Kiedy czarterujemy łódź, bierzemy na siebie odpowiedzialność nie tylko za załogę, ale też za sprzęt, którym będziemy dzielnie pomykać po morzach i oceanach, opcjonalnie po Mazurach (od czegoś przecież trzeba zacząć, prawda?).
Jakkolwiek świetnymi, doświadczonymi i rozsądnymi żeglarzami jesteśmy, zawsze może się zdarzyć, że coś pójdzie nie tak: albo okoliczności przyrody niespodziewanie nas przerosną, albo - mimo wszystko – popełnimy błąd, albo jakiś geniusz, przekonany, że „przejdzie bokiem”, źle wyliczy odległość i po kozacku w nas przydzwoni.
Cóż, jak to mawiają starzy górale, sh*t happens. I co wtedy? Co robić w przypadku uszkodzenia pożyczonej łodzi i dlaczego uduszenie sprawcy nie zawsze jest najlepszą metodą wyjścia z sytuacji?
Szkoda…
No, szkoda naszej (w sumie to cudzej, ale chwilowo pozostającej pod naszą jurysdykcją) łódeczki. Szkoda również nerwów, zdrowia i czasu na zgadywanie, jak powinna teraz wyglądać dalsza procedura, o czym należy pamiętać, a co można spokojnie olać.
Uszkodzenie łódki zawsze boli, niezależnie od tego, czy jest to nasza własność, czy wypożyczona. Zresztą, w przypadku tej wypożyczonej boli chyba nawet bardziej - na tej samej zasadzie, na jakiej czujemy większą odpowiedzialność za cudze dzieci, pozostawione pod naszą opieką, niż za własne; najwyżej urodzimy sobie nowe.
Póki temat jeszcze nas nie dotyczy (i lepiej niech tak zostanie), sprawdźmy, co zrobić, by obyło się bez dalszych ofiar i stresów.
Krok 1 – ogarniamy załogę, łódkę i… sprawcę
Cokolwiek się stało, może stać się jeszcze więcej. Podstawową kwestią jest więc zapewnienie bezpieczeństwa wszystkim obecnym, a także niedopuszczenie do generowania dalszych szkód.
Osobnym zagadnieniem jest natomiast zatrzymanie na miejscu zdarzenia sprawcy, bowiem niekiedy może on ulec pokusie pospiesznego oddalenia się w nieznanym kierunku. O ile jest to naprawdę irytujące, o tyle do pewnego stopnia bywa zrozumiałe – w stresie, pierwszym odruchem jest chęć ucieczki i udawania, że w ogóle nic się nie wydarzyło. Odrębną kategorię stanowią natomiast ludzie, którzy z premedytacją usiłują zwiać – wcale nie są w szoku, po prostu są nieuczciwi i chcą uniknąć odpowiedzialności oraz kosztów, a tak naprawdę – pragną przerzucić je na nas. Jak odróżnić jednych od drugich? Oczywiście, nie jest to możliwe – tym bardziej, że i nami prawdopodobnie będą targać emocje. Załóżmy więc, że mamy do czynienia z uczciwym, ale zestresowanym człowiekiem i traktujmy go z szacunkiem, próbując - co nie będzie łatwe – powstrzymać się od epitetów.
Jeśli natomiast zatrzymanie nie jest możliwe, postarajmy się, by było możliwe później: zapiszmy nazwę i numer rejestracyjny jachtu, nazwę firmy czarterowej itp. Można oczywiście posłużyć się telefonem i nagrać uciekającego dziada, albo przynajmniej zrobić mu zdjęcie.
Krok 2 – dokumentacja
Zwykle łódki czarterowe posiadają ubezpieczenie na wypadek wystąpienia szkody – sęk w tym, że aby wyegzekwować je od ubezpieczyciela, trzeba dopełnić pewnych warunków, z których podstawowym jest przedstawienie jak najdokładniejszej dokumentacji zdarzenia.
Oczywiście, wiele zależy tu od szczegółów umowy czarterowej (którą, rzecz jasna, dokładnie przeczytaliśmy przed podpisaniem, prawda?). Generalnie, musimy zdobić wszystko, by armator nie miał problemów z wyegzekwowaniem odszkodowania od ubezpieczyciela. Jeśli będzie miał – to prawdopodobnie za szkodę zapłacimy my sami, niezależnie od tego, czy cokolwiek zawiniliśmy. Mimo, iż wydaje się to niesprawiedliwe, spróbujmy wejść w buty armatora: powierza nam wcale nietani sprzęt i liczy, że oddamy go w takim stanie, w jakim go przejęliśmy. Zwykle nie ma go na miejscu i zwyczajnie nie wie, kto zawinił i co dokładnie się stało – musimy zatem załatwić sprawę tak, by w sposób nie budzący wątpliwości można było ustalić, co właściwie zaszło.
Jeżeli zdarzenie odbyło się na oczach świadków, koniecznie poprośmy ich o namiary – być może ich relacja okaże się kluczowa w ustalaniu sprawców i uwalnianiu nas nie tylko od poczucia winy, ale przede wszystkim, od ponoszenia kosztów.
Krok 3 – pochwalmy się tym, co się stało
Jasne, nie do końca mamy czym się chwalić, ale pamiętajmy, że naszym obowiązkiem jest poinformowanie armatora. Co więcej, powinniśmy zrobić to „niezwłocznie”, czyli tak szybko, jak będzie to możliwe. Mimo, że raczej nie będzie to miła rozmowa, postarajmy się powstrzymać emocje i w spokojnie, rzeczowo przedstawić, co się stało i jak wielkie są szkody. A skoro już dzierżymy telefon w łapie, zróbmy kilka zdjęć uszkodzonej jednostki i wyślijmy je armatorowi. Po pierwsze, dowiedzie to naszej dobrej woli, a po drugie - uspokoi armatora, że łódź mimo wszystko wciąż jest w jednym kawałku. Z grubsza.
W przypadku, gdy sprawa jest rzeczywiście grubsza, albo gdy nie umiemy się dogadać z innymi uczestnikami zdarzenia, warto wezwać policję. Jest to szczególnie istotne w sytuacji, gdy okaże się, że np. sprawca jest pod wpływem alkoholu albo innych środków (albo, że mamy takie podejrzenie, bo na oko raczej nie będziemy w stanie tego sprawdzić). Poza tym, policja - w odróżnieniu od nas - nie pierwszy raz weźmie udział w tego typu akcji, więc funkcjonariusze będą dokładnie wiedzieli, co należy zrobić, podpisać i sfotografować.
Jeśli natomiast staramy się załatwić sprawę samodzielnie, pamiętajmy, że zawsze kluczowe jest, by wszystkie strony zdarzenia podpisały się na każdym raporcie czy innych dokumentach. Brak jednego autografu może się okazać fatalny w skutkach, bowiem albo znacznie przedłuży całą dalszą procedurę, albo co gorsza, narazi nas na zupełnie zbędne koszty.
Tagi: szkoda, ubezpieczenie, wypadek, dokumentacja, czarter