TYP: a1

Dziecinnie prosty rejs…

środa, 10 lutego 2016
Maciej Fidecki
Rejs, rejs, rejs – słowa szumne i podniosłe. Wielu z nas ma ich za sobą dziesiątki; jest o czym pisać, opowiadać. Każdy jest inny, niepowtarzalny: oceaniczny, morski, śródlądowy. I niby wszystko niezwykle do siebie podobne - żagle, wiatr, woda, załoga; to jednak z każdego rejsu zostaje w głębi duszy to coś, co uświadamia nam, że tym razem było nad wyraz wyjątkowo.

Można bez końca opowiadać o podbojach bezkresnych oceanów, bajecznych miejscach, słonecznych plażach, miejscach zapomnianych...a ja, dziś, chcę podzielić się z Wami najwspanialszym uczuciem jaki może spotkać człowieka – widok uśmiechniętej i rozradowanej twarzyczki dziecka, wszystko za sprawą żeglarskiej przygody. Przygody spełnionej nie w egzotycznym miejscu – a całkiem blisko, można rzec tuż za rogiem – w krainie Wielkich Jezior Mazurskich.

I niby nic nadzwyczajnego, ot po prostu kilka jezior, krótkie przeloty, „ludzi jak stonki” – a jednak…. widok uśmiechniętej i rozradowanej twarzyczki dziecka uświadamia, że kapitańska praca została dobrze wykonana.
Moja krótka relacja nie będzie zawierała opisów wspaniałych miejsc, silnych wiatrów, zalewający falą pokładów, lepszych i gorszych dni, walki z żywiołem – postaram się w kilku zdaniach podzielić z Wami radością i satysfakcją z dobrze poprowadzonego rejsu. Rejsu który nie był nudą; a każdy dzień stawał się nową przygodą zwieńczoną niespodzianką. A na koniec najwspanialszy wpis w dzienniku pokładowym…..

Ale od początku.
Prawdą jest, że najwspanialsze chwile przeżywamy kiedy ich nie planujemy, kiedy poddajemy się spontaniczności. Tak było i tym razem. Po kilkunastu latach żeglowania – trochę po śródlądziu, trochę po morzu, zwykle ze stałą załogą (żoną i synem), pojawił się pomysł aby na coroczny - wakacyjny rejs zabrać dodatkowo kilkoro dzieciaczków (rodzina bogata jest w młody przychówek). Tak też się stało i w sierpniowym rejsie swój udział zadeklarowali: Alan (13 lat), jego siostra Martyna (12 lat), Wojtek (14 lat) i jego siostra Julia (10 lat), moje dzieci Mieszko (1,5 roku) Mateusz (10 lat) i moja żona.
A było to tak…..

Dzień 1
Temperatura powietrza 38 C, żar leje się z nieba.
Nastał niezbyt lubiany dzień przez kapitanów – dzień wymiany załogi; nietypowo, bo w Giżycku w COSie. O tyle nietypowe, bo zazwyczaj dokonujemy tego w macierzystym porcie – Zielonym Gaju. Kończy się jeden rejs a zaczyna drugi. Jedni schodzą drudzy wchodzą. Moja obecna załoga zostaje wzmocniona przez dwójkę dzieci Wojtka i Julię. Alan i Martyna zostają na drugi tydzień. I tak mamy wymagający skład: 6 dzieci i dwoje dorosłych.
Sprzątanie jachtu, uzupełnianie paliwa, wody pitnej, toaleta, ładowanie akumulatorów, zaprowiantowanie. Tak upływa cały dzień.
A w tym roku lato jest nieznośnie upalne…

Dzieci rzucają swoje worki na koje i biegną na plażę. W tym godnym polecenia ośrodku, poza niezwykle przystępnymi cenami jest strzeżone kąpielisko, barek i prysznice. Tak więc bez obaw pozwalamy starszym dzieciom na skoki z wieżyczki i beztroską kąpiel; a najmłodsze pod czujmy okiem mamy pluska się w wodzie, podkrada zabawki i przysmaki innym maluchom, łowi ryby, lepi babki z piasku, rzuca misie-patysie, zaczepia innych plażowiczów, sprawdza cumy innych łódek, kontroluje bosmana. Dla mnie jest to czas drobnych napraw, uzupełnienia wpisów w dzienniku pokładowym, przemyślenie trasy rejsu na kolejny tydzień, analiza prognoz pogody.
Popłyniemy tam, gdzie nam dobry wiatr zawieje.

