Karaibskie gry i zabawy

wtorek, 5 marca 2019
Jan Saratowicz

Karaiby zaczynają się od zbyt grubych ubrań. Goniąc słońce od Paryża nikt nie myśli o temperaturze w Fort de France. Wyjście z klimatyzowanego budynku lotniska powoduje gwałtowne poszukiwania czegoś bardziej nadającego się do tego klimatu ( styczeń 19. 2019). Standardowo po załadowaniu nadmiernej ilości bagażu do wynajętego busa wszyscy są mokrzy od potu. Całe szczęście , że to 22.00, a nie 10.00. Nowe odgłosy gwiżdżących żab powodują przerywanie udawanej w sumie drzemki na parkingu mariny w La Marin. Poranne słońce oświetla coś przy czym staliśmy i następuje pierwszy opad szczęki.

Gry i zabawy zaczynają się jeszcze tego samego dnia. Plaża i restauracja przy plaży na świeżym powietrzu. Toaleta naturalna czyli słabo zakrzaczony lasek między drogą, a plażą. Nikt z obsługi nie mówi innym językiem niż francuski i karta również po francusku. Dla zrozumienia się nawzajem został ściągnięty pan z budki z pamiątkami, który rozumie i mówi po angielsku. Na stół wjechały pierwsze wspaniałe owoce morza karaibskiego. I to było pyszne. Grande Anse des Salines – 14°24'13.5"N 60°52'45.9"W

 

Dla niektórych to pewnie pierwsze spotkanie z falującym morzem czyli przelot z Martyniki na Sainte Lucię. Ciekawe spolszczenie wyszło. To pozycja standardowa dla niewielu, a jednak była.

Inni świetnie się bawili.

Po kilku godzinach sprawdza się teza, że choroba morska kończy się wraz z minięciem główek portu. W naszym przypadku ze złapaniem bojki w Rodney Bay. W mieście okazuje się, że nasi są wszędzie. Najpierw rozmowa z grupą Polaków, a w restauracji, w której jedliśmy kolację przy stoliku obok siedzi również Polak - reporter piszący o Karaibach. I tak było aż do ostatniego dnia. Gdziekolwiek byliśmy to zawsze był koło nas ktoś z Polski. Nie można zapomnieć, że stał koło nas 2 razy Fryderyk Chopin. Epatujący elegancką linią i biało czerwoną banderą.

Na Sainte Lucie odwiedziliśmy miejsce reklamowane jako wulkan. okazało się, że jest to kilka sadzawek gotującego się błota i wyziewów siarkowych. Niezaprzeczalnie Panie miały większą atrakcję w tym miejscu. Odmładzająca, błotnista kąpiel w miejscowym SPA pod chmurką. To wszystko w Soufriere Bay z widokiem na Pitony i niesamowitą przyrodą dookoła.

Na St. Vincent jest Wallilabou Bay. W Barze Antek z głośników leci nasz Dżem. Przed barem polskie flagi powiewają, a sam Antek czarny jak każdy tubylec wita Polaków po polsku. "Witamy w polskim domu na Karaibach". No i tak tam jest. Jak w polskim domu.

Pije się Napitek sporządzany przez Antka. Ale na półkach stoi Krupnik, Żołądkowa De Lux i Gorzka, Soplica, Wyborowa itd. Od Antka wychodzi się na czworakach zostawiwszy całą posiadaną gotówkę ale za to z kilkoma butelkami Ponch Rumu. Do każdego pucharka dodaje się startej świeżo na tarce gałki muszkatołowej, z której Karaiby słyną, a najbardziej Grenada. Udało nam się wyautować od Antka braci Czechów, którzy okupowali lokal przed nami, a w zasadzie sami się wyautowali bo chcieli słuchać AC/DC, a Antek powiedział, że czegoś takiego to nie ma. My chcieliśmy słuchać i słuchaliśmy Boba Marleya. Póki mogliśmy to odchodziły dzikie tańce. Nawet z Antkiem.

