Słońce powoli opadało coraz niżej i niżej, jednak było na tyle wysoko nad horyzontem, by jego blask nadawał jezioru koloru perłowego. Jeszcze chwila, aż skłoni się dostatecznie nisko, by całe otoczenie nabrało intensywnej pomarańczowo-złotej barwy. Drobne fale wzburzone delikatną wieczorną bryzą, która spływała z nieodległych wzgórz porośniętych winnicami, połyskiwały niczym kolorowe szkiełka w kalejdoskopie.
Tomasz przyglądał się tej feerii barw siedząc w kokpicie jachtu zacumowanego w małej marinie u podnóża wychodzącego w głąb Balatonu półwyspu Tihany. Cisza powoli otulała jezioro, zakłócała ją jedynie dochodząca z pobliskiej knajpki nuta cygańskiej muzyki. I tak na wody „węgierskiego morza” wraz z coraz dłuższymi promieniami słońca kładły się subtelne dźwięki skrzypiec i cymbałów.
- Jest pięknie – pomyślał – Nawet to błotniste jezioro podczas zachodu słońca wygląda bajkowo.
To już kolejny raz Tomek, wytrawny żeglarz, pogromca mórz i oceanów zdecydował się zrezygnować z ekstremalnych przeżyć i postanowił spędzić wolne od pracy dni na leniwej śródlądowej żegludze. Cóż go tak zachęciło do ponownych odwiedzin tych wód? Przyczyn było kilka. Wygodne, dostosowane do poruszania się po płyciznach, a jednak świetnie wyposażone jachty. Znakomity system ostrzeżeń o nadchodzących niebezpieczeństwach - bowiem, wbrew pozorom, nad Balatonem trafiają się naprawdę silne wiatry spiętrzające fale do sporych rozmiarów. Nostalgia spowijająca cały kraj, połączona ze specyficznym smutkiem, który trwa nieprzerwanie od odległych przecież lat traktatu w Trianon, na skutek którego Węgry utraciły trzy czwarte swojego terytorium. Ale przede wszystkim znakomite jedzenie i również świetne wina.
Tomek był smakoszem, uwielbiał podróże kulinarne, poznawanie nowych potraw, delektowanie się subtelnym bukietem win. Pokochał zupę rybną halaszle, bográcsgulyás, pörkölt, wina zarówno te z Egeru, słynne i powszechnie znane, ale także wybitne czerwone z okręgu Villany. O kuchni węgierskiej mógł rozprawiać godzinami, zwłaszcza gdy tym opowieściom towarzyszył kieliszek barack pálinki. Teraz siedząc w kokpicie poczuł aromat leczo, które jego wierna towarzyszka w podróży, jednocześnie podobnie jak on wielbicielka tutejszej kuchni i, co ważne, dobra kucharka właśnie gotowała w kambuzie. W oczekiwaniu na ucztę napełnił kieliszki winem, oczywiście tym z Villany.
Leczo (Lecsó)
Dwie lub trzy cebule drobno kroimy i zaczynamy podduszać w naczyniu o grubym dnie z niewielką ilością oleju. Gdy cebula zmięknie dodajemy kilka posiekanych ząbków czosnku, smażymy jeszcze chwilę pilnując by się całość nie zrumieniła, cebula i czosnek powinny być jedynie zeszklone. Papryki różnych kolorów, żółte, zielone i czerwone pozbawiamy gniazd nasiennych kroimy na niezbyt duże, ale też nie małe kawałki. Dobrym dodatkiem może być jedna, lub dwie ostre papryki. Te drobno kroimy i dodajemy ostrożnie, by z ostrością nie przesadzić. Gdy papryki zmiękną możemy dodać pokrojoną na spore kawałki cukinię – jest to dodatek opcjonalny, w klasycznym leczo raczej nie występuje. Na koniec przychodzi czas na pomidory, kroimy je w sporą kostkę i wrzucamy do naczynia. Całość jeszcze dusimy przez jakiś czas, przyprawiając solą i zmielonym pieprzem. Leczo ma też swoją nie-wegetariańską odmianę, wtedy razem z cebulą i czosnkiem podsmażamy pokrojoną w plastry kiełbasę i dopiero wtedy dodajemy resztę warzyw.