Wieczorem po kolacji wieczór filmowy. Dziatwa zażyczyła sobie filmy przygodowe – więc jakby mogło być inaczej: Piraci z Karaibów.
Film ten jak się okazało miał swoje brzemienne skutki. O tym dalej….



Dzień 2
Upał nie ustępuje.
Po porannych rytuałach oddajemy cumy i płyniemy na południe. Kierunek Zielony Gaj. Wiaterek dopisuje (2-3 B). Akuratnie, aby młoda załoga dość ogólnie zapoznawała się z arkanami żeglarstwa. Uczymy się rozpoznawać kierunek wiatru, jego siłę. Szukamy
odpowiedzi na tajemnicze pytanie – dlaczego jacht płynie. I to do przodu…. Dzieciaki słuchają, kiwają głowami i rozdziawiają paszcze – wydaje się że rozumieją. Ale tak tylko się wydaje.

Aby nie zamordować przyszłych żeglarzy teorią, ogłaszam zabawę w słowa, układanie niekończącej się opowieści. Potem szukamy zwierząt zamieszkujących nasz wodny dom (bocian, kotek, myszka, jaskółka). I tak w sielskim nastroju wchodzimy w kanały i po woli zbliżamy się do portu gdzie staniemy na noc.

Podajemy cumy na keję, rozdzielam zadania: młodzież myje naczynia, a starszyzna przyrządza obiad.
Do płukania talerzy, taplania się w wodzie, gubienia widelców i noży nie trzeba zachęcać - klar kambuza idzie dość sprawnie. Tym bardziej, że na wieczór ogłosiłem Niespodziankę.
I tu - kolejny raz udowadniam światu że dzieci mają dwa, niezależne żołądki. Po obfitym obiedzie, kiedy nawet już na słodycze braknie miejsca – na hasło LODY wszyscy zgodnie pędzą do tawerny. Na upapranych buźkach maluje się obraz rozkoszy – po całym dniu w upale czas na chłodne orzeźwienie. Lody znikają w dodatkowych żołądkach.


W międzyczasie cumują zaprzyjaźnione jachty z „Rejsu Ojca z Dzieckiem” (wspaniała impreza organizacji Przystań). I tak w porcie zaroiło się od wrzeszczącej, ale radosnej dzieciarni.
Aby opanować młodą szarańczę należy wyszukać zajęcia. I tak wysyłamy „zastępy młodych wilków morskich” po drzewo na ognisko. Wiadomo – są wakacje, jest woda, musi być ognisko.
Nieuchronnie nadciąga wieczór. Ogień rozświetla okolicę a my pieczemy kiełbaski, biwakową pizzę, czyli podpłomyki i chleb. Ktoś przytaszczył gitarę – i tak siedzimy do późnej nocy. Czas spać – wszak załoga musi być wypoczęta przed kolejnym dniem naszego rejsu.

Dzień 3
Dzień budzi piękna pogodą. Żar z nieba nie ustępuje.
Wiaterek jest albo go nie ma. Słabiutko – 1-2 B, ale to idealne warunki na dalszą naukę. Cumy oddajemy po śniadaniu i płyniemy w kierunku Rucianego-Nidy. Pokonujemy Tałty, jez. Mikołajskie, wchodzimy na Bełdany.
Bezlitosny upał. Po kilku godzinach żeglugi załoga ma dość i ogłasza bunt. Pojawia się jedno żądanie: jeziorna kąpiel. Cóż – Kapitan bez załogi to niezbyt dobry pomysł. Wybieram spokojną zatoczkę w okolicach Wierzby (Konika Polskiego). Stajemy na kotwicy i ogłaszam czas wolny z przeznaczeniem na kąpiel. Młodzież zakłada kamizelki i żwawo wskazuje do wody. Zabawa, zabawa, zabawa.