 

Żółwie morskie i delfiny podziwialiśmy w naturze. Te pierwsze widzieliśmy z bliska w ośrodku teoretycznie ratującym żółwie morskie i wypuszczającym je na wolność po osiągnięciu sześciu lat. Ośrodek jest na wyspie Bequia. Do ośrodka jedzie się busikiem, a widoki zapierają dech w piersiach.

 

Kajterzy ciągnęli swoje kajty z Europy dopłacając po 50 Euro za ponadwymiarowy bagaż. Na Mistique było pierwsze miejsce gdzie można było je rozłożyć.  Z Britania Bay "perpedes" w górę i w dół po niewyobrażalnie stromych drogach przenieśliśmy kajty i deski do Macaroni Bay na polecany spot. To druga strona wyspy. Pompowanie, sprawdzanie linek i pasów. Próby startu z wody. Niby wieje, a jednak za mało na nasze kajty. Za małe kajty do niezbyt silnego wiatru.

Co kajter robi jak nie może polatać po godzinnym telepaniu się z kajtami po lądzie. Ano to.

Powrót był ciekawy i absolutnie nie przewidywalny. Trafiła się nam podwózka do portu.

Angielka mówiąca językiem z BBC, a zarządzająca czyjąś posiadłością podwiozła nas swoim wehikułem posiadającym jeden bieg do przodu i jeden bieg do tyłu. Dzielnie wspinał się pod strome górki i omijał lądowe żółwie chodzące po drogach asfaltowych i gruntowych.

 

Wieczorem jedliśmy kolację w Basil's Bar. Tam należy patrzyć do góry, a nie w kartę. Efektem jest taki widok.

 

Tobago Cays to spotkanie z rafą. Wpływa się między rafę, a wyspy. Staje się na bojce, którą trzymają dla Ciebie miejscowi znajomi skipera i w tym momencie zaczyna się "obwis szczeny" po raz drugi. Błękit wody w lagunie, biały przybój na rafie i zieloność roślinności na wyspach. No i zakotwiczone przepiękne żaglowce. Nurkowanie na rafie z pontonu.

Po pierwsze musi być instruktarz jak się wysiada i wsiada do pontonu z wody. Nie jest to wcale proste jeżeli się nie zdejmie w wodzie płetw i nie skorzysta z osłony śruby napędowej silnika jako podpory. Co większe Panie miały problem z wygramoleniem się do pontonu z jego boku. Samo nurkowanie i to co widzi się pod wodą odbiega znacznie od filmów z Discovery. Jest buro - zielono - piaskowo. Ryby w większości srebrzyste. Trochę kolorowych w paski pionowe i poziome. Raczej nie kulinarne w rozmiarach. Atrakcją są żółwie morskie i płaszczki rozmiarów człowieka.

 

Wbrew pozorom żółwie pływają dość szybko i trudno je dogonić jak tego nie chcą. Płaszczki zakopują się w piasku co jest odbierane z zadowoleniem przez towarzyszące im ryby żywiące się tym co leży na dnie i co płaszczki zakopując się w piasku wyrzucają w górę. Spod wody niestety mamy tylko filmy. Czerwone koralowce od strony lądu na rafie w zaniku.

 

Ale z GoPro jest parę zdjęć.

 

 

Kajterzy ze sprzętem zostali przewiezieni na plażę jak się okazało rezerwatu i startować stamtąd nie można było. Wrócili na nasz okręt i startowali z niego z niezłymi rezultatami. Niestety z kajterskich dokonań tego dnia mamy tylko filmy. Wieczorem miejscowi zabrali nas na ucztę homarową. Zaczyna się od trzymania homara za wąsy, a kończy jedząc go grillowanego przy stole. Punch Rum i piwo miejscowe wliczone w koszt wyżerki. 100 dolarów karaibskich od osoby. Jak ktoś lubi homary to wyżerka super. Tak wygląda na stole.

