09 - 10 / 01/ 2015 piątek / sobota
Rejs na Seszele to pomysł rezerwowy. W planach mieliśmy pływać po wyspach Filipin, ale czarter nie doszedł do skutku. Trudno, Pacyfik potem wpiszemy do CV. Przed rejsem Jurek C zrobił przetarg nieograniczony na jacht. Firmy zeszły z ceny wyjściowej o 25%. Wybraliśmy jacht Lipari 41 z 2011 r. Koszt: 6650 Euro za 14 dni, w tym ubezpieczenie kaucji. Na miejscu mamy jeszcze zapłacić gotówką za ostatni dzień, sobotę (wracamy w nocy, dzień do dyspozycji). Łódka ma być sprawna i fajnie pływać, zobaczymy.
Wylatujemy z W-wy o 13,40. Linie Emirates, międzylądowanie w Dubaju. Jest nas 6 zuchów (Rafał, Wacek, Stasiek, Andrzej, Jurek i jeszcze jeden Jurek) oraz dwie dziewoje: Aga i Jadzia. Też dzielne.
Port w Dubaju przyzwoity, pod jego dachem rośnie nawet jakaś lekko egzotyczna roślinność. Spożywamy kawę, piwo. Wsiadamy do kolejnego samolotu Emirates (taki sam Airbus jak z Warszawy). Rano, o 7-ej, jesteśmy na Mahe w Victorii. To tutaj jedyne miasto, stolica, tak przy okazji. Całe państwo to setka wysepek, 80 tys. ludzi i jedna partia polityczna. Oczywiście jedynie słuszna, były pierwszy sekretarz kompartii jest obecnie prezydentem. Seszele to światowa pralnia kasy, a i korupcja nie jest im obca. Nie można wwozić żadnej broni, w tym kuszy. Prześwietlają każdy bagaż. Czepiają się zawartości bagażu Jurka C - rury, w której są wędki oraz haka do wyciągania rekinów. Dopiero trzeci urzędnik przyzwala na wwiezienie sprzętu podejrzanej konduity.
Po przybyciu do mariny cześć robi zapasy, reszta odbiera jacht. Spotykamy Tomka ze swoją załogą. Przekazują nam część swoich zapasów, zwracają pożyczoną lornetkę i mapy. Umawiamy się na popołudnie w Sainte Anne Channel. Nie mamy na jachcie zamówionej wcześniej wody pitnej. W biurze tłumaczą, iż wody jest wszędzie pełno, nie ma z tym problemów. Poza tym na jachcie nie ma tyle miejsca. OK, ale sami wcześniej wyszli z propozycją, że nam ją zakupią i dostarczą. Idziemy po wodę, już pakujemy ją w sklepie do wózków, firma jednak ją nam przywozi. Ładujemy wszystko do koji skipperskich i ok. 12-ej wypływamy. W cieśninie spotykamy Tomka i strażników. Ci drudzy kasują za postój. Tych pierwszych, korzystając z rad nieobecnego z nami Maćka, zamierzamy złupić i zgwałcić. Jurek C i Andrzej mają ze sobą kobiety, trudno, będą rabować. Ale reszta ... Kończy się na złupieniu, w zasadzie sami wydają sprzęt wędkarski. Widoki ładne, stoimy pomiędzy Il Moyenne a Sainte Anne. Na Il Moyenne nie ma już właściciela wyspy - staruszka Brendona Grimshaw, zmarł 3 lata temu. Był jej właścicielem. Za to jest sporo śmieci. I też kasują. Snurkujemy, łapiemy kilka małych rybek. Tomek zaraz odpływa, my przemieszczamy się pod wyspę Sainte Anne, opływamy jacht przyjaciół. Mamy mooring. Wieczór upojny. Dosłownie. Rum Takamaka (wymawia się z akcentem na ostatnią sylabę) i whisky w fazie ostrego przypływu. Do tego gorący wieczór, pewny mooring. Mocno sponiewierani idziemy spać.