Wszystko co miłe i przyjemne szybko się kończy – czas kąpieli również. Ale tylko na chwilę. Rwiemy kotwicę i obieramy kurs na pobliską „bindugę”. Gładko podchodzimy do brzegu, stajemy na kotwicy dziobowej, rufa zabezpieczona cumami mocowanymi do specjalnych sztyc wykonanych ze stali i wbijanych w ziemię (wszak cumowanie do drzew jest zabronione). Szybki obiad i ogłoszony zostaje „dzień gospodarczy”. Załoga otrzymuje szczotki, wiadra, myjki i rozpoczyna szorowanie całego jachtu. To był strzał w dziesiątkę. Realizacja powierzonego zadania przeistacza się w istną bitwę na wiadra wypełnione wodą – swoisty letni Śmigus-Dyngus. Tą zabawą robimy niesamowite zamieszanie i ściągamy gapiów, którzy z zazdroszczą patrzą na radosne igraszki. Tak mija popołudnie.

Jacht lśni czystością, załoga odmoczona i wyszorowana – spokojnie możemy przystąpić do wieczoru gier. Ale, ale nie tak szybko – przecież oglądaliśmy film o piratach . A więc każdy z nas przebiera się za wyjętych z pod prawa korsarzy; a jacht nas staje się Tawerną rodem z Tortugi. Rozpoczyna się turniej: kości, karty, gry planszowe. Rozgrywki urozmaicone są przekąskami które zastępują tradycyjną kolację. Emocje sięgają zenitu, każdy chce zwyciężyć – Kapitan ogłosił nagrodę niespodziankę. Po północy oczy zaczynają same się zamykać – dość. Dzieci kładą się spać – wyczerpane i szczęśliwe.
Ja ponownie sprawdzam „czy kotwica trzyma” i poprawne napięcie cum rufowych. Wszystko jest dobrze.
Dobranoc


Dzień 4
Dzień dzisiejszy obudziły nas parskania i odgłosy kopyt końskich. Z niedowierzaniem wychylam głowę przez świetlik i widzę stado 9 Koników Polskich (w tym 4 źrebiąt). Natychmiast zarządzam pobudkę. O dziwo; zawsze ze wstawaniem był problem ale dziś – nie minęło 5 minut a cała załoga na nogach.
Odszukaliśmy zapasy marchewek i cukru w kostkach; wyszliśmy na brzeg i rozpoczęła się słodka uczta z udziałem czworonogów. Radość dzieci była przeogromna, choć nasz niepokój o bezpieczeństwo zdecydowanie większy. Poklepywaniom i dokarmianiu nie byłoby końca gdyby nie przypadek. Jeden z koników zahaczył nogami o cumy i przestraszył się. W oka mgnieniu maluchy znalazły się wewnątrz kręgu stworzonego przez starsze konie a dorosłe ogiery wyraziły swoje niezadowolenie głośno parskając.

Całe stado powoli oddaliło się w głąb lasu. No a my, przy głosach rozpaczy dzieci szykowaliśmy się powoli do wyjścia na wodę. Oczywiście, uprzednio spożyliśmy sute śniadanie, po którym „klar do wyjścia na wodę”. Obieramy kierunek Ruciane – Nida; ale bez zamiaru przejścia Guzianki. Chcę jedynie pokazać jak to wodne urządzenie wygląda i do czego służy. Po kilku godzinach spokojnej żeglugi docieramy w okolice śluzy. Dryf – słychać strzały migawek aparatów. Zawracamy i idziemy w kierunku portu Piaski (Korektywa). Późnym popołudniem wciskamy się w ciasny port. Młodzież natychmiast opuszcza jacht i biegnie w kierunku plaży. Ja wyruszam na zakupy – czas uzupełnić prowiant. A i kambuz coś na wieczór wymyśli niezwykłego….


