WSTĘP
Tak się złożyło w naszej trudnej historii Polski, że historię polskiego żeglarstwa zaczęliśmy „pisać” wraz z odzyskaniem Niepodległości, a nawet ciut wcześniej.Żmudnej pracy opisania tej historii podjęli się Aleksander Kaszowski i Zbigniew Urbanyi w monumentalnym dziele
„Polskie jachty na oceanach” [
Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1986]. Nieżyczliwi, jakich w Polsce zawsze jest pod dostatkiem, zarzucali autorom serwilizm wobec władz PRL. Rzeczywiście, w słowie „Od Autorów” czytamy w pewnym miejscu:
Poparcie władz i szeroki dostęp do morza stworzyły zupełnie odmienne warunki rozwoju sportu żeglarskiego (!). A jak Szanowni Autorzy mieli sobie zapewnić przychylność cenzury i wydanie tak obszernej książki?! Już kawałek dalej używają eufemizmu
...mimo przejściowych trudności (!). Ci, którym dane było żyć w tamtych czasach wiedzą, co się kryło za tym określeniem! De facto dopiero 3 lata po śmierci J. Stalina nastąpiła odwilż w sprawach żeglarstwa, a w 1959 roku uruchomiono drugi, po Jastarni, ośrodek szkoleniowy PZŻ w Trzebieży. Miałem „przyjemność” napełniać sienniki słomą na rozpoczęcie I turnusu w lipcu 1959 r.
W książce utrwalone zostały osiągnięcia polskich żeglarzy i polskich jachtów. Wspomniana książka jest niedostępna, a rosną kolejne pokolenia, dla których historia dokonań polskich żeglarzy jest białą plamą. W 2004 r. minęło 80 lat od zarejestrowania Polskiego Związku Żeglarskiego i z wielką pompą przygotowywano to jako 80-lecie tego związku. Sugerowałem, aby z tej okazji wznowić to wydanie - bezskutecznie. Wmawiano nam, że Jubileusz PZŻ jest tożsamy z historią polskiego żeglarstwa. Wielka szkoda, bo kto czytał tę książkę, przekona się, że historia związku a historia żeglarstwa to dwie różne sprawy i musi pochylić czoła nad skalą gigantycznej pracy jaką wykonali Autorzy. Szkoda, że wiele pokoleń żeglarzy nie ma do niej dostępu. Dalej nie tracę nadziei, że jednak druk zostanie wznowiony. Mamy teraz 90-lecie, a za 10 lat okrągłe stulecie! Może?
Korzystając z tej pozycji literatury żeglarskiej, dokonując wyboru najważniejszych wydarzeń i z konieczności - olbrzymich skrótów, postanowiłem dla tych, których to interesuje, napisać co niżej. Macie wolny wybór, bo były czasy kiedy znajomość historii polskiego żeglarstwa była obowiązkowa na egzaminie. Od tego czasu chyba datuje się niechęć młodzieży do zapoznawania się z historią :)
Kto potrafi dotrzeć do książki, gorąco polecam i zacytuję na koniec wstępu słowa Autorów: Chcielibyśmy, aby ten przegląd naszych żeglarskich osiągnięć na morzu przypomniał o radości i pełni życia, jakie znaleźć można pod żaglami, przypomniał o tych cechach charakteru, które wyrabia żywioł morski – o odwadze, przytomności umysłu, szybkiej orientacji, poczuciu koleżeństwa, czasami autentycznej przyjaźni, wreszcie o uporze i cierpliwości.Autorzy piszą na koniec:
Rozrosło się i okrzepło nad podziw to nasze morskie żeglowanie. Coraz trudniej będzie znaleźć trasę pionierskiego rejsu. Niedługo będzie to niemożliwe. Wówczas zaczniemy pływać śladami naszych poprzedników.Nie szkodzi – tak naprawdę to najważniejsze jest samo żeglowanie.
To do Was, drogie Koleżanki i Koledzy, młodzi żeglarze, a nawet zaliczki na żeglarzy!
Czytajcie i idźcie śladami swoich wielkich poprzedników.Opracował na podstawie książki „Polskie jachty na oceanach” Aleksandra Kaszowskiego i Zbigniewa Urbanyi (odszedł na Wieczną Wachtę) i obszernych skrótów dokonał
Zbigniew KlimczakUwaga: wszystkie mapki, zdjęcia oraz oryginalne teksty pochodzą z tej książki. Na publikację tej formy przypomnienia o historii wyraził zgodę współautor, Pan Kapitan Aleksander Kaszowski, za co Mu w imieniu nas wszystkich serdecznie dziękuję.
Zbigniew Klimczak
Odcinek III
Najdłuższa w historii rejsów załogowych wyprawa „Śmiałego” do obu Ameryk
W 1963 r. Jerzy Knabe i Bronisław Siadek rzucili pomysł rejsu dookoła Ameryki Południowej, dla realizacji bliżej jeszcze nieokreślonego programu naukowego. Wiadomo gdzie, a po co - to się okaże. Pomysł chwycił po wielu próbach i Polskie Towarzystwo Geograficzne zostało mecenasem wyprawy. Naszym zadaniem jest opisywanie dokonań żeglarskich, więc ważny aspekt naukowy zostawmy na boku. Jak zwykle rozpoczął się tor przeszkód i jak trudny to był bieg świadczy fakt, że dopiero 29 lipca 1965 r. jacht oddaje cumy i rusza w swój niezwykły rejs. Kapitanem wyprawy zostaje Bolesław Kowalski, a w charakterze kuka zamustrowuje Krzysztof Baranowski.
Dość ciekawe okoliczności tego zdarzenia tak opisuje sam kpt. K. Baranowski (cytuję):
Dołączyłem do tego towarzystwa, kiedy jacht „Śmiały” był w remoncie, a załoga skompletowana. Dołączyłem jednak li tylko jako dziennikarz specjalizujący się w tematyce naukowej, rejs miał bowiem zadania badawcze. To, że właśnie zdałem egzaminy na stopień jachtowego kapitana żeglugi wielkiej nie miało najmniejszego znaczenia, przecież i kapitan i nawigator już byli. Był też inżynier mechanik i mój tytuł inżynierski też nie był potrzebny.
Wyruszyliśmy w rejs próbny z Trzebieży. Jeszcze przed dojściem do Świnoujścia kuk wydał obiad i sam zasiadł z załogą, zadowolony z efektów swojej pracy. Najwyraźniej nie znał etykiety jachtowej i zwyczajów niektórych kapitanów, takich mianowicie jak Bolesław Kowalski.
Bolo spojrzał spod oka na niczego nie podejrzewającego kuka, po czym rozdarł się na niego wskazując mu jego właściwe miejsce czyli w kambuzie.
W Świnoujściu już nie mieliśmy kuka, bo się spakował i wysiadł. Zaproponowałem swoją kandydaturę, choć nigdy nie lubiłem (ani nie umiałem) gotować. (Koniec cytatu)
Ponieważ oddaję atmosferę dawnych lat, a minęło ponad pół wieku, to muszę ten problem przybliżyć młodym, bo nie sadzę, aby ich wiedza w tym temacie była duża.
Choć jeszcze dzisiaj pada powiedzenie „kuk nie człowiek”, to mało kto wie o pochodzeniu tego wyrażenia. Pamiętajmy, że żeglarstwo powojenne popularyzowało wojsko i harcerstwo, a tam szarże, dyscyplina, znajomość swojego miejsca w szeregu były podstawą porządku. To bardzo się podobało powojennym kapitanom, no a jeśli ktoś nie lubił kambuza, to mamy motyw robienia patentu za wszelką cenę.
Kuk wydawał posiłki i siedział w kambuzie, czekając na żądania ew. dokładek. Jak ich było ponad miarę (czyli gotował dobrze), to jak zabrakło już potraw, musiał oddać swoją porcję, a sam zaspokoić się kanapką.
Biada, jak ktoś rozpoczął posiłek przed kapitanem! Zdziwicie się, znam kapitana, który do dziś pilnuje tego zwyczaju. Wracamy do tematu.