 

Następnego dnia mieliśmy ochotę na zakotwiczenie przy bezludnej wysepce z palmami ale kotwica trzymać nie chciała bo wyrwaliśmy nią kawałek skały, która nie chciała odpaść. Ale DALIŚMY RADĘ!!! Trzeba myślenia ROBERTA i się da.

               

Popłynęliśmy do kajterskiego miejsca żeby kajterzy mogli sobie pofiglować i staliśmy tam dwa dni. Clifton na Union Island. Kajterzy latali. Reszta plażowała lub zwiedzała wyspę pieszo albo taksówkami. 15 karaibskich dolarów od osoby do każdego miejsca na wyspie.       Wspinanie się pod górę po dużej stromiźnie przy 26oC jest dużym wyzwaniem. Nagrodą są wspaniałe karaibskie widoki. Jak w górach. Idziesz nie wiadomo po co, a jak już wyjdziesz i spojrzysz w dół to wiadomo. To widok z drogi do Fort Hill.

 

 

Jak latali kajterzy. Poniżej.

 

Jeżeli przedobrzysz i powiesisz się na łódce stojącej na bojce, wywrócisz się między łódkami albo nie będziesz mógł wystartować z wody zawsze podpłynie do Ciebie profesjonalna ekipa ze spotu. Podejmie, pomoże wystartować i skasuje Cię na 50 dolarów karaibskich. Takie rzeczy kajterzy przerabiali i nie zakłóciło to ich zadowolenia z latania.

Jeżeli mimowolnie spotkasz się z jeżowcem czego nikomu nie życzę, profesjonalna pomoc medyczna wyjmie Ci wszystko co po spotkaniu zostało w Twoim organizmie. Tylko popatrz.

Popatrzcie Państwo na te chmury. Wyglądają dokładnie tak jak u nas przed 30 - tu laty. Pierzaste i czyste, a nie ławice szarego na niebie jak teraz.

               

Drugiego dnia pojechaliśmy za 15 dolarów karaibskich od osoby na Richmond Bay i mięliśmy cały ten ogromny, błękitny basen tylko dla siebie. Z taksówkarzem umówiliśmy się za dwie godziny. Widać karaibskie dwie godziny różnią się znacznie od europejskich bo nie doczekawszy się taksówki wróciliśmy do Clifton piechotą. Po drodze widzieliśmy dowód, że na Karaibach nawet zimą kwitną drzewa owocowe.

A widok na basen poniżej.

Kajterzy już byli na pokładzie bo skończył się wiatr.

 

Następnego dnia przepłynęliśmy w sumie ok. 10 mil żeby zacumować na boi obok Sandy Island. Ta wysepka długości 500 m jest uosobieniem naszych wyobrażeń o Karaibach. Biały piasek i zielone palmy.

Kajterzy znowu próbowali latać. Reszta złogi snoorkowała w lagunie ile sił w płetwach i w nogach. Czysta, błękitna woda. Mało kamieni. Na końcach wysepki małe rafki z dużą ilością małych kolorowych rybek. Żółwie morskie. Wszystko na wyciągnięcie ręki.

A na zdjęciu pod spodem jest nasza dostarczycielka filmów podwodnych z dzikimi żółwiami, płaszczkami, rozgwiazdami i innymi morskimi zwierzakami. Jej naturalna pozycja to pozycja horyzontalna z głową w dół. Naturalny sposób oddychania - przez rurkę, a nogi nawet w nocy wykonują ruchy zbliżone do poruszania płetwami. Naturalny czas jednorazowego przebywania w wodzie to 2 godziny.

