Podobno, im bardziej opresyjne państwo, tym bardziej szczegółowe obowiązują w nim przepisy. Przykładem może tu być choćby Korea Północna, gdzie oficjalnie zatwierdzono 28 rodzajów fryzur, jakie mogą nosić szczęśliwi obywatele. Brzmi idiotycznie? Dla nas owszem, ale można podejrzewać, że Koreańczycy już się temu nie dziwią. A jak się dziwią – to, niestety, krótko. Nasz kraj, mimo, iż pozbawiony światłego przywództwa dynastii Kimów, również lubuje się w produkowaniu przepisów, a następnie generowaniu do nich poprawek, wyjątków i interpretacji. Radosna twórczość ustawodawców nie ominęła też prawa morskiego, w którym panuje chaos, dobrze znany z komedii pana Barei.
Durne lex, sed lex
Jak bardzo zagmatwana jest sytuacja, doskonale widać choćby na przykładzie „Rozporządzenia w sprawie bezpiecznego uprawiania żeglugi przez jachty morskie”. W §2 niniejszego rozporządzenia czytamy, że przepisów zawartych w §8-15 tego dokumentu nie stosuje się wobec jachtów rekreacyjnych o długości poniżej 15m, które nie poddały się inspekcji. Wszystko pięknie – z tym, że §5 (wciąż mówimy o tym samym rozporządzeniu) stanowi, iż jacht morski, czyli również jacht rekreacyjny o długości do 15m, który nie poddał się inspekcji, ma prawo być używany w żegludze morskiej jedynie pod warunkiem spełnienia wszystkich wymagań, stawianych w tym rozporządzeniu. Przypomina to nieco retorykę jednego z byłych prezydentów (obecnie kojarzonego z popularną kreskówką o dwóch chłopcach), który lubi stwierdzenia w stylu: nie, ale jednocześnie tak.
Tymczasem, jak argumentują przeciwnicy piętrzenia przepisów - m. in. Rada Armatorska Stowarzyszenia Armatorów Jachtowych (SAJ), mnożenie wzajemnie sprzecznych zarządzeń powoduje, iż nikt nie traktuje ich do końca poważnie, co prowadzi raczej do ogólnego lekceważenia prawa, niż do poprawy bezpieczeństwa. SAJ twierdzi, i trudno się z nim nie zgodzić, że w opisanym wyżej rozporządzeniu wystarczyłoby dopisać jedno zdanie: "niniejszy dział nie dotyczy jachtów rekreacyjnych o długości do 15 metrów" , i sprawa byłaby rozwiązana.
Niewygodny spadek
Zawirowania historyczne, związane z obiema wojnami światowymi sprawiły, że po 1945 roku polskie żeglarstwo morskie praktycznie nie istniało. Sytuacja nieznacznie się poprawiła po odwilży w 1956 roku, jednak do tego, co chcielibyśmy nazwać normalnością, wciąż było daleko. O dziwo, po przemianach ustrojowych, jakie miały miejsce pod koniec lat 80’, nic się w tej kwestii nie zmieniło – może poza faktem, że cierpliwość żeglarzy się wyczerpała. Nie mogąc się doczekać na liberalizację przepisów, zaczęli więc poszukiwać alternatywnych możliwości wybrnięcia z sytuacji.
Najprostszym z nich było zwodowanie jachtu w porcie innym, niż polski, i zarejestrowanie go pod obcą banderą. Niestety, pomimo, że należymy do UE, ta praktyka wciąż jest na porządku dziennym – i to nie przez złośliwość żeglarzy, ale w związku z ich bezsilnością względem archaicznych przepisów. Dlatego właśnie często możemy spotkać polskie łódki, a nawet statki handlowe, pod banderą Szwecji, Belgii, a nawet Vanuatu.
Alternatywną opcją jest pływanie pod polską banderą, ale stacjonowanie jachtu poza terytorium kraju, a tym samym poza jurysdykcją polskich urzędów, dzięki czemu można darować sobie rodzime przepisy.
Żeglarstwo jest dla myślących
SAJ, działając w imieniu polskich żeglarzy i armatorów, wystąpiło do Ministerstwa Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej z wnioskiem o uproszczenie przepisów oraz ograniczenie ich do niezbędnego minimum. Stowarzyszenie argumentuje, iż żeglarstwo jest dedykowane dla ludzi myślących, ci zaś z definicji nie są samobójcami i nie potrzebują ściśle określonych przepisów – tym bardziej, jeśli wzajemnie się one wykluczają. Stowarzyszenie wystosowało więc oficjalne pismo do Ministerstwa, w którym domaga się spełnienia poniższych postulatów:
1. Uproszczenia przepisów dotyczących rejestracji jachtów morskich.
2. Wydania PROSTEGO rozporządzenia w sprawie inspekcji jachtów morskich i kart bezpieczeństwa.
3. Zwolnienia z obowiązku zgłaszania wejścia i wyjścia przez jachty morskie oraz ich ruchu po portach, w duchu zgodnym z praktyką stosowaną na przykład w krajach skandynawskich i w Niemczech.