Kpt. Krzysztof Baranowski jakiś czas wywiązuje się ze swojego zobowiązania, ale po małym wypadku poparzenia buntuje się i żąda wprowadzenia rotacji na tym stanowisku. Pozostali nie zgadzają się na to i wszystko co udaje mu się uzyskać, to krótkie urlopy z kambuza. Można tylko się domyślać jak to rzutowało na atmosferę na jachcie, a kto tego ciekaw, niech poszuka książek z tej wyprawy, ponieważ napisali je (oczywiście subiektywnie) prawie wszyscy uczestnicy wyprawy, w tym „Kapitan-kuk” Krzysztofa Baranowskiego. Być może to sprawiło, że potem żeglował jako samotnik. Przytoczę tylko jeszcze jedną ciekawostkę na temat atmosfery. Kpt. Bolesław Kowalski uwielbiał torty i co niedzielę na deser musiał być tort. Można sobie wyobrazić człowieka nie lubiącego gotować i nie potrafiącego, ile to musiało kosztować wysiłku i nerwów. Sam kapitan-kuk pisze, że pewnego dnia dosypał do tortu masę czosnku :)
Najbardziej kompletnym źródłem jest książka Bolesława Kowalskiego „Wyprawa Śmiały” do otrzymania tylko w bibliotekach i antykwariatach. Gorąco polecam, bo dzieje wyprawy były fascynujące. Wyprawa trwała 459 dni, w tym 207 dni w morzu. Pokonali trzy morza, dwa oceany, lodowce i tropiki. Nie brakowało chwil dobrych i tych złych, a nawet awantur, ale i męskiej twardej przyjaźni. Przebyli 22841 mil, aby zacumować w ojczystym porcie 30 października 1966 r.
Ze względu na niezwykłość tego wyczynu, zdecydowałem się przytoczyć w całości ten fragment książki „Polskie jachty na oceanach”. Siadajcie wygodnie i zanurzcie się w ten odległy świat, kiedy jachty były drewniane, a ludzie ze stali.
W niedzielę 30 października 1966 roku nad Wałami Chrobrego przewalały się niskie ciemne chmury, zacinał nieprzyjemny, przenikający do szpiku kości wiatr, porywał płatki pierwszego śniegu sypiącego się z sinoszarego nieba. Tłumy szczecinian nie zwracają uwagi na przeciwności aury — już niedługo do nabrzeża podejdzie jacht „Śmiały". Minęło przeszło piętnaście miesięcy od chwili, gdy wypływał w daleką podróż od tego samego szczecińskiego nabrzeża. Teraz wraca z długiego pływania. Już go widać. Na topie grotmasztu powiewa długa, bardzo długa biało-czerwona wstęga. Każdy milimetr jej długości oznacza jedną przeżeglowaną milę. Jeszcze kilkaset metrów i skończy się ostatnia. Jacht wychodzi do wiatru. Załoga sprawnie zrzuca żagle i po chwili biały kadłub staje przy nabrzeżu. Kapitan składa meldunek o zakończeniu wyprawy. Wszystko na razie przebiega zgodnie ze scenariuszem powitania. Kamery telewizyjne, kronika filmowa rejestrują każdy szczegół uroczystości. Ale nagle wszystko się miesza, uroczysta przemowa przerwana wpół słowa, załogę „Śmiałego" otacza mrowie rozradowanych ludzi. Rodziny, przyjaciele, przedstawiciele władz, mieszkańcy Szczecina — słowem wszyscy chcą uścisnąć, bodaj dotknąć bohaterów dnia. Wzruszająca, spontaniczna demonstracja uczuć szacunku i podziwu dla żeglarskiego trudu.
Dopiero tu, w tym tłumie, otoczony przyjaznymi twarzami, kapitan Bolesław Kowalski czuje prawdziwe odprężenie i ulgę. Zakończyła się wielka wyprawa, znikło stałe napięcie, spadł z kapitańskich barków gniotący od wielu miesięcy ciężar odpowiedzialności za jacht i ludzi. Teraz czuje ulgę i wielkie, obezwładniające zmęczenie. Trudno się dziwić, bo jak sam później napisze: „459 dni minęło od wyruszenia wyprawy. To więcej niż 15 miesięcy. 207 dni w morzu. Za rufą fale trzech mórz i dwóch oceanów. Trzydzieści jeden portów. Trzydzieści wysp. Czternaście państw. Lodowce i tropiki. Chwile złe i dobre. Godziny napięcia i głębokich wzruszeń. Setki nowych przyjaciół i kilometry wybieranych naszymi rękami łańcuchów i lin kotwicznych, cum, fałów i szotów. Deszcze, mgły, zimno i upały. Przekleństwa i męski wysiłek. Awantury i twarda przyjaźń"*.
Rejs „Śmiałego" był wówczas najdłużej trwającą załogową wyprawą żeglarską w dziejach jachtingu polskiego. Niełatwe to było przedsięwzięcie. Nie chodzi tu tylko o to, że wiele z 22 841 mil, które przeżeglowali, na długo zapiszą się w pamięci załogi, że czas wyprawy był wypełniony ciężką żeglarską pracą. Chodzi również o to, że wyprawa realizowała zadany program naukowy, że popłynęli ze zmniejszonym stanem załogi, że postoje w portach były bardzo długie, że prawie dziewięć miesięcy spędzili na cumach czy na kotwicy. Nie należy zapominać, że załoga „Śmiałego" to ludzie już ukształtowani. Najmłodszy z nich miał 27 lat, najstarszy dobiegał czterdziestki. Różnili się zawodami, byli wśród nich: prawnik, lekarz, dziennikarz, inżynier, klimatolog, geograf i geolog. Mozaika zawodów i mozaika charakterów. Byli i doświadczeni żeglarze, i tacy, którzy na „Śmiałym" rozpoczynali morską edukację. Był wreszcie twardy kapitan, trzymający całość krzepko w garści, kapitan, od którego decyzji nie było odwołania. Przez piętnaście miesięcy byli załogą jednego jachtu. Razem wypłynęli i, co najważniejsze, razem powrócili. Po powrocie prawie wszyscy pisali o wyprawie. Od kapitana do kuka. Powstały wspomnienia, niekiedy bardzo osobiste, subiektywne. Pozostało też ich wspólne dzieło — pięć tomów dzienników jachtowych. Dzień po dniu, godzina po godzinie, przez cały rejs wpisywali zdarzenia na morzu czy w porcie. Zapisy są suche, lakoniczne i beznamiętne. Może dlatego lektura dzienników „Śmiałego" jest pasjonująca.
W tomie I na stronie 9 czytamy: „W dniu 20 lipca 1965 r. przejęto jacht ze Stoczni Marynarki Wojennej. Jacht przeszedł generalny remont i adaptację do potrzeb wyprawy. Szczegółowy zakres prac podano w kosztorysach wykonawczych Stoczni Marynarki Wojennej w Gdyni. Inspektorem nadzoru w okresie prac stoczniowych był inż. mgr Jerzy Knabe. W ramach adaptacji do rejsu zaopatrzono jacht w 56-konny silnik »Parsons Picke«, echosondę, radiotelefon, komplet żagli dakronowych i lin stylonowych. Polskie Towarzystwo Geograficzne wyczarterowało jacht na okres 2 lat w celu przeprowadzenia wyprawy geograficznej do krajów Ameryki Południowej. Termin zwrotu jachtu upływa z dniem 5 listopada 1966 r. Współorganizatorem wyprawy jest Polski Związek Żeglarski.
Wyprawa dochodzi do skutku dzięki pomocy Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki, Wojewódzkiego Ośrodka Sportu, Turystyki i Wypoczynku w Szczecinie, Wojewódzkiej Rady Narodowej w Lublinie, Polskiej Akademii Nauk oraz szeregu innych instytucji i zakładów produkcyjnych.