11/01/15 niedziela
Rano dajemy jeszcze raz nurki, potem stawiamy żagle i ruszamy na północ, czyli w kierunku równika. Wieje na szczęście 4 - 5 B z NE. Klasyczny monsun. Żegluga bardzo przyjemna. Co jakiś czas moczy nas jakaś większa fala, tzn. tych na batucie. Trochę dziwnie zachowuje się ster. Przy większych prędkościach stawia spory opór. Ale jakoś idzie. Świeci piękne słońce, na pokładzie euforia. I to bez zbytniego nadmiaru alkoholu. Choć człowiek nie wielbłąd, coś wypić musi. Po paru godzinach żeglugi odpalamy katarynę, reszta drogi na motorze. Wybieramy plażę Grand Anse na Praslin. Osłonięta, ładne widoki, ale kotwica rzucana wielokrotnie nie chce trzymać. Okazuje się, iż ma pogięte łopaty (Danfort). Zbliża się wieczór, wybieramy następną zatokę, nieco na wschód. Stoją tutaj dwa katamarany, nam się nie udaje. Haczymy falszkilem o kamienie, na szczęście płynęliśmy bardzo wolno. Aga wskakuje do wody i kieruje nas na głębszy akwen. Wycofujemy się bez start własnych. Zaczyna się noc. Pozostaje marina w Praslin. Wchodzimy tam w nocy. Jest miejsce przy kei, cumujemy. Jak zwykle jest bosman, który zamiast kasować jak Sztynorcie, łapie cumy. Dziwne. Przy okazji okazuje się, iż w prawej dziobowej kabinie skipperskiej był niedomknięty skajlajt, pomimo zapewnień załogi o uszczelnienia wszelkich otworów, z wyjątkiem naturalnych. Jest ze sto litów wody, materac z gąbki prawie nie do wyciągnięcia. Woda przelewa się do kabiny Andrzeja. No trudno, wodę usuwa Andrzej, materac na deck. Spotykamy Rogera, naszego znajomego piosenkarza sprzed 3 lat. To jest w zasadzie Jolly Roger. Jak zawsze uśmiechnięty, zapraszamy go na pokład z gitarą. Zamawiamy kolację u Valentin, grubej kobietki, więc musi dobrze gotować. Na pokładzie wszyscy popadli w euforię. Pijemy ostro, Roger pięknie gra, śpiewamy, tańczymy. Wśród balangowiczów jest też bosman Bryan, bawi się razem z nami. Dostają od nas koszulki: Roger z imieniem Jadzia, Brayn - teraz to Wacek. Tego dnia wieczór zapadł wyjątkowo szybko. Przynajmniej dla niektórych.
12/05 15 poniedziałek
Poranek z obecnością kacygenów. Patrząc na twarze kolegów mówimy no more alcohol. Zapijaczony ryjek ma w zasadzie prawie każdy z nas. Lepiej nie patrzyć w lusterko. Jak się już otrzepaliśmy, ruszamy do doliny palmowej, Valee de Mai. Jedziemy lokalną taryfą. Las palmowy, w zasadzie dżungla prehistoryczna. Są czarne papugi. Nie ma poszycia, światło słoneczne w zasadzie nie dociera na dół. Palmy do 35 metrów, kokosy do 24 kg. Wszystko w skali makro. Przyjemna temperatura, czasem coś powieje. Potem powrót na jacht. Wypływamy. I wracamy. Ster nie działa jak powinien. Jedna z płetw jest ustawiona pod kątem 90 stopni w stosunku do drugiej. Próbujemy to naprawić, ale nie mamy potrzebnych narzędzi. Nawiązujemy kontakt telefoniczny naszą firmą DYC. Mówią że nie ma problemu. Cumujemy, zgłasza się facet od techniki. Mówi, że zrobią jutro. Trudno. Część z nas jedzie na wycieczkę taksówką, lądujemy na plaży Zanguilles. Ładna. Po powrocie Jurek łapie rybę okrągłą. Walczy ostro, wyciąga sporo plecionki. Na pomoc rzuca się chłopak sprzedający owoce. Łapie linkę gołymi łapami i wyciąga rybę. Oczywiście kaleczy ręce. Kupujemy od niego owoce, dajemy napiwek. Rybę robimy w sosie sojowym, nie mamy maggi. Łapiemy też kilka małych rybek na przynętę na dzień następny. Idziemy spać, z alkoholem raczej symbolicznie. Na sąsiednim jachcie słychać Rogera.