Dzień 5
To był jeden z trudniejszych, a na pewno najbardziej nerwowy poranek jaki mnie spotkał. A nic nie zapowiadało takiego biegu zdarzeń.
Poranna toaleta, śniadanie, klar. Codzienne czynności, do znudzenia powtarzane; ale jakże ważne.
Dzieci w wodzie taplają się błogo pod nadzorem mojej żony, a ja przygotowuję jacht. I nagle błogą ciszę (śmiech i radość dzieci należy zaliczać do swoistej ciszy) przerywa przeraźliwy krzyk najmłodszego załoganta – Mieszka. Co się stało? Dziecko stoi po kostki w wodzie, trzyma się za buzię i krzyczy. OSA, małego użądliła osa. Tylko gdzie? Połknął? W policzek? W oko….?

Szybko bierzemy syna na jacht, patrzymy – jest ślad użądlenia. Górna warga. Wyciskam jad, przykładam przekrojonego ziemniaka na zmianę z cebulą. Dziecko uspakaja się ale warga rośnie do monstrualnych wielkości. Biorę telefon, podświetlam nr WOPRu, odszukuje na mapie naszą dokładną pozycję. Jestem gotowy do wezwania pomocy.

Podajemy małemu wapno, środki przeciwalergiczne i czekamy. Minuty mijają jak godziny. 10 minut, 20 minut, 30 minut. Opuchlizna nie powiększa się, dziecko oddycha normalnie, chce spać. Czekamy…
Po godzinie balon z wargi zaczyna schodzić – będzie dobrze. Mieszko przespał 2 godziny i obudził się radosny – jakby nic się nie stało. A mnie – cóż – przybyło siwizny na głowie i kolejne doświadczenie; niestety niezwykle stresujące.

Ruszamy. Płyniemy na Śniardwy, w okolice Popielna. Pogoda piękna. Żegluga spokojna i niezbyt szybka. Na miejsce docieramy wczesnymi godzinami popołudniowymi. Dzieciaki jak zwykle uciekają z jachtu i natychmiast idą się kapać. Jezioro tu ciepłe, płytkie i piaszczyste, dzikie kaczki, kurki wodne, perkozy niemal na wyciągnięcie dłoni.
Wieczorem – tradycyjnie ognisko z kiełbaskami, podpłomyki z nutellą i pieczony chleb.

Dzień 6
Do końca rejsu pozostało zaledwie 2 dni. Czas powoli przemieszczać się na północ w kierunku Zielonego Gaju. Poranny rytuał idzie dość sprawnie. Mycie, śniadanie, klar, uzupełnienie wody pitnej. I oczywiście niespodzianka przygotowana przez Kapitana.
Dziatwa idzie zwiedzać muzeum Konika Polskiego. Trafiamy na przewodnika i po cichutku przyłączamy się do grupy. Radości nie ma końca….
Niebawem wracamy; wchodzimy na jacht i:
Grota staw!; Foka staw!

Wychodzimy na Śniardwy. Wiatr pyszny, równy, solidny. Na tyle silny że zakładamy pierwszy ref. Robimy dość obszerne kółeczko; tak aby dzieci mogły upajać się widokiem bezkresnego jeziora. Obieramy kurs na Przeczkę; która z uwagi na ilość pływających jednostek stała się niezwykle ciasna. Wspomagamy się silnikiem.

Wiem, wiem – część z Was powie że to nieetyczne, nie przystoi, że to profanacja żeglarstwa. Ja mam to gdzieś…. Na moim pokładzie mam dzieci i muszę zachować skuteczność i szybkość manewrowania w wąskim gardle. A tu jeszcze „krowy” płyną….
Rodzi się pomysł popołudniowo-wieczornej kąpieli na basenie w „Gołębiewskim”. OK – skoro załoga tak sobie życzy – nie widzę przeszkód. Płyniemy żwawo i dość szybko. Mijamy mosty i już jesteśmy pod hotelem. Tu wiatr cichnie, wręcz staje się bezwietrznie. Stajemy w dryfie. Ten manewr dla naszej załogi oznacza tyle, że należy ubrać się w kamizelki ratunkowe i …………hooooop do wody.