Zapis jest krótki, zwarty, pełen treści. Są tylko suche fakty. A przecież tak wiele musiało się zdarzyć od chwili, gdy w 1963 roku Jerzy Knabe i Bronisław Siadek rzucili pomysł rejsu dookoła Ameryki Południowej pod nie określonymi jeszcze auspicjami Polskiego Towarzystwa Geograficznego. Spraw do załatwienia było jak zwykle tysiące. Choćby wyszukanie i wyczarterowanie jachtu.
Okres piętnastu miesięcy to nie fraszka, a na tak długo zaplanowana była wyprawa. Po wielu bezskutecznych próbach Polskie Towarzystwo Geograficzne, mecenas wyprawy, doszło do porozumienia z Wojewódzkim Ośrodkiem Sportu, Turystyki i Wypoczynku w Szczecinie, który zgodził się oddać dla celów wyprawy jeden ze swoich jachtów z ośrodka żeglarskiego w Trzebieży. Stalowa „stoczterdziestka" — „Śmiały", bliźniak „Daru Opola", mogła zostać skierowana do stoczni dla dokonania koniecznych adaptacji i remontu. A sprawa doboru załogi? Wydawałoby się, że tu nie powinno być kłopotów. Tymczasem kapitan Kowalski miał ich sporo. Dwudziestu jeden potencjalnych kandydatów stanęło przed kapitańskim obliczem, nim wybór padł na sześciu. A i z tej wybrane| szóstki nie wszyscy mieli powrócić do kraju na pokładzie jachtu.
Opracowanie programu badań naukowych też było zadaniem nielada. Sensowny i możliwy do realizacji program był przecież nieodzownym warunkiem, bez spełnienia którego nie mogło być mowy o pływaniu wokół Ameryki Południowej. Można by w nieskończoność ciągnąć listę prac przygotowawczych, wyliczać przeszkody, które należało pokonać w urzędach czy instytucjach, ale może wystarczy po prostu sobie uświadomić, że przygotowania do rejsu trwały dłużej niż sama wyprawa.
Nawet najdłuższy okres przygotowań wreszcie dobiega końca. We wtorek 20 lipca 1965 roku w dzienniku jachtowym umieszczono zapis o zaokrętowaniu załogi. Na podbój dwu oceanów pod dowództwem kapitana Bolesława Kowalskiego miała wyruszyć załoga w składzie: j.kpt.m. Tomasz E. Romer — I oficer i zastępca kapitana, j.st.m. Jerzy Knabe — II oficer, żeglarz Mieczysław Kluge — zastępca kierownika naukowego, st.j. Krzysztof Wojciechowski, żeglarz Bronisław Siadek oraz j.kpt.m. Krzysztof Baranowski — kuk i intendent wyprawy. Kierownictwo naukowe sprawował prof. dr Tadeusz Wilgat, który na pokładzie „Śmiałego" zamierzał odbyć tylko część drogi, by osobiście pokierować badaniami na terenie Chile.
Z Gdyni jacht przeszedł do Szczecina, gdzie zaplanowano uroczyste pożegnanie załogi. W czwartek 29 lipca o godzinie 16.05 „Śmiały" oddaje cumy i z pomocą silnika odchodzi od nabrzeży przy Wałach Chrobrego. Pierwsza mila długiego rejsu została rozpoczęta. Dwa dni później widzimy już „Śmiałego" na Christiansó, gdzie załoga doprowadza go do pełnego klaru morskiego. Po kilku dniach kapitan uznaje, że jacht nadaje się na spotkanie wszelkich morskich niespodzianek i wieczorem 4 sierpnia za rufą jachtu ginie w mrokach nocy gościnna wysepka. Wyznaczony kurs prowadzi w stronę Fehmarnbelt i dalej do Holtenau. W Kanale Kilońskim silnik kaprysi. Nawrotnica, która przy wejściu do portu na Christiansó była przyczyną niegroźnej na szczęście kolizji z kutrem, znowu nie działa. Renomowana firma Parsons Picke tym razem zawiodła absolutnie. Na dodatek zachorował Kluge. Tomasz Romer, będący również lekarzem wyprawy, uznaje, że na razie należy zwolnić chorego ze służb, a w portach południowej Anglii okaże się, czy będzie on mógł uczestniczyć nadal w rejsie.
Morze Północne jest spokojne, nie okazuje złych humorów i adaptacja do życia na jachcie może przebiegać w ulgowych warunkach. Wieczorem 12 sierpnia „Śmiały" wchodzi na tor wodny prowadzący do Portsmouth i o 22.00 staje na kotwicy w części zatoki zwanej Cold Harbour. Następnego dnia w szpitalu marynarki wojennej w Gosport w wyniku szczegółowych badań potwierdzone zostały rozpoznanie i rokowania Romera. Mieczysław Kluge nie będzie mógł uczestniczyć w wyprawie „Śmiałego". Wyokrętuje w Southampton, gdzie jacht zatrzyma się na kilka dni dla dokonania naprawy gwarancyjnej nawrotnicy. W drodze do tego portu „Śmiały" zawinął na kilka godzin do Cowes na wyspie Wight i 15 sierpnia stanął przy nabrzeżu, na którym załoga pożegnała chorego towarzysza.
W ciągu kilku dni w skrzyni biegów i nawrotnicy grzebali przedstawiciele Parsonsa, a załoga klarowała jacht i zwiedzała miasto. W sobotę 21 sierpnia po próbach silnika ,, Śmiały" opuścił Southampton i skierował się do Hamble i dalej do Yarmouth. Miał on być ostatnim z serii angielskich portów odwiedzanych przez „Śmiałego". Gdy wychodzili już w morze, jacht dogoniła motorówka przekazując ostrzeżenie sztormowe. Kapitan zdecydował się iść do Poole w nadziei, że zdążą przed nadciągającym sztormem. Rzeczywiście zdążyli. Do Poole wchodzili przy wysokiej wodzie, prowadzeni przez miejscowego żeglarza, który również uciekał z morza do portu, by ukryć się przed złą pogodą. Widocznie spieszył się bardzo, bo mimo znajomości akwenu wprowadził ,,Śmiałego" na mieliznę i to tak skutecznie, że przez dwie doby jego załoga mordowała się do siódmych potów, nim zdołano ciężki kadłub sprowadzić na głęboką wodę. Kapitanowi przeszła ochota do zaliczenia jeszcze jednego angielskiego portu i natychmiast, gdy jacht odzyskał pływalność, wydał rozkaz wyjścia w morze. Zaraz po wysunięciu się zza osłony lądu jacht zaczął tłuc o stromą, krótką falę. Wiał przeciwny wiatr, dość silny, by zbełtać wody kanału i utrudnić próby przebicia się na Atlantyk. W dzienniku jachtowym w dniu 24 sierpnia można odczytać zapisy o wietrze południowo-zachodnim o sile 5°B, który wzrósł po kilku godzinach do siły 6°B i zaszedł na północno-zachodni.
Początek drogi na daleką słoneczną Teneryfę nie był przyjemny. Przez następne dni wiatry były również niełaskawe i jacht ciężko wywalczał kolejne mile na zachód.
Podarło się wiele żagli, zdarzyło się kilka awarii, nim wreszcie 28 sierpnia nad ranem „Śmiały" wszedł na Atlantyk, a pogoda wyraźnie się poprawiła. Załoga poczuła ulgę. Ostatnie dni były dla niej niezwykle męczące. Dwanaście godzin wachty na dobę plus trzy godziny prac pokładowych to nie fraszka, zwłaszcza wtedy, gdy choroba morska osłabia wolę i siły. Reszta drogi do Santa Cruz de Tenerife przebiegała spokojnie. Wiatry były korzystne, ocean łaskawy, słońce grzało przemarznięte kości, jacht osiągał dobre przebiegi. Wachty, trochę prac pokładowych, szycie żagli, które na „Śmiałym" do końca wyprawy będzie stałym zajęciem, astronawigacja celebrowana ze śmiertelną powagą, badania prowadzone zgodnie z programem — słowem zajęć dla każdego było w bród. W środę, 8 września w mrokach nocy błysnęło światło latarni. Po jej rozpoznaniu wpisano do dziennika: ,,0155 zaoczono i zidentyfikowano L.m.Anaga (Teneryfa)" *.