13/01/15 wtorek
Rano reperują ster. Wymieniają też kotwicę, niestety Danfort, trochę mały. Ma być OK. Na śniadanie jemy zamówione wcześniej nietoperze (smak nieco podobny do kaczki) w pysznym sosie z zielonej curry. Do tego ryba okrągła. Pyszne śniadanie. Wypływamy przed południem, na żaglach. Wieje 4 B, żegluga przyjemna. Cel - wyspa kokosowa. Dopływamy szybko, rzucamy kotwicę. Trzyma bardzo dobrze. Łańcuch kotwiczny częściowo pod skałą, będzie drobny problem z odhaczeniem. Ale to jutro. Na razie bezpieczny postój. Wyspa przepiękna, kameralna plaża, ładne palmy i mnóstwo smacznych nietoperzy. Jeszcze latają. Niektóre z podczepionymi małymi, piękny widok. Zdobywamy wyspę, snurkujemy. Mnóstwo pięknych kolorowych ryb. Jurek C łapie 4 przyzwoite karanksy. Nie ma to jak rezerwat. Kiedy ciągnie dużą rybę przypływają strażnicy po kasę. Zabraniają połowu ryb. Trudno, trzeba ją odciąć. Jak odpływają, Jurek C ciągnie kolejną dużą rybę okrągłą. Jest duża, silna, zrywa plecionkę o wytrzymałości 30 kg. Bywa. Wieczór jak zwykle przyjemny, ryba smaczna. Obserwujemy walkę sąsiedniego dużego katamarana obsadzonego zawodową załogą. Mają problem z wyciągnięciem kotwicy. Nie daje rady elektryczna winda kotwiczna. Wychodzi Murzyn, w barach z 1,5 metra. Człowiek typu kafar. Palcami wyrywa łańcuch, kotwicę oraz wielki koral na niej zaczepiony, wciąga na pokład. Komplet waży na pewno ponad 100 kg. Zuch chłopak! Wieczorem Jurek zarzuca rekinówkę. Pierwsze dwie rybki obskubują jakieś maleństwa. Na trzecią wyciąga długo zapowiadanego rekina. Walka krótka, zwierzątko małe, 8 kg. Ale wzbudza euforię. Wszyscy fotografują się z rybą. Aga i Jurek C oprawiają zdobycz, zjemy ją rano. Teraz lulu.
14/01/15 środa
Rano zażeramy się rekinem. Potem do wody. Ale dzisiaj jest silniejszy wiatr, wieje 6 B, jest silny prąd. Strażnicy kasują nas po raz drugi. Doba hotelowa kończy się o 9-ej. Trudno. Robimy sporo fotek pod wodą. Strażnicy nie pozwalają na pływanie wpływ zbyt daleko ze względu na prąd, niektórych z nas pilotują do jachtu. Około południa odpływamy.
Przy stawianiu żagli odpada pierwsza raksa przy wózku na grocie. Robimy ref oszczędzając żagiel. Niestety ster znów nie działa prawidłowo. Wracamy na Praslin. Jesteśmy tu nieco po południu. Cumujemy na styk jednym pływakiem na końcu kei. Tutaj się okazuje, iż Wacek i Jurek B też wietrzyli kabinę w tr. żeglugi. Gąbkowe materace średnio nawilżone, schną. Powoli robi sie z tego standard. Zgłaszamy awarie, dodajemy do tego windę kotwiczną, z której spada łańcuch. Z tym jest problem. Facet techniczny mówi iż takiej windy nie ma, może wprawdzie sprowadzić, ale to będzie trwało. W końcu znajduje coś na innym jachcie i montuje je na naszej konstrukcji. Też złom. Naprawiają też ster i grota. Znów ma być dobrze. Zobaczymy. Sporo awarii jak na w miarę nowy jacht (Lipari 41 z 2011 r.). Podejmujemy decyzję, iż noc spędzimy w marinie. Personel mariny przeprowadza naszą konstrukcję na inne miejsce. Pojawia się Jolly Roger, w koszulce z napisem Jadzia na plecach. Śladów po zadrapaniach na twarzy nie widać, jego żona nie zna chyba naszego języka. Sympatyczna kolacja, pogaduszki, zajęcia w podzespołach. Od chłopaka z pociętymi łapami kupujemy mango. Twierdzi, iż ma ciężką sytuację rodzinną. A niech mu tam. Wieczorem pojawia się bosman Bryan. Sympatyczny facet, wypić też lubi. Stasiek i Jurek C dostają w prezencie flagi Seszeli. Poza tym jak się rozsiadł, to trudno go było wygonić. Podawał nam przepisy na potrawy z ryb. Największa jaką złapał to był rekin młot o dł. 4 m. Samica, w brzuchu miała 12 wcześniaków. Małolaty wypuścił, mamusię zeżarł. Stanowczo odradza łapanie ryb z pontonu. Co do gostka od mango stwierdził iż jest to narkoman, zrezygnował u nich z pracy. Za ciężka była. Zostawia nam swój telefon: 2787656, prosi, żeby dać znać jak znów się pojawimy. W końcu pozbywamy się Bryana i idziemy spać.