Godzinka pływania wokół jachtu. Jeżeli ktoś uważa, że to bez sensu – niech spróbuje zaprosić załogantów z powrotem na pokład….
Cumujemy dość gładko – Ybomy są niezwykle udanym pomysłem. Choć same podejście miało trzy próby. Boczny wiatr, miecz podniesiony ¾, mała naprzód – i jacht sunie bokiem a nie do przodu. Cały manewr miał niezwykle edukacyjny charakter. Młoda załoga przygotowana do wejścia, na stanowiskach (cumowniczny, odbijaczowi, bosakowy) miała okazję zobaczyć i poczuć jak zachowuje się łódka w takich sytuacjach.
Jemy obiad i zanim pójdziemy na basen – oczywiście niespodzianka. Kapitan zaprasza na lody do miasta. Pędzimy do Mikołajek; zasiadamy „U Grycana” – cóż powiedzieć: słodkiej, owocowej, zimnej rozpuście nie ma końca.

Objedzeni jak „bączki” wracamy do portu spełnić dzisiejsze przyrzeczenie – basen.
A wieczorową porą – na życzenie najmłodszych „morskie opowieści” o piratach i korsarzach. I tak wybiła godzina duchów. Czas spać.
Czas na ochłodę


Dzień 7
Dzień wita nas słabym wiaterkiem; ledwie 1 do 2B.
Wstawać się nie chce, lenistwo ogarnęło całe towarzystwo. Ale niestety – czas nieubłagalnie ucieka i musimy ruszać w kierunku Zielonego Gaju. Wszyscy czują się poddenerwowani; wszak to ostatnie godziny żeglugi. Niespieszno jemy śniadanie, myjemy kambuz. Uzupełniamy „czystą wodę”, paliwo, gaz. Tak na wszelki wypadek. To jedna z moich zasad – wszędzie tam gdzie można uzupełnić niezbędne zapasy. Tak też staram się uczyć młodą załogę.

W południe oddajemy cumy i płyniemy w kierunku kanału; spokojnie pokonujemy Bełdany, a że wiaterek zdechł – stajemy na kotwicy i po raz ostatni dziatwa ma okazję rozkoszować się kąpielą w jeziorze. Rutynowo zakładają kamizelki i żwawo jedno po drugim z okrzykiem radości wskakują do wody. Tak mijają ostatnie minuty tegorocznego mazurskiego rejsu. Pada komenda – „Na pokład”. Grymas niezadowolenia pisze się na buźkach, które powoli zaczynają zdradzać oznaki wychłodzenia. To już połowa sierpnia, woda nie jest już tak ciepła, jak była dwa tygodnie wcześniej.
Ostatni raz rwiemy kotwicę, ostatni raz kładziemy maszt, ostatni raz zapuszczamy maszynę. I tak – ostatni raz w tym roku wchodzimy do kanału i ostatni raz cumujemy w macierzystym porcie.

Ale to nie koniec; czeka nas jeszcze generalny klar jachtu. Tak aby w przyszłym roku znów móc z radością i spokojem żeglować i cieszyć się wolnością.
W tym miejscu pozwolę sobie na zakończenie tej krótkiej historii; historii zaledwie kilku dni w trakcie których naprawdę wiele się działo. Niech kilka zdjęć które prezentują dopełnia obraz całości; i zdanie wypisane w dzienniku przez dzieci:
„Wszyscy razem, cała rodzina. Najwspanialsze wakacje….”
Człowiek stary już jest – a łza w oku….
Wypatrujcie mnie za rok ;-), obiecałem dzieciakom, że popłyniemy…

TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 23 listopada

Francis Joyon na trimaranie IDEC wyruszył z Brestu samotnie w okołoziemski rejs z zamiarem pobicia rekordu Ellen MacArthur; zameldował się na mecie po 57 dniach żeglugi, poprawiając poprzedni rekord o dwa tygodnie.
piątek, 23 listopada 2007