Wczesnym popołudniem „Śmiały" rzucił kotwicę w porcie i rozpoczął się 12-dniowy postój na Wyspach Kanaryjskich. Atrakcyjnej przerwy na ląd nie zaciemniłaby żadna chmurka kłopotów, gdyby nie zasłabnięcie Tomasza Romera w czasie wycieczki na Pico de Teide, najwyższy wulkaniczny szczyt Teneryfy. Na wysokości 3450 metrów u lekarza wyprawy wystąpiły objawy ataku serca. Mimo że po pewnym czasie objawy te ustąpiły i Romer o własnych siłach powrócił na jacht, wobec trudów czekających załogę w dalszych etapach rejsu jego udział w wyprawie stanął pod znakiem zapytania. Decyzję ostateczną postanowił podjąć w Brazylii, ale perspektywa kontynuowania rejsu w piątkę nie była dla załogi zachęcająca.
Kapitan wysłał do kraju prośbę o przysłanie żeglarza, który mógłby zastąpić Romera i w dniu 20 września podjął decyzję dalszej żeglugi. „Śmiały" pożeglował w kierunku Wysp Zielonego Przylądka. Nadal towarzyszy żeglarzom dobra pogoda. Czasami w dzienniku można znaleźć zapis o jakiejś awarii, czasami znajdujemy notatkę o dolegliwościach żołądkowych kogoś z załogi. Wiatr niezmiennie korzystny, błyszczący w promieniach słońca ocean niezmiennie łaskawy. 28 września zaoczono ląd i kilka godzin później jacht wszedł za osłonę potężnego falochronu portu Mindelo na Sao Vicente.
Postój na Wyspach Zielonego Przylądka zaczął się dla kuka Baranowskiego pechowo. Wybuch denaturatu w maszynce spirytusowej oparzył mu rękę i trzeba go było zwolnić z pełnionych dotąd obowiązków. Urlop z kambuza był zresztą i tak zaplanowany. Kapitan-kuk dość szybko doszedł do wniosku, że obowiązki są nader nieprzyjemne i jeszcze przed dojściem do Wysp Kanaryjskich próbował przekonać kapitana Kowalskiego, by ten rozłożył tę nieefektowną a nader pożyteczną pracę na wszystkich. Pozostali członkowie załogi byli zdania, że każdy powinien spełniać obowiązki takie, jakich się podjął, i Baranowskiemu nie pozostało nic innego, jak wrócić do kambuza.
W wyniku dalszych nacisków uzyskał tyle, że otrzymał kilka razy urlop od kukowania. Gdy „Śmiały" ostatniego dnia września znalazł się znowu na oceanie, w kambuzie gospodarzył kuk zastępczy — Krzysztof Wojciechowski, a miejsce za sterem zajął jego imiennik Baranowski. Tym razem celem wyprawy były Skały Św. Pawła, grupa skałek zagubiona w bezmiarze oceanu. Omijane skrupulatnie, niebezpieczne dla żeglugi, były ciekawym obiektem badań naukowych, tym bardziej że ostatnia ekspedycja naukowa lądowała tam w 1832 roku. Ambicją nawigatorów było trafić bezbłędnie na owe skalne okruchy. Toteż codzienne obliczenia pozycji przeprowadzane były z największą skrupulatnością i przynosiły wyniki zgodne na ogół z pozycją zliczoną, uwzględniającą wpływ Prądu Równikowego. Dni żeglugi w łagodnym pasacie mijały podobne do siebie, urozmaicane tylko kolejnymi zrzuceniami różnych żagli, które darły się i pękały regularnie. Z tego okresu znajdujemy w dzienniku notatkę o zastąpieniu w kambuzowych czeluściach Wojciechowskiego przez Stadka.
Gdy do skał pozostały trzy dni żeglugi, pozycja obserwowana wypadła znacznie bardziej na południe od zliczonej. Wynikało z tego, że jacht dostał się w rzekę południowego prądu, którego na próżno by szukać w atlasach czy locjach. Następne obserwacje potwierdzały te przypuszczenia. Kapitan na razie nie przyjmuje do wiadomości faktu istnienia prądu, uważa, że nawigatorzy są niezbyt dokładni i na ich głowy sypią się kapitańskie reprymendy. Dopiero kilka osobiście wyliczonych i wykreślonych przez niego linii pozycyjnych rozwiewa podejrzenia o niekompetencji i powoduje zmianę kursu na północ. Skały Św. Pawła znajdują się tam, gdzie być powinny. Planowany postój w małej zatoczce wśród skał okazał się niemożliwy dla jachtu wielkości „Śmiałego". Załoga kolejno lądowała na skrawku ziemi używając bączka i jedynym prawdziwie godnym zanotowania rezultatem pobytu na skałach są piękne zdjęcia filmowe jachtu pod pełnymi żaglami wykonującego najwymyślniejsze manewry.
Następnego dnia „Śmiały" znalazł się na półkuli południowej. Z dziennika jachtowego dowiadujemy się, że jacht przekroczył równik w czwartek 14 października o godzinie 16.30, że na pokładzie jachtu złożył wizytę sam król mórz Neptun, a chrzest równikowy odbył się z całym ceremoniałem.
W niezmiennie dobrej pogodzie jacht zbliżał się do strefy działania Prądu Brazylijskiego. Wiatr zmienił się w południowo-wschodni pasat, żagle były stawiane i zrzucane, a gdy trzeba, to szyte, słowem — normalna oceaniczna żegluga w strefie zwrotnikowej. Tylko w miarę upływu dni było trochę chłodniej, widoczny wpływ osławionego Cabo Frio. W piątek 29 października z oceanu wyłania się wyspa Cabo Frio, a następnego dnia jacht wchodzi do Rio de Janeiro stając na kotwicy w Enseada de Botafogo na terenie miejscowego klubu żeglarskiego. Z dziennika jachtowego wynika, że na koncie „Śmiałego" uzbierało się 7306 mil przebytych w ciągu 1528 godzin pływania.
Długi był postój w gorącym Rio. Z kart dziennika można dowiedzieć się o szerokich kontaktach towarzyskich i zawodowych nawiązanych przez członków wyprawy, o wizytach i rewizytach, o serdecznych kontaktach z polską ambasadą, o kłopotach z odbiorem przesłanej tu skrzyni biegów, o wycieczkach, o pracach pokładowych, wreszcie o potwierdzającej się diagnozie, która uniemożliwia dalszy udział Romera w wyprawie.
Decyduje się on popłynąć jeszcze do Santos i w tym porcie pożegnać „Śmiałego" i jego załogę.
Dopiero 17 listopada żeglarze żegnają Rio de Janeiro. Wieczorem „Śmiały" wychodzi z zatoki Guanabara na ocean. Tym razem wiatry są kapryśne. Słabe, zmieniające kierunek podmuchy uciekają niekiedy w nieznane i nad oddychającym martwą falą oceanem zalega nieruchome powietrze. Wiatr wraca dopiero 20 listopada. Jak na zamówienie, bo tego dnia w dzienniku w rubryce „Zdarzenia" umieszczono zapis: „01.20. Uszkodzenie rewersu, śruba nie obraca się. Silnik stop". Firma Parsons wypuściła kolejny bubel. Wiatr jest na szczęście korzystny i stopniowo przybiera na sile, wieczorem wieje już czwórka ze wschodu. Następnego dnia „Śmiały" wszedł do Santos i stanął na kotwicy w miejscowym jachtklubie.