15/01/15 czwartek
Rano, po śniadaniu, wyruszamy skoro świt o 9-ej. Mamy płynąć na Aride, następnego dnia na Denis. Ale tylko zamiar - ster znów nie działa.
Marina w Praslin działa na nas jak magnes, i to silny. Ekipa kolejny raz naprawia ster. Ile razy jeszcze? Wyjmują płetwę sterową, jest pęknięta u nasady. Zalewają to żywicą, montują z powrotem. Proponujemy im, żeby się z nami przepłynęli. Dają gwarancję, iż ster będzie działał. Jak tylko ekipa remontowa opuściła pokład, my opuszczamy Praslin. Wacek przygotowuje placki ziemniaczane. Stawiamy szmaty, ster działa. Na razie, a jak będzie dalej? Się zobaczy.
Zmieniamy nieco plany. Płyniemy na Curieuse. Wypuszczamy wędkę na trolling. Na ośmiorniczkę nic nie bierze. Zmieniamy przynętę na głęboko schodzący wobler. Za chwilę jest efekt. Tuńczyk. Niezbyt duży, ale jest. Za chwilę następne branie. Ryba piorunem wyciąga ze 100 m linki, niestety zrywa się. Po chwili kolejne branie, też schodzi z haka. Podchodzimy do kotwicowiska, widać mooringi. W tym momencie kolejne branie. Piękna walka i piękna ryba na pokładzie. Wszyscy ją gdzieś widzieli, nikt nie pamięta jej nazwy. Wysyłamy zdjęcia do Polski. Za chwilę jest diagnoza. To koryfena. Jak ktoś nadal nie wie jak wygląda, odsyłam na projekcję z rejsu lub do netu. Cumujemy na mooringu. Powoli zasiadamy do degustacji placków ziemniaczanych. Potem frytki z koryfeny. Następnie koryfena smażona w kawałkach. W międzyczasie Wacek zażywa kąpieli w morzu. Z miejsca pojawia się podnawka, potem następne. Rozpoznają swojego. Jedną z nich Aga łapie na wędkę. Po sesji zdjęciowej odzyskuje wolność. Potem łapie kalmara. Wygląda przepięknie. Trochę kaszle (pluje atramentem) i niestety schodzi. Trudno. My walczymy dalej. Jurek wyrzuca głowę tuńczyka jako przynętę na rekina. Pierwsze branie po godzinie, ale ryba puszcza. Część załogi idzie spać. Jest drugie branie. Niezła walka. Charakterystyczna dla rekina. I jest. Żarłacz żółty, ma jakieś 1,5 m. Co z nim zrobić? Jeśli go wyciągniemy, to przez co najmniej 3 dni nic innego nie będziemy jedli. Po sesji zdjęciowej i głosowaniu odcinamy linkę. Hak jest tak skonstruowany, iż rekin wypluje go bez problemu. Niech rośnie dalej. Jednak te podnawki nie były tu przypadkiem.