Grom i zabawom w tym akurat miejscu końca nie było. Młodsza część załogi  niestałej postanowiła wypróbować możliwość poruszania się po wodzie kajakiem przynależnym do łódki. Kajak powinien pomieścić cztery osoby wraz z napędem czyli wioślarzem. Ilekroć liczba siedzących w kajaku przekraczała magiczną liczbę trzy, a czwarta usiłowała zasiedlić przeznaczone dla niej miejsce kajak w proteście obracał się do góry dnem zrzucając wszystkich do wody. I tak raz za razem, próby kończyły się przymusową kąpielą. Okazało się, że dwie osoby na kajaku to liczba doskonała i odgonienie reszty wiosłem poskutkowało popłynięciem w siną dal.

 

               

Ten dzień do innych nie podobny przedłużył się aż do późnych godzin nocnych. Nie dane było nikomu pospać bo impreza z chóralnymi śpiewami i tańcami na pokładzie skończyła się o 2 w nocy. Ci co poszli spać wcześniej zostali obudzeni, obtańczeni i zmuszeni do picia alkoholu nie siłą, a sytuacją. Biedni sąsiedzi na innych łódkach też pewnie nie spali ale nie dali nic po sobie poznać. Ze zdziwieniem wielkim następnego dnia odkryliśmy jakieś zbunkrowane piwa i pozostałości czystej wódki, które to posłużyły do leczenia kaca. Zdjęć akurat z tej części rejsu zamieszczać nie zamierzam (y). Następnego - nie; tego samego dnia licząc godziny bo to od 02. do 08. to 6 godzin.

Popłynęliśmy na Grenadę. I jeszcze tego samego dnia; dla niektórych już nie tego samego dnia - niektórzy nurkowali w Underwater Sculpture Park.

Kiedyś zatopione betonowe rzeźby miały stanowić atrakcję dla nurków. Teraz zbrojenia z nich wystają ale podobno przeżycie duże. Nasz rejs dobiegł końca. Następnego dnia rano zacumowaliśmy w Port Luis Marina.

Wśród ośmiu członków naszej grupy dominuje pogląd, że były to wakacje naszego życia. Dla mnie pewnie tak. Młodzi mają takich wakacji mnóstwo przed sobą. Chyba, że to co jest teraz normalne dla Karaibów w miesiącach zimowych czyli wiatr 15 - 25 węzłów, temperatura do 26 oC, przelotne, krótkie i ciepłe deszcze, leciutkie obłoczki i czasem podmuch spod ciemniejszej chmury do 35 węzłów stanie się tylko wspomnieniem.

Pamiętam Cyklady sprzed 15 lat. Pływało się w lipcu i sierpniu głównie na silniku, a jak powiało cokolwiek to radocha była ogromna ( meltemi ). Tak wyglądał mój pierwszy prawdziwy rejs po Morzu Egejskim. Później różnie bywało. Pamiętam 53 węzły w porcie na Folegandros. Pamiętam sprzed dwóch lat 50 węzłów w Kleftiko. Pamiętam wiele innych nie fajnych sytuacji w rejonie Morza Śródziemnego i Adriatyku.

Na Karaibach przez prawie dwa tygodnie wszystko było miłe. Pogoda, ludzie, woda, jedzenie. Chciało się żyć. Ponieważ załoga w większości to młodzi ludzie jeżdżący ze sobą na narty w zimie i w sumie zgrani nie było żadnych problemów natury organizacyjnej przy robieniu posiłków, zmywaniu naczyń, pozostawianiu po sobie jakiego takiego ładu.

My staruszkowie matkowaliśmy i ojcowaliśmy naszym i nie naszym dzieciom. 

Załogę stałą konsekwentnie odganialiśmy od zlewozmywaka, desek do krojenia i ogólnie kuchni i wspieraliśmy w wykonywaniu manewrów stawiania i zrzucania grota oraz w manewrze cumowania i oddawania cum. Na tym się nasza rola w prowadzeniu łódki kończyła. Resztę ze sterówki wykonywał nasz Kapitan z I oficerem. Niektórym mniej obeznanym z morzem pewnie przydałoby się szkolenie w szerszym zakresie bo czasem się gubili podczas manewrów. Ale to wyjątki. Większość szła sprawnie nawet przy niemożliwych do przewidzenia okolicznościach jak nabicie na kotwicę kawałka skały co zostało już opisane.