Przez następnych jedenaście dni dziennik jachtowy wypełniony jest kroniką zdarzeń lądowych, w której poza zapisami o kilkudniowej wycieczce do Sao Paulo czy też o innych, podobnych zajęciach, w uwagach i dyspozycjach na dzień 23 listopada czytamy: „Z dniem dzisiejszym zwalniam z obowiązków I of. i lekarza T. Romera, który instrukcję wyjazdową otrzyma od dr K. Wojciechowskiego. Obowiązki I of. obejmuje J. Knabe, wachtę II of. i obowiązki lekarza pełnić będzie kapitan" *. W piątek 3 grudnia z uszczuploną do absolutnego minimum załogą „Śmiały" wyszedł z Santos. Wyjście w piątek nie było szczęśliwe. Po kilku dniach stosunkowo spokojnej żeglugi rozpoczęła się seria dokuczliwych awarii. Wiatr często rósł do siły 5 czy nawet 6°B. Zaczęły pękać linki stalowe relingu, zerwał się baksztag i topenanta foka, zacinają się fały, woda zalewa maszynownię i starter odmawia posłuszeństwa, wobec czego na silnik nie można liczyć. Można by rzec — czarna seria. Na dodatek żagle nadal rwą się niemiłosiernie przysparzając mnóstwa pracy wymęczonej załodze. Jacht był przebalastowany i sztywny, stąd nacisk wiatru na żagle większy, co w połączeniu z kapitańską zasadą niesienia żagli do oporu dawało niezmiennie podobne rezultaty.
W środę 15 grudnia „Śmiały" wpływa na wody olbrzymiego rozlewiska La Platy. Po dwu dniach żeglowania w słabych wiatrach żeglarzy wita Montevideo.
Postój w stolicy Urugwaju przeciągnął się ponad wszelką miarę. Załatwiono co prawda sprawę wiz chilijskich i wymianę startera, wysłano do kraju niepotrzebny sprzęt i zebrane próbki geologiczne, załoga zaś nie narzekała na brak atrakcji, jednak dopiero 3 stycznia 1966 roku „Śmiały" wyszedł z Montevideo i po spokojnej żegludze 5 stycznia wszedł do Buenos Aires na kolejny, jeszcze dłuższy postój. Tu bowiem miał się „Śmiały" wreszcie doczekać solidnego remontu. Dzięki uprzejmości gościnnego Yacht Club Argentino jacht został wreszcie, po nieudanych próbach w portach Brazylii i Urugwaju, wyslipowany w jego stoczni w San Fernando. Oznaczało to mnóstwo pracy dla załogi, na szczęście już powiększonej, bowiem pierwszym człowiekiem, który w Argentynie wszedł na pokład jachtu, był radośnie witany j.kpt.m. Ludomir Mączka. Stanowisko II oficera na „Śmiałym" przestało wakować.
Wobec ogromu prac remontowych kapitan decyduje się na wprowadzenie surowego reżimu. W dniu 10 stycznia w rubryce „Uwagi i dyspozycje" wpisuje: „W czasie postoju na slipie obowiązuje pobudka i rozpoczęcie prac o godz. 06.00. Zakończenie prac o 20.00. Od godziny 24.00 wszyscy mają być na pokładzie i spać. Praca obowiązuje również w niedziele i dni świąteczne" *.
Przestrzegany z żelazną konsekwencją rozkład dnia ciśnie często załogę (rozrywaną przez liczną miejscową Polonię) niczym za ciasny gorset. Jednak wszelkie próby złagodzenia rygorów rozbijają się o skałę kapitańskiej woli.
We wtorek 25 stycznia „Śmiały" znowu zakołysał się na wodzie. Lśniący świeżymi lakierami jacht jeszcze tego samego dnia przechodzi na dalszy postój w porcie Buenos Aires. „Śmiały" i jego załoga byli w stolicy Argentyny bardzo popularni. Przecież nie każdy jacht wizytuje czterech ambasadorów i załoga nie każdego jachtu przyjmowana jest przez głowę państwa.
W środę 2 lutego po gorących pożegnaniach „Śmiały" wychodzi na kawowe wody Srebrnej Rzeki. W drodze na ocean żeglarze odwiedzają jeszcze na kilkanaście godzin Mar del Plata, a 6 lutego jacht leży już na kursie wiodącym do Deseado. W drodze na południe „Śmiały" nie oddalał się nadmiernie od amerykańskich brzegów, by nie wejść w przeciwny Prąd Falklandzki, ale i tak żegluga staje się z dnia na dzień coraz bardziej uciążliwa. Temperatura powietrza jest coraz niższa, a wiatry, często przeciwne, coraz bardziej szkwaliste i silne. Forsując żeglugę pod falę i wiatr „Śmiały" ryje dziobem w słonej wodzie przyjmując często solidne porcje na mokry i śliski pokład. Czasami wiatr zanika i wówczas jacht zatacza się jak pijany, szarpiąc takielunkiem i sfatygowanymi żaglami. Z kart dziennika jachtowego wyłania się obraz trudnej żeglugi, dokuczliwych awarii, częstych zmian ożaglowania wynikających z warunków żeglugi i stanu żagli czy wreszcie zaprzęgania w każdej sposobnej chwili do pracy silnika.
Do Deseado, leżącego u ujścia rzeki o tej samej nazwie, ,Śmiały" wszedł 15 lutego 1966 roku. Jednodniowy postój wykorzystano na uzupełnienie wody i najniezbędniejsze prace konserwacyjne. Następny dzień po wyjściu z portu należał do najtrudniejszych w całej wyprawie. Zapisy w dzienniku jachtowym dokonane w dniu 18 lutego mówią o silnym przeciwnym wietrze. Przez wiele godzin siła wiatru utrzymywała się w granicach od 5 do 7°B. O godzinie 05.00 zanotowano nawet siłę wiatru z południa od 7 do 8°B. Lawina awarii spadła na mocujący się ze wzburzonym morzem jacht. Podarte żagle, pęknięcie szotu bezana, uszkodzenie topenanty bezana, zaplątanie się szotu foka w śrubę, wreszcie pęknięcie linki stalowej cięgła steru. Jacht trzeba było położyć w dryf, a Jerzy Knabe przez kilka godzin mordował się z naprawą uszkodzonego urządzenia sterowego. Na szczęście, gdy przemoczony doszczętnie i przemarznięty do szpiku kości Knabe uporał się z awarią steru i można było postawić żagle, wicher zamienił się w wietrzyk. Dalszych zapisów o awariach tego dnia już nie zamieszczono. Uruchomiono natomiast silnik, bo wiatr osłabł zupełnie.
Następne dni są podobne. Wiatry uparcie wieją z kierunków południowych, a zapisy o sile wiatru zbliżonej do sztormowej są częstsze. Jest coraz chłodniej. W nocy temperatura spada nawet do 5°C. Ręce grabieją, chłód wciska się poprzez wilgotne ubrania. Deszcz i grad na zmianę sieką w odsłonięte twarze. Coraz częściej miejsce spracowanego grota zajmuje trajsel. Tylko awarii jest mniej. Nawet notatki o pękniętych czy podartych żaglach są mniej liczne.
Dopiero 23 lutego zdarzenia nabrały tempa. „Praca na pokładzie tak wyglądała w relacji Jurka: To się zaczęło o 17. Skończyło o północy. Trajsel (żagiel sztormowy) w dół, zdjęcie z bomu, założony grot bawełniany. Trzy refy, bo na drugim już ucho wyrwane. Próba postawienia, ale stwierdzamy naddarcie. Zrzucić, zdjąć z bomu, wytargać z forpiku dakronowy, założyć dwa refy. Stawiać. Wydziera się róg szotowy. Zrzucony, zakładamy trzeci ref. Tymczasem wiatr dalej rośnie. Zrzucamy więc grot dakronowy, przywlekamy trajsel, zakładamy, stawiamy. Jeszcze zmiana foka zwykłego na sztormowy i po siedmiu godzinach pracy jesteśmy w punkcie wyjściowym z ożaglowaniem. Za to zdryfowało nas na samym olinowaniu lekko licząc 20 mil morskich, czyli lekko licząc cały postęp żeglugi zeszłej doby" *.
Godzi się tu dodać, że, jak wynika z zapisów w dzienniku, w czasie tej gimnastyki z żaglami „Śmiałego" dopadł pierwszy solidny sztorm i prawie do rana wyła w olinowaniu ósemka.
