Zacznę od tego, że najwyraźniej próba pisania o tej książce to akt absolutnej desperacji, świadczącej jednocześnie o nieokiełznanej brawurze. Czemuż tak? A to dlatego, że moje zdolności politechniczne, znajomość mechaniki, oscylują w granicach dolnych stanów wody w Wiśle.
Owszem od lat kilkudziesięciu legitymuję się prawem jazdy, ale wnętrze samochodu, a zwłaszcza to co znajduje się pod maską, to absolutna „tabula rasa”. Podobnie ma się z tym mechanicznym napędem łódek, którymi przychodziło i przychodzi mi pływać. Wiem jak się tym posługiwać, ale w razie jakiś kłopotów decyduję się oddać problem w ręce osoby kompetentnej. Dodatkowo, jako człowiek mający za sobą sporo wiosen, myśląc o silnikach zaburtowych wciąż mam przed oczami produkty radzieckiej myśli technicznej, w które nieliczni szczęśliwcy w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku byli zaopatrzeni. Te silniki z reguły nie dawały się odpalić, a ich posiadacze spędzali „mnogo” czasu na ich rozkładaniu, czyszczeniu świec i okręcaniu linki na kole zamachowym.
Czemu służy ten przydługi wstęp? Otóż podkreślając swoją ignorancję, tym samym chcę przedstawić podstawowy walor omawianej książki. Nawet ja z całym bagażem niewiedzy, po przejrzeniu treści tego – trzeba powiedzieć wprost – podręcznika, dużo śmielej patrzę na silniki zaburtowe. Spowodowane jest to bardzo przejrzystym i klarownym układem treści, z dobrze podkreślonymi fragmentami niosącymi informacje najważniejsze. A wszystko to wzbogacone schematami, rysunkami i zdjęciami dobrze ilustrującymi wykład. Ale zawarte informacje i porady mogą służyć nie tylko tym, którzy sporadycznie, podczas rejsów mają do czynienia z takimi silnikami, a do tej pory czuli przed nimi respekt, lecz także tym, którzy owymi się na co dzień posługują, właścicielom łodzi, pontonów czy też żaglówek.
Tim Bartlett „Silniki zaburtowe”
Wydawnictwo Alma-Press 2014
Stron: 94
Cena: 35 zł