Zacznę od informacji jakie otrzymujemy w chwili, gdy po raz pierwszy sięgamy po tę książkę. Teoretycznie jest to, tak jak stoi na okładce, reportaż, dodajmy - reportaż historyczny lub jak kto woli reportaż wspomnieniowy. Autor sięga bowiem w głąb swej pamięci by snuć opowieść o czasach, gdy tuż po zakończeniu II Wojny Światowej wyruszył do Hiszpanii, by - jak to sam pisze we wstępie - odszukać utracony czas. Brzmi to literacko, ale też z literaturą mamy do czynienia.Rybacka wioska, w której autor się zatrzymuje, to miejsce magiczne. Nad wszystkim panuje uświęcony przez czas obyczaj. Trzeba tu przestrzegać reguł, a przesądy czy też zwyczaje, nawet jeśli z punktu widzenia przybysza są absurdalne i śmieszne, mieszkańcy traktują z należytą powagą. Jeśli chcemy, by nas tu zaakceptowano, należy im się podporządkować.
Jest to wioska rybaków, w której mieszkańcy trzymają koty, każda rodzina ma przynajmniej jednego. Nieco dalej w głąb lądu znajduje się wioska zamieszkana przez ludzi uprawiających ziemię, w niej królują psy. I jak można się domyślić, między tymi społecznościami panują stosunki zbliżone do tych z przysłowia o życiu „jak pies z kotem”. Jednak zależność między nimi jest silna, bowiem gdy konflikt czy też uraza powstaje, to ci z wioski psiej pozbawieni są świeżych ryb, a rybacy nie mają warzyw i owoców. I tak tworzy się swoisty rytm pojawiania się i znikania niechęci.
Podobny rytm towarzyszy całemu życiu, wyznaczają je chwile, gdy u wybrzeży pojawiają się ławice sardynek lub w innym okresie tuńczyków. Połowy tych ryb, jeśli udane, pozwalają na przetrwanie. W takich chwilach kawalerowie mogą zawrzeć małżeństwa.
W tej wiosce zarówno mieszkaniec, jak i przybysz nie powinien nosić żadnych skórzanych przedmiotów, butów czy też pasków – to w powszechnej opinii negatywnie może wpłynąć na połowy. W tej wiosce, gdy kobieta, która zaspokajała pewne potrzeby tutejszych kawalerów, ale też żonatych mężczyzn, wyprowadziła się do odległego miasta, cała zbiorowość szukała jej następczyni i co należy podkreślić, ta wybranka cieszy się powszechnym szacunkiem i poważaniem.
Wieśniacy podczas spotkań w tutejszym barze, nad którym góruje zasuszona syrena, snują opowieści formowane w kształt poematów białym wierszem.
Gdy ich koty stają się niedołężne, wtedy odstawiają je do wioski psów, co jest okrutne, by tam dokonały żywota. Ale jednocześnie, gdy powracają z połowów, w swoich łodziach zostawiają trochę ryb, by starzy, niedołężni mieszkańcy wioski mogli je dla siebie zabrać.
Nad całym tutejszym życiem pieczę trzyma rytuał o określonych zasadach, trzeba tak, a nie inaczej się zachowywać. Pewne rzeczy są tabu, ale z drugiej strony, można owe tabu omijać. Trochę jest tu magii i trochę zabobonu. To powoduje, że czytając tę opowieść traktujemy świat w niej opisany jako rzecz nierzeczywistą, twór od początku do końca literacki, wymyślony. A przecież jak się w trakcie lektury okazuje, to nic innego jak Costa Brava. Tak w sumie niewiele czasu wystarczyło, by owe miejsca ukryte przed cywilizacją stały się centrum turystycznych rozrywek.
Ta książka to elegia o znikaniu tego co magiczne, miejscami okrutne, ale w pewien sposób ludzkie, a co bezlitosny czas i prymitywna cywilizacja obraca w komercyjny produkt.
Na koniec jedna uwaga – w notce na tylnej stronie okładki ktoś napisał, że życie mieszkańców Farol płynie w rytmie przypływów i odpływów morza. To stwierdzenie idiotyczne, bowiem Morze Śródziemne nie jest morzem pływowym, nie ma tu przypływów i odpływów. Ale ten kiks, spowodowany zapewne chęcią użycia „pięknego sformułowania” nie przekreśla faktu, że mamy do czynienia ze znakomitą, wciągającą i mądrą powieścią.
Norman Lewis „Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii"Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2015Stron: 294Cena: 39,90 zł