W południe 25 lutego zobaczyli długo wyczekiwany Przylądek Dziewic. Przed jachtem otwierały się pełne niebezpiecznych prądów, silnych wiatrów spadowych i zdradzieckich raf wody Cieśniny Magellana. Jeszcze tego samego dnia wieczorem „Śmiały" rzucił kotwicę na pierwszy nocny postój w cieśninie w Zealous Anchorage, a zmordowana załoga legła w kojach na jachcie, który wreszcie się nie kołysał.
Wschodnia część cieśniny, której brzegi są płaskie i nie zalesione, jest dosyć szeroka i ma tylko dwa trudniejsze przejścia — przewężenia zwane Angosturami. Jednak i tu prądy pływowe są bardzo silne i często zdradzieckie. Dlatego nocne pływania powinny być stanowczo zaniechane przez wszystkich rozsądnych żeglarzy. Jedyna próba nocnego pływania „Śmiałego" omal nie zakończyła się na mieliznach zatoki Lonas. Z trudnością wywinęli się z tarapatów i resztę nocy przespali na kotwicowisku Narrow Bank. Żeglują tylko w porze dziennej, jacht przechodzi przez dwie Angostury i 28 lutego wchodzi do Punta Arenas. Kilka dni postoju w tym porcie wykorzystano na uzupełnienie paliwa, którego tym razem zabrano 1000 litrów, oraz na miłe kontakty z gościnnymi mieszkańcami. Po wyjściu (4 marca) z portu „Śmiały" skierował się na południe ku krańcowi amerykańskiego kontynentu. Nim jacht dotarł do Cabo Froward i osiągnął najdalszą południową szerokość 53° 56'S, wypadło jeszcze jedną noc spędzić na kotwicy w zatoczce Aguilla. Po minięciu przylądka Froward jacht stanął na kolejnym kotwicowisku w Fortescue, a załoga spotkała się po raz pierwszy ze słynnymi williwaws.
Gwałtowny, silny wiatr spadł z wysokich skał, zbełtał spokojną wodę, szarpnął zakotwiczonym jachtem i zniknął tak szybko, jak się pojawił. Następny postój w Caleta Yacht, gdzie „Śmiały" przybył 6 marca, przeznaczony został na badanie lodowca Wharton. Tutaj rozpoczęto realizację szeroko zakrojonego programu badań południowoamerykańskiego kontynentu.
8 marca jacht rusza w dalszą drogę. Deszcze padają prawie bez przerwy, a temperatura spada niekiedy w nocy do 0°C. Żeglarze z uporem pchają się na zachód. Jeszcze postoje w Caleta Medal, gdzie w mrokach nocy nad masztami „Śmiałego" wyje zachodni sztorm, w Caleta Sylvia, w której gwałtowne szkwały williwaws spychają „Śmiałego", wlokącego kotwicę, na skały i wreszcie 10 marca w dzienniku jachtowym można zapisać: „15.00 wyszliśmy z Cieśniny Magellana. Wchodzimy w Canal Smyth".
Przed dziobem jachtu rozciągał się labirynt kanałów patagońskich. Po postoju nocnym w zacisznej zatoczce „Śmiały" ruszył na północ. W ciągu dnia deszcz popaduje często, ale pod wieczór przejaśnia się, a — co najważniejsze — wieje korzystny wiatr. Po raz pierwszy od wielu dni „Śmiały" stroi się w płótna żagli, a kapitan decyduje się płynąć przez całą noc. Gdy wiatr się zmienia na przeciwny, żagle trzeba zrzucać i korzystać z silnika, ale i tak do wieczora dnia następnego, gdy wypadło stanąć na kotwicowisku w zatoce Eardley, przepłynęli rekordowy odcinek 160 mil. Niestety, kolejny dzień jest znacznie mniej pomyślny. Wkrótce po wypłynięciu silny przeciwny wiatr zmniejsza tak poważnie szybkość „Śmiałego", że dalsze próby pływania to po prostu strata paliwa. Dlatego też już wczesnym popołudniem kapitan decyduje się na postój przy wyspie Madre de Dios, mimo że cały przebieg dobowy wyniósł zaledwie 18 mil.
Żegluga w kanałach patagońskich jest z pewnością trudna dla każdego nawigatora, ale wynagradza oryginalnym pięknem poszarpanych, skalistych brzegów, soczystą zielenią lasów. Gdyby ten zakątek skąpać w promieniach słońca, szlak ten byłby pełen statków wycieczkowych, a wody byłyby najdokładniej oznakowane. Tymczasem skomplikowany zarys linii brzegowej jest całkiem inny niż ten, który wykreślono kiedyś, dawno na mapie. Nigdy tu za mało uwagi, nigdy dość ostrożności. W wielu już miejscach stawał „Śmiały" na nocny odpoczynek, ale nigdy nikomu z załogi nie udało się zobaczyć żadnej ludzkiej twarzy poza tymi, których niekiedy mieli już serdecznie dość. Dopiero w Puerto Eden spotkali Indian, dawnych władców tej ziemi, mieszkających tam w niedbale skleconych szałasach. W Puerto Eden była też radiostacja, przez którą wieść o polskich żeglarzach popłynęła na północ do wszystkich ludzkich osad i statków. Najtrudniejszą przeszkodą przy przejściu kanałów patagońskich bywa na ogół Angostura Inglesa — wąska, kręta rynna wśród skał nie pozwala nawet na wyminięcie się dwu statków. Dla „Śmiałego" jednak najtrudniejsze chwile nastąpiły, gdy po minięciu patagońskiej Scylli i Charybdy stanął 17 marca w spokojnym fiordzie Seńo Iceberg. Tamtejszy lodowiec interesował bardzo naukowców ze „Śmiałego" i zaplanowali przeprowadzenie tu szeregu badań. Z lodowca co chwila odrywały się olbrzymie kawały lodu i z hukiem wpadały do wód fiordu. 19 marca, gdy większość załogi była na lądzie, owe góry lodowe miast dryfować w kierunku ujścia fiordu, zaczęły się gromadzić wokół jachtu. Wystrzelone w niebo zielone rakiety wzywają badaczy do natychmiastowego powrotu. Najszybciej jak można żeglarze, z pomocą bączka, manewrując wśród kry, dopływają do jachtu, który natychmiast rusza i przez wąskie przejście przedostaje się na czystą wodę. W kilka chwil później lód zwiera się w ciągłą barierę, blokując całkowicie fiord. Ostatni postój nocny w kanałach patagońskich wypadł w Caleta Connor. Tu na wielkim drzewie obwieszonym pamiątkowymi tablicami załoga „Śmiałego" umieściła swoją, świadczącą o przejściu polskiego jachtu przez labirynt wodny wśród skał.
W środę 23 marca „Śmiały" po raz pierwszy wypłynął na otwarty Pacyfik. By dojść do Puerto Aisen, należało po przejściu osławionej Golfo de Peńas opłynąć półwysep Taitao, by później poprzez zatokę Kanału Darwina wcisnąć się między wyspy archipelagu Chonos i wpłynąć w ujście rzeki Aisen. Martwa fala dająca się srodze we znaki załodze ożywia się pod wpływem tężejącego wiatru. Wieczorem dmucha już szóstka z zachodu. Wtedy to Pacyfik zaprezentował „Śmiałemu" jedną ze swych licznych niespodzianek. W dzienniku jachtowym zapisano: „21.45. Gwałtowna zmiana kierunku wiatru na S. Pierwszy podmuch o sile 8 "B drze grot dakronowy". Kapitan tak wspomina ten moment: „Nie zdążyłem dopaść steru czy choćby otworzyć ust do wydania komendy, a z nocnej ciszy trwającej łącznie może pięć sekund, zwalił się na żagle «Śmiałego» potężny szkwał. Trzask, huk i łomot pękających w ciemnościach żagli ogłusza. Wydaje się. że na masztach pozostały tylko drobne strzępy. Że cały komplet żagli wiatr porwał do morza. Bez wezwania wszyscy są na pokładzie.