Załoga stała sprawna i fachowa i przede wszystkim miła co zaletą jest podstawową przy konieczności przebywania przez dłuższy czas na niewielkiej przestrzeni w bezpośredniej bliskości.

Jeszcze jedna dywagacja na temat. Jeżeli płaci się określone pieniądze  za określone rzeczy  to większość czy to żeglarzy jak ja to nazywam "szuwarowo - bagiennych" czy innych nie żeglarzy myśli, że kupiła pobyt w czterogwiazdkowym hotelu "all inclusiw" na 12- 14 dni. Nic mylnego. To jest morze, a nawet więcej w tym przypadku bo to jest ocean. To takie trochę większe morze. Załoga stała przejmuje odpowiedzialność za załogę niestałą. To taki stres, który trudno jest z czymś porównać. Zdarzyć może się wszystko mimo, że warunki bezpieczeństwa zostały zachowane. W naszym wakacyjnym rejsie był taki moment, że z plażówy zrobiło się 35 albo coś koło tego, węzłów. Niby nic, a jednak. Dla załogi niestałej problem był zerowy. Pozbierała graty i zeszła z dziobu. Dla załogi stałej jest stres pt. czy wszyscy zejdą na tyle szybko, że nie będzie trzeba kogoś wynosić z dziobu w warunkach, które nie dają się przewidzieć. Dlatego najważniejszą rzeczą jest kooperacja na łódce, która zaczyna się od prostej rzecz - Kapitan ma zawsze rację. To stwierdzenie jest uświęcone przez wieki, które spędziła ludzkość na morzu. Nikt nie powierzy dowodzenia jednostką pływającą człowiekowi nieodpowiedniemu. To trzeba uszanować. Kapitan zawsze dowodzi i jego słowo jest święte, a wykonanie tego słowa powinno być natychmiastowe i dosłowne.

Z fajniejszych i mniej stresujących rzeczy. Kapitan zawsze jest na miejscu. Zawsze zawiezie na miejsce do którego chcemy dotrzeć i odbierze z miejsca, w którym chcemy wsiąść do duuuuuuuużego pontonu.  Walki-talki robi swoje. Zabierzcie na rejs. Jak trzeba podwózki pontonem to wystarczy dać znać. Przydatna rzecz jeszcze raz to powtarzam. Przypływa Kapitan. I zabiera. Widok poniżej. I tak za każdym razem jak chcecie. Przypływa; odpływa... Czego mi osobiście najbardziej brakuje teraz po tych kilkunastu dniach od końca rejsu. Ano takiego prostego stwierdzenia po sakramentalnym - "Tak stoimy" - teraz moje - Gabriel. Napijesz się piwa. Nie namawiam, Tylko proponuję. I w zależności od okoliczności była aprobata lub podziękowanie na nie. Zaznaczam, że na Karaibach w formie dostępnej do schłodzenia występuje piwo 0,3 l w puszkach w cenie marketowej w przeliczeniu na polskie 10 zł/ za puszkę. To gwoli przestrogi i ku pamięci tych, którzy pierwszy raz. My już to przerabialiśmy i dla nas niestrasznao.

 

A to właśnie KAPITAN GABRIEL.

 

Została jeszcze Dagna. Wystarczy, że jest. Dla nas, nie - dla mnie osobiście była moderatorem jestestwa. To takie wydumane stwierdzenie na temat uciekającego czasu. Nie będę tego tłumaczył ponieważ większość chcąca wziąć udział w wypasionym rejsie patrzy na przydatność. My staraliśmy się wszystko ogarnąć sami. Dagna natomiast ogarniała sama resztę na poziomie cztero gwiazdkowego hotelu. Wszędzie czysto. Oczywiście ma to sens w przypadku odpowiedzialnych załogantów. Dla reszty nie odpowiedzialnych i tak nie będzie dobrze. Dagna jako osoba występuje na zdjęciu poniżej. I jest to najładniejsze zdjęcie i charakter.