4. Podniesienia granicy długości jachtów śródlądowych nie wymagającej uprawnień do 13 m.
Być może podniosą się głosy, że przepisy muszą być precyzyjne, bo w przeciwnym wypadku grozi nam lawinowy wzrost liczby wypadków i zapanuje ogólny chaos. Otóż… nic na to nie wskazuje, a już na pewno nie doświadczenie. W 2007 roku wprowadzony został przepis o zwolnieniu z konieczności posiadania uprawnień dla jachtów o długości 7,5 m. Od tego czasu minęło już 9 lat - całkiem spory kawałek czasu, pozwalający na przeprowadzenie konkretnych obserwacji. Wynika z nich jasno, że liberalizacja przepisów w żaden sposób nie wpłynęła na pogorszenie bezpieczeństwa, co zresztą potwierdzają dane Policji oraz WOPR-u.
Jak to robią inni?Zwolennicy zaostrzania przepisów twierdzą, iż wzorują się na innych krajach – choćby na Wielkiej Brytanii czy Szwecji. Z grubsza rzecz biorąc, jest to właściwy kierunek - z tym, że diabeł, jak zawsze, tkwi w szczegółach. Opieranie się na przepisach brytyjskich i szwedzkich, dotyczących statków żeglugi komercyjnej (a więc dużych jednostek handlowych czy rybackich) i dopasowywanie ich małych, prywatnych polskich jachtów, jest całkowicie nielogiczne i niczym nie uzasadnione.
W obu wspomnianych krajach, przepisy są znacznie bardziej liberalne, niż u nas – w Wielkiej Brytanii JEDYNYM dokumentem, niezbędnym na jachcie do 45 stóp (13,7m), jest dowód jego własności. W Szwecji ta sama zasada obowiązuje dla wszystkich jachtów do 12m długości i 4 m szerokości. Wszelkie szkolenia, patenty i kursy stanowią jedynie zalecenie – nie obowiązek. Oba kraje szczycą się wielowiekowymi tradycjami żeglarskimi, można więc zakładać, że miały sporo czasu na przemyślenie kwestii szczegółowości uregulowań prawnych, dotyczących żeglowania.
Co dalej?Wygląda na to, że widać niewielkie światełko w prawniczym tunelu. W lutym br. Ministerstwo Gospodarki i Żeglugi Śródlądowej umieściło informację o przygotowywaniu nowelizacji przepisów, dotyczących żeglarstwa rekreacyjnego. Niestety, wpis nie zawiera żadnych konkretów, pozostaje więc mieć nadzieję, iż zmiany będą polegać na upraszczaniu, a nie dalszym komplikowaniu prawa. Jest to tym bardziej prawdopodobne, iż przewodniczący resortu, minister Gróbarczyk stwierdził: „Po serii spotkań z przedstawicielami tej formy wypoczynku i sugestii płynących z tego środowiska wynika, iż jest potrzeba zmian obowiązujących przepisów, które są zbyt restrykcyjne i hamują rozwój tej branży”. Dlaczego więc na razie nie widać konkretnych działań?
Druga strona medaluStare przysłowie mówi, że jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. W tym konkretnym przypadku – chodzi o pieniądze i władzę. O ile żeglarze nie mogą doczekać się uproszczenia przepisów, o tyle przeciwna strona barykady liczy, że status quo utrzyma się jak najdłużej. Tę przeciwną stronę stanowią organy, które z definicji powinny wspierać, a nie dręczyć żeglarzy - urzędy morskie i Polski Związek Żeglarski. Dlaczego zatem nie chcą zmian?
Urzędnicy nie mają zamiaru pozbyć się przyjemnego poczucia władzy nad żeglarzami, natomiast tak zwani działacze (termin trącający nie tyle myszką, ile epoką PRL-u), nie mają ochoty stracić poważnego źródła dochodów, jakie stanowią różnego rodzaju stempelki, pieczątki i atesty przez nich wydawane. Należy przy tym zaznaczyć, że wcale nie są to małe kwoty – szacuje się, że sam tylko obowiązek rejestracji oraz przeglądów technicznych jachtów śródlądowych przynosi inspektorom technicznym i Związkom dochód liczony w milionach złotych rocznie. I jak tu utrącić taką żeglarską kurę, znoszącą złote jajka?