Nagle za burtą strzela na falach duży jaskrawopomarańczowy płomień. Znów kilka sekund niepewności — nie, to nie człowiek za burtą, fala zerwała umocowaną na relingu bójkę świetlną. Płomień zostaje za nami. Chłopcy bez komendy zwalają już miotające się na wietrze resztki grota" *. To było mocne uderzenie. Dodajmy, że sterujący wówczas Wojciechowski kontrując uderzenie szkwału wyłamał szprychę koła sterowego. Niebawem wiatr wiejący nadal z południa uspokoił się nieco i dalsza żegluga do Zatoki Darwina odbyła się już bez podobnych emocji.
Po południu 25 marca prowadzący nawigację Baranowski, mający akurat kolejny urlop z kambuza, wypatrzył ujście rzeki Aisen. Wejście było trudne i pełne mielizn, toteż sam kapitan przejął komendę. Według mapy wejście przy wysokim stanie wody powinno być bezpieczne, tym bardziej że silny zachodni wiatr z pewnością dodatkowo podniósł jej poziom. Na samym olinowaniu, gnany silnym wiatrem jacht szparko wsuwał się w zwężające się wejście. Nagle jakaś mocna ręka wstrzymała jego bieg. Stanął bez ruchu i tylko fale gnane wiatrem omywały stalowe burty. Kto mógł przypuszczać, że po ostatniej powodzi dno rzeki zmieni się dla „Śmiałego" tak pechowo. Teraz stał wryty mocno w piach mielizny i zapewne wiele pracy będzie kosztowało jego ściągnięcie.
Przez trzy kolejne dni w najwymyślniejszy sposób próbowano zwlec ciężki stalowy kadłub z mielizny. Katorżnicza praca załogi doprowadziła do tego, że jacht stanął dziobem w kierunku głębokiej wody i nadal pochylał się lub wstawał wraz ze zmianami pływu. Kto wie, jak długo trwałaby taka rozpaczliwa sytuacja, gdyby trzeciego dnia nie przybył chilijski statek „Rio Baker", którego kapitan zaproponował pomoc. Po ustaleniu, że manewr zejścia z mielizny będzie uznany za holowanie, a nie za ratownictwo przystąpiono do przygotowań. Kadłub „Śmiałego" został obłożony stalową liną, której ucha połączono z holem stojącego na kotwicach statku. Przy wysokiej wodzie „Rio Baker" zaczyna wybierać kotwicę i daje całą naprzód. W minutę jacht znalazł się na głębokiej wodzie.
Tego dnia w dzienniku jachtowym w uwagach i dyspozycjach możemy znaleźć taki kapitański zapis: „Za okres dotychczasowego trwania wyprawy udzielam mgr. inż. J. Knabe pochwały, za szczególny wkład pracy i postawę". Już sama lektura dziennika dowodzi, że trudno było o bardziej zasłużone wyróżnienie.
Po kilku dniach pobytu w Puerto Aisen „Śmiały" rusza w ostatni etap kanałowej żeglugi z pilotem na pokładzie. Przepisy były nieubłagane i od 4 kwietnia licencjonowany pilot objął swe obowiązki. Traktował je zresztą dość oryginalnie, prawie całą drogę bowiem do Puerto Montt spędził w koi, złożony morską chorobą.
Puerto Montt, do którego „Śmiały" wszedł 9 kwietnia, stał się bazą wypadową dla grupy realizującej plan badań. Tu do wyprawy dołączył profesor Wilgat, osobiście obejmując kierownictwo naukowe. Prace badawcze trwały do 19 kwietnia, kiedy to wyruszono w dalszą drogę do Valparaiso.
Żegluga do celu wyprawy, mimo że prowadziła otwartym oceanem, była spokojna. Nie odnotowano jakichkolwiek awarii i o dziwo nie pękł ani rozpruł się żaden żagiel. Stanęli na beczce w Valparaiso w dniu 26 kwietnia. Po podliczeniu okazało się, że „Śmiały" od początku wyprawy przepłynął 13 033 mil w ciągu 123 dni. Postoje trwały łącznie 155 dni.
W czasie bardzo długiego postoju, spowodowanego głównie zakresem prac badawczych, wykonano oczywiście wszystkie niezbędne prace konserwacyjno-remontowe, a załoga nawiązała wiele miłych i ciekawych znajomości. Wszyscy ze „Śmiałego" zostali członkami Hermandad de la Costa — Chilijskiego Bractwa Wybrzeża, rodzaju korporacji żeglarskiej. Chilijscy Bracia stali się wiernymi przyjaciółmi polskich żeglarzy i na ich pomoc można było zawsze liczyć.
Przyśpieszone o kilka dni wyjście, spowodowane osobliwym stanowiskiem władz chilijskich, było w sumie dla „Śmiałego" szczęśliwe. Dzień po wypłynięciu, 15 czerwca, w Valparaiso szalał północno-zachodni sztorm. Spowodował on w porcie spore szkody, a nawet zatopił kilka jednostek. Zaczepił też swoim skrzydłem „Śmiałego" i wykołysał na fali, ale wszystko to było lepsze od postoju w otwartym od północo-zachodu porcie.
Przez następne dni aż do Antofagasty była spokojna, łagodna fala, dużo słońca, codzienne czynności w rytm zmieniających się wacht. Tylko nadal chłodno. To wina zimnego Prądu Humboldta zrodzonego z Wielkiego Dryfu Wiatrów Zachodnich, który prawie do Panamy będzie zwiększał dobowe przebiegi „Śmiałego". Po siedmiu dniach żeglugi u stóp wysokich szarych pustynnych brzegów ujrzeli miasto kolorytem wtapiające się w otaczające wzgórza. Wejście do starego portu Antofagasty jest trudne, ale gdy bez przygód zacumowali przy nabrzeżu, okazało się, że wyjście z portu może być znacznie trudniejsze. Żeglarze dowiedzieli się bowiem, że „Śmiały" jest aresztowany za... długi. Niecierpliwy armator, którego statek ściągnął nasz jacht z mielizny na rzece Aisen, żądał gwarancji zapłaty. Trzeba było dopiero interwencji polskiej ambasady, by niemiły incydent został zażegnany.
Postój w miedziowo-saletrowym porcie trwał do końca czerwca. W tym czasie na pustyni Atacama ekipa badawcza przeprowadziła wcześniej zaplanowane prace, jacht zaś sklarowano do kolejnego etapu. Do peruwiańskiego portu Caliao przybył „Śmiały" 8 lipca. Od opuszczenia Chile minęło: „Osiem dni i dziewięćset mil żeglugi przy sprzyjających wiatrach z kierunków południowych. Reperacje żagli. Naprawy silnika. Konserwacja instalacji i urządzeń. Obserwacje. Codzienne pompowanie zęz, zmiany żagli, zmiany halsów... silnik uruchomiono... zgaszono..." *.
Podobnie można by napisać o żegludze „śmiałego" z Peru do Panamy. Żeglarze pożegnali peruwiańskich Braci Wybrzeża i gościnny port Caliao w sobotę 16 lipca, a do tropikalnego przedsionka Kanału Panamskiego — portu Balboa — wpłynęli w piątek 29 lipca. Z tego etapu zapisy o zdarzeniach są skąpe, z ciekawszych to zapis o chrzcie równikowym prof. Wilgata i notatka o uczczeniu lipcowego święta. Przebiegi dobowe w drodze do Panamy były zupełnie dobre, bo niezmiennie korzystne wiatry były silniejsze niż na poprzednim etapie. Z zapisów zaś temperatury można wyraźnie zauważyć moment wyjścia „Śmiałego" z Prądu Humboldta. Z chwilą gdy jacht wpłynął w Zatokę Panamską, temperatura w termometrach skoczyła w górę o kilkanaście stopni.
Postój w Balboa to w głównej mierze załatwianie formalności związanych z przejściem kanału. Jak zwykle Amerykanie okazali się formalistami, a polscy żeglarze spotkali się z różnymi objawami zimnej wojny. W końcu udało się pokonać wszystkie przeszkody i po przejściu w dniu 3 sierpnia Kanału Panamskiego „Śmiały" zakotwiczył na wodach portu Cristobal. Tu pożegnał się z żeglarzami prof. Wilgat. Niebawem zaczynał się w Kanadzie kongres geograficzny, w którym profesor miał uczestniczyć.