Naprawdę jest wiele rzeczy do powiedzenia, o relacjach pomiędzy załogą stałą, a załogą niestałą na rejsach. Zasada jest stosunkowo prosta. To wzajemność. Polega to na tym, że wzajemnie siebie szanujemy, ze wzajemnością współpracujemy i wzajemnie spełniamy nasze oczekiwania i odczytujemy nawet takie, które nigdy nie będą uzewnętrznione.

Niczego nie mogę do tego dodać za wyjątkiem starego i prostego stwierdzenia - SZANUJMY SIĘ- reszta, proszę wszystkich czytelników jest powyżej tego stwierdzenia. Popatrzcie w górę.

 

Powtórka tego unikalnego w moim doświadczeniu morskim rejsu na pewno będzie. Czego nie wiadomo - to czy w tym gronie. Wszystkich zachęcam

-pieprzenie w bambus-

jak tego nie zrobicie to nie macie pojęcia o tym co to jest naprawdę, a co tam. Sami sprawdźcie, a jak będą reklamacje to przyjmę to na klatę.

To już ostatnia rzecz, o której chcę powiedzieć. Cuda  nie zdarzają się w naszym doczesnym życiu. W naszym, doczesnym są tylko udane bądź nieudane rzeczy - patrz, nasz odpoczynek. W większości przypadków czy jest taki czy inny to nasza, osobista odpowiedzialność.

Dla naszej ekipy najważniejszą rzeczą była dobra zabawa. Dobre snoorkowanie, dobre tańczenie przy muzyce, dobra i stale lecąca w tle muzyka, dobre picie - dobre, a nie bezsensowne do zejścia, dobre relacje i naturalne ze wszystkimi na łódce, dobre latanie na kajtach.  Chociaż akurat to dotyczyło tylko niektórych, a inni zajmowali się w tym czasie dobrym ale innym spędzaniem czasu. Takie podejście do dobrych wakacji Państwu polecam. I ciągle słyszałem od innych podsumowanie - zajebiście. A na koniec od Grzesia już w Paryżu na lotnisku jak się żegnaliśmy - oni do Kopenhagi, a my do Warszawy. Grzesiu - Nie mogło być lepiej. Ja na to po dłuższej chwili - Mogło. Ta reakcja osoby młodszej ode mnie o lat prawie 40 - lekkie uderzenie w bark. To wyrażenie dezaprobaty dla stwierdzenia innego odbioru niż jego. Oczywiście, że mogło być lepiej. Pytanie tylko gdzie? No może na rejsie wycieczkowym w kosmosie.

Poniższe zdjęcie zamieszczam bez zgody zainteresowanej ale moim zdaniem jest ono dokładnym odzwierciedleniem relaksu i zapomnienia, które było nam dane.

 

Nasza załoga nieetatowa. Bardzo przepraszam za takie wykonanie i zamieszczenie zdjęcia ale obowiązuje RODO czyli gówno w tłumaczeniu na nasz ojczysty. Ale zawsze możecie sobie na stronie powiększyć. Ja to ten pierwszy z lewej w całości nie w części. Gdyby ktoś chciał się czegoś dowiedzieć więcej to piszcie na stronę lub do Dagny lub do Gabriela. Ja niestety jestem ZAWODOWO ZAJĘTY. Ale pewnie też dam radę.

 

 

 

Tagi: Karaiby, rejs, relacja
TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 21 listopada

Do wybrzeży na północ od Wirginii, pierwszej angielskiej kolonii w Ameryce, na statku "Mayflower" przybyło 102 osadników. Założyli miasto w Plymouth, od nazwy portu, z którego wypłynęli we wrześniu; tak narodziła się Nowa Anglia.
sobota, 21 listopada 1620