż piwo, które zastąpił, skutki bywały opłakane. Z tego właśnie powodu, w 1740 roku niejaki admirał Vernon postanowił ograniczyć ilość wypadków, przestępstw i wykroczeń dyscyplinarnych, a przy okazji przyciąć nieco koszty, wpadając na błyskotliwy pomysł, by zmieszać rum z wodą. Zawarty w trunku alkohol zabijał większość bakterii, a przy tym maskował zapach i kolor wody, jakikolwiek by on nie był.
W ten oto sposób narodził się inny trunek – grog. Sama nazwa grog wywodzi się od surduta admirała, uszytego z grubej, wielbłądziej tkaniny, zwanej grogram, w którym Vernon paradował przez cały czas, pragnąc podbudować swój autorytet i zrobić wrażenie na lekko obdartej załodze. Plan nie do końca się powiódł, bowiem Vernona przezwano "Old Grog”, więc chyba swoim szykownym, acz mało stosownym wyglądem, działał ludziom na nerwy.
Na grogu nie musiano oszczędzać, toteż wydawano go w większych ilościach, często w towarzystwie muzyki i śpiewu. Marynarz, który wykazał się w jakiś szczególny sposób (np. wykonał wyjątkowo ciężką lub niebezpieczną pracę), dostawał nawet podwójną porcję, a taki przywilej nazywano „spleceniem grotabrasu”. Ta niecodzienna nazwa nie wiąże się, wbrew pozorom, z pleceniem głupot pod wpływem podwójnej dawki alkoholu, ale wywodzi się od nazwy najgrubszej liny, zwanej grotabras, której splecenie było nie lada wyzwaniem.
Receptura Vernona przewidywała, że na 1 część rumu przypadały 2 części wody, więc oszczędność na rumie była spora, a pijaństwo trochę mniejsze, choć szału nie było – od grogu pochodzi bowiem angielskie słówko groggy, oznaczające, w wolnym tłumaczeniu, „lekko chycony”. Do mieszanki dodawano też cukru i soku z limonek, co znacznie poprawiało walory smakowe, ale przede wszystkim chroniło przed szkorbutem.
W brytyjskiej Royal Navy, tradycja picia grogu utrzymała się przez ponad 300 lat, a zniosła ją dopiero... królowa – zgodnie z jej dekretem, ostatni toast wzniesiono dokładnie 31 lipca 1970, który do dzień przeszedł do historii jako "Black Tot Day". Trudno powiedzieć, co kierowało monarchinią i jej doradcami, ale najprawdopodobniej wiązało się to z rozwojem techniki, ponieważ na statkach montowano coraz więcej urządzeń, ułatwiających pracę marynarzom, ale też wymagającej jasności umysłu i precyzji. Jednak komputery to samo zło.
WspółczesnośćWe współczesnych czasach, w naszym pięknym kraju, sprawa spożywanych przez żeglarzy napojów wygląda nieco inaczej. Zgodnie z wprowadzonymi w czerwcu zeszłego roku przepisami, art. 35 Ustawy o bezpieczeństwie osób przebywających na obszarach wodnych:
„Kto, znajdując się w stanie po użyciu alkoholu lub podobnie działającego środka, prowadzi w ruchu wodnym statek lub inny obiekt pływający, niebędący pojazdem mechanicznym, podlega karze grzywny.”
Bardzo istotne jest tu sformułowanie „w stanie po użyciu alkoholu” wcześniejsze przepisy używały zwrotu „w stanie nietrzeźwości”, co w zawiłym prawniczym języku oczywiście nie oznacza tego samego. Stan nietrzeźwości oznacza zawartość we krwi co najmniej 0,5 promila, podczas gdy „po użyciu” jesteśmy, mając zaledwie 0,2. W praktyce, w zależności od parametrów organizmu i kilku innych czynników, „po użyciu” można być już po... jednym piwie.
Szczęśliwie, trzeźwy jak przysłowiowa świnia musi być tylko sternik – załoga może śmiało wznosić toasty za królową czy pana posterunkowego, który właśnie podpłynął do nas z alkomatem i już zaciera ręce, wietrząc obfite zbiory. A co, jeśli okaże się, że sternik też się poczęstował? Warto wiedzieć, że w takim przypadku na grzywnie się nie skończy, bowiem, jeśli na pokładzie nie ma nikogo, mającego poniżej 0,2 promila, jednostka zostanie „usunięta z obszaru wodnego”, a to już oznacza znaczne koszty.
Inne opcjeSkoro piwko odpada, nie wspominając już o mocniejszych trunkach, pozostaje nam... woda, herbatka, kawa, mleko UHT, Cola, Fanta (czyli taka hitlerowska Cola, ale o tym innym razem), albo babciny kompot. Możliwości mamy, jak widać, ho ho i trochę podobnie, jak miejsca do upychania całego tego dobra. A jeśli, mimo to, dopadnie nas dzikie pragnienie i wszystko wypijemy (czyżby syndrom dnia wczorajszego?), zawsze można zawinąć do najbliższego portu lub, jeśli jesteśmy na morzu, użyć odsalarki.
Co prawda, tak pozyskana woda raczej nie rzuca na kolana swoim smakiem, dlatego najlepiej jest ją z czymś pomieszać – dobrze się tu sprawdzają liofilizowane koktajle witaminowe, zawierające sproszkowane, zdrowe rzeczy, które na łódce łatwo się psują, jak np. kiwi, szpinak czy inna pokrzywa. Ponieważ producenci litościwie mieszają rzeczy zdrowe ze smacznymi (czemu to nigdy nie idzie w parze?!), zwykle mieszanka zawiera też ananasy, brzoskwinie i inne smaczności. Wrzuca się takie coś do wody, miesza, i otrzymuje płyn nie tylko znacznie smaczniejszy od odsolonej wody, ale przy okazji jeszcze zdrowy. Oczywiście, dziś nikt nie pływa aż tak długo, żeby dopadł nas szkorbut, ale doładowanie minerałami zawsze się przyda, tym bardziej, że wypacamy ich spore ilości, a spadek poziomu niektórych z nich może mieć tragiczne skutki. I nie chodzi tu bynajmniej o osławiony i przereklamowany magnez, który ponoć ma koić nasze nerwy i ułatwiać zasypianie (akurat na rejsie zupełnie nie chodzi o to, żeby się wyspać); ale jeśli zabraknie nam takiego na przykład litu, którego zwykle brakuje góralom, (woda musi długo krążyć w skałach, żeby się nim nasycić), możemy stać się równie jak oni krewcy, co tradycyjnie kończy się wsadzeniem komuś ciupaski pod poślednie ziobro, opcjonalnie zastępowanej przez kotwicę.
Jeśli woda nam się jeszcze nie skończyła, ale płyniemy już długo i nie wiemy, na ile jest już zamieszkała (i wolelibyśmy, żeby wcale nie była), możemy posłużyć się specjalnym uzdatniaczem. Istnieje przynajmniej kilka odmian takich urządzeń, a niektóre nawet mieszczą się w kieszeni. Włożone do kubka z wodą na kilkadziesiąt sekund, zabijają (i to na śmierć!) wszystko, co miało pecha znaleźć się w środku.
I pomyśleć tylko, że gdyby nasi przodkowie znali taką technologię, nikt nigdy nie wymyśliłby grogu, a może nawet więcej – nie wymyśliłby destylacji alkoholowej, która, jak nazwa wskazuje (arabskie słowo
alkoh’l– oznaczało „dobrze oczyszczoną substancję”), miała na celu oczyszczenie napoju, a nie wywołanie dodatkowych wrażeń... ale to już zupełnie inna historia.