„Śmiałego" i jego załogę dzieliło od kraju jeszcze 6000 mil. Pora była już dość późna i na Morzu Karaibskim pechowcy mogli się spotkać z huraganem, a jesienna żegluga na Atlantyku nigdy do przyjemnych nie należała. Po namyśle kapitan Kowalski zdecydował, że pożeglują na północ w kierunku Cieśniny Florydzkiej, gdzie na kilka dni zatrzymają się we Freeport na Wyspach Bahama. Po wyjściu na Atlantyk „Śmiały" popłynie wzdłuż wschodnich wybrzeży Północnej Ameryki na spotkanie Golfsztromu. Gdzieś na szerokości czterdziestu stopni jacht na skrzydłach wiatrów zachodnich pożegluje w kierunku kanału La Manche, by zakończyć wielki skok w Ostendzie. Była to z pewnością optymalna trasa gwarantująca dobre przebiegi przy na ogół pomyślnych wiatrach i prądach.
Gdy 8 sierpnia „Śmiały" wychodził z Cristobal, towarzyszyły mu szkwały uderzające z najrozmaitszych kierunków. Blade światła błyskawic rozjaśniały mroki nocy ukazując morze pocięte ostrą nieprzyjemną falą, na której przewalał się z burty na burtę idący tylko na silniku jacht. Humory załogi, wydelikaconej luksusową żeglugą na Pacyfiku, były zdecydowanie minorowe. Nie opuszcza też ich obawa przed realną groźbą huraganu. Poczyniono wszelkie przygotowania na spotkanie z rozszalałym żywiołem, ale wszyscy mają świadomość, że przeforsowane żagle są w krytycznym stanie, że takielunek „Śmiałego" jest poważnie nadwerężony, że fał grota może się zaciąć w najmniej odpowiednim momencie, że relingów lepiej się nie chwytać, bo można się znaleźć za burtą. Dobrze, że komunikaty meteorologiczne są uspokajające, że na razie o huraganie nie ma mowy. Za to coraz więcej słońca i coraz bardziej żeglarska pogoda. Wiatry nie za słabe i nie za silne. Lepsze warunki trudno sobie wyobrazić. Po kilku dniach zapisy o awariach zagęszczają się niepokojąco. Pęka linka sterowa, zacina się fał i topenanta, żagle prują się jeden po drugim, nawalają kolejno światła pozycyjne. Wreszcie 20 sierpnia przerwa na ląd. Przerwa tym przyjemniejsza, że we Freeport jest wielu Polaków, a z całą administracją portową można mówić po polsku.
Jacht był już odmalowany, konieczne naprawy takielunku skończone, gdy nadeszła wieść o huraganie „Faith". Na morzu taka wiadomość oznaczałaby groźbę, tu kilka dodatkowych dni pobytu na lądzie. W czwartek l września zakończył się postój „Śmiałego", tego dnia jacht wyszedł w długi, bo trwający nieprzerwanie czterdzieści jeden dni rejs do Europy.
Był to z pewnością najtrudniejszy etap dla każdego z uczestników. I to wcale nie z powodu dwóch silnych sztormów, które dopadły „Śmiałego". Pierwszy rozhulał się dwudziestego* drugiego i dwudziestego trzeciego dnia rejsu. Był z pewnością bardzo dokuczliwy, ale właściwie był to tylko bardzo silny wiatr. Nadejście drugiego było bardzo niepokojące. Od l października barometr zaczął spadać w alarmującym tempie, aż do 729 mm. Wiatr narastał z godziny na godzinę, fale podniosły się do wysokości 10 metrów, wysokości nie notowanej w całej wyprawie. Można się było spodziewać wszystkiego najgorszego. Wiatr osiąga siłę 9°B, a fala co chwila zwala się na pokład i przywiązanego liną sternika. Ta fala najbardziej niepokoi. Jej ogrom wyraźnie wskazuje, że narodziła się gdzieś daleko w huraganowej wichurze. Czyżby „Śmiały" miał się z nią zmierzyć? Na szczęście nie. Barometr wreszcie rozpoczął wędrówkę w górę i mimo że wiatr i fala nadal ogromne, wszyscy już wiedzą, że nie czeka ich bezgraniczne rozpasanie żywiołów, a sztorm niebawem się wydmucha.
Sześciotygodniowy przelot w rejsie załogowym to nie fraszka. Zwłaszcza dla załogi mocno już zmęczonej jachtem i sobą. A przecież na tę załogę zwaliła się lawina awarii. Po kilku dniach pływania ustaliła się siła wiatru 5°B, niekiedy 5—6°B. Przez cały ten czas w rubryce „Żagle" widnieje niezmiennie zapis: FGB (fok, grot, bezan). Spracowane żagle nie mogą wytrzymać podobnego forsowania. Pękają raz za razem i wreszcie przychodzi moment, że grozi całkowity brak płócien nadających się do postawienia. Wówczas to kapitan ogłasza „alarm żaglowy". Niezwykły wprost zapis zamieszczony w rubryce „Uwagi i dyspozycje" powoduje, że wszyscy wolni od służby od kapitana do kuka biorą się za łatanie poszarpanych grotów, foków czy bezanów. Po trzech dobach pracy sytuacja żaglowa poprawia się na tyle, że pierwszy silny wiatr dostarcza nowych metrów bieżących podartych brytów. W końcu Ludomir Mączka rezygnuje z funkcji II oficera — jego wachtę obejmuje kapitan — by poświęcić się wyłącznie szyciu żagli. Ale nie tylko żagle nie wytrzymują długiej podróży — co pewien czas zacinają się fały lub topenanty, a instalacja elektryczna zaczyna coraz częściej się psuć, wilgoć jest coraz bardziej wszechobecna. Wilgoć i chłód są tym bardziej dokuczliwe im bliżej wyczekiwanej niecierpliwie Europy. Dopiero trzydziestego ósmego dnia można było w dzienniku zapisać: „2005. Dostrzeżono światła l.m. Ouessant (Creach Pt) — za horyzontem". Satysfakcja dla nawigatorów, radość dla wszystkich. Jeszcze cztery dni żeglugi wśród mrowia statków oraz w pobliżu brzegów i w środę 12 października o godzinie 16.00 „Śmiały" kończy ten długi odcinek podróży przy nabrzeżu jachtklubu w Ostendzie.
W ciągu kilku dni załoga pomalowała kadłub, wykonała najniezbędniejsze naprawy i co najważniejsze — nacieszyła się lądem. W niedzielę „Śmiały" wyruszył w dalszą drogę ze zwiększoną załogą. Dwie „jachtostopowiczki" wyraziły ochotę popłynięcia jachtem do Kilonii. One to, przydzielone do kambuza i szycia żagli, najciężej przeżyły spotkanie z Morzem Północnym, które zafundowało „Śmiałemu" pomyślne, lecz dość silne wiatry, tak że dwa dni później można było już wchodzić do Brunsbuttelkoog. Jeszcze tylko Kanał Kiloński, krótka wizyta w Kilonii i już maleńka Christiansó. Tam kilka dni klarowano „Śmiałego", a 27 października jacht wyszedł w morze. Pozostało ostatnie 100 mil. Za kilkanaście godzin zobaczą ojczyste brzegi, nie widziane od piętnastu miesięcy. Jeszcze kilkanaście godzin, a zakończy się ich wielka wyprawa. Niebawem wrócą do lądowego życia. Przekonają się, że jeszcze wiele lat później dla tysięcy spotykanych ludzi ich rejs zawsze będzie się kojarzył z przykładem żeglarskiego hartu i żeglarskiej przygody, że młodzi i niemłodzi czytać będą z wypiekami na twarzy książki o wyprawie „Śmiałego". Ale to będzie przyszłość.
Tyle z książki i co o tym sądzicie? To nie przypomina w żadnym wypadku relaksu na Adriatyku, czy Morzu Śródziemnym. To prawdziwe niedźwiedzie mięso.