16/01/15 piątek
Budzimy się powoli. Noc spokojna - mooring. Podpływają strażnicy po kasę. Płacimy 250 rupii. Kasują też tych co stoją na kotwicy, choć był jeszcze jeden wolny mooring, woleli kotwicę. Masochiści. Wejście na wyspę kosztuje 200 rupii od osoby, zobaczymy czy skorzystamy. Śniadanie super, w tym tatar z tuńczyka i koryfeny. Rano, po śniadaniu kąpiemy się. Rafa całkiem fajna, sporo ryb i żywych korali. Przemieszczają się też ryby podobne do napoleonów, ale są od nich większe, mają wydatny garb na czole, są koloru ciemnoniebieskiego. Diabli wiedzą, jak się nazywają. Każdy z nich jest wielkości małego bizona. Przemieszczamy się po południowej części wyspy, zastanawiamy się czy stanąć na chwilę na jednej z plaż, czy płynąć na Aride. Decydujemy się na tę drugą opcję. Stawiamy żagle. Wiatr piękny, 4 - 5 B, stan morza 4. Słońce czasami przysłaniają cumulusy. Bajka. Nie może trwać długo. Znów leci pierwsza raksa przy grocie. Jest po prostu źle uszyty, dolny bryt nieco zbyt napięty i raksę zawsze wyrwie od wózka. Pies ją j... Dopływamy do Aride. Wyspa niektórym znana, niestety tak jak wspominał Tomek, nie ma mooringu. Rzucamy kilkakrotnie kotwicę - z przebojami. Prawie za każdym razem łańcuch spada luzem z windy. Dzięki manewrom silnikiem i reakcji Stasia nie spada do końca. Agnieszka w wodzie próbuje nakierować nas na jakąś łachę piasku. Za którymś razem wyciągamy kawał korala. Aga strąca go z powrotem do wody. Niestety nasza kotwica jest za mała do tej wielkości jachtu, gnie się. Nie jest to bezpieczne. Musimy wracać na Praslin. Jednak ten jacht (rocznik 2011 - Lipari) to straszne gówno. Około 17-ej wchodzimy do mariny. Cumujemy jednym pływakiem na skraju kei, więcej miejsca nie ma. Biuro DYC już zamknięte, otwierają o 8 rano. Co do wejść i cumowania, to możemy to już robić po ciemku i to z zawiązanymi oczami. Praktykujemy to już prawie codziennie. Jutro porozmawiamy z firmą czarterową, być może po powrocie do kraju będziemy żądać odszkodowania za stracony czas. A na razie jemy pyszną kolację. Potem długie rodaków rozmowy w kokpicie, głównie o służbie zdrowia. To chyba wpływ upałów, ewidentna patologia. Zjawia się narkoman oferujący mango. Na głodne dzieci nie dajemy się już nabrać i po naprawdę dobrej cenie kupujemy owoce. Andrzej idzie do sklepu uzupełnić zaopatrzenie w płyny. W sklepie też nas już znają, przyjaźnie się uśmiechają, wiedzą czego nam trzeba. Alkohol dostajemy bez kolejki. Jak karmiące matki. Idziemy spać z nadzieją na lepsze jutro.
18/01/15 niedziela
Rano zdobywamy Curieuse. Jedziemy tam pontonem, na jachcie zostaje Wacek. Witają nas żółwie, w tym dwa kopulujące. Jurek B zakonotował w pamięci odgłosy, jakie wydają te zwierzątka w trakcie stosunku. Potrafi wiernie to odtworzyć. Zainteresowanych odsłuchaniem odsyłam do Jurka B, istnieje opcja telefoniczna. Ogólnie porównać to można do odgłosów bzykających się dinozaurów. Wędrujemy po wyspie. Jest sporo mangrowców. Docieramy na sąsiedni brzeg wyspy, plaży Anse S. Jose. Na brzegu resztki domku miejscowego lekarza POZ. Lokalizacja przepiękna, plaża bajkowa, a dom z solidnym murem. Musiał się nieźle separować przed trędowatymi, zresztą po cholerę mieli mu w pracy przeszkadzać. Kąpiemy się w krystalicznej wodzie, kołyszą nas fale przyboju. Wracamy tą samą drogą na jacht. Około południa stawiamy szmaty i płyniemy na La Digue. Docieramy szybko, wiatr piękny, kurs dobry. Lądujemy w małym porciku. W zasadzie to nie jest nawet port - miejsce odgrodzone od morza falochronem. Jedyna keja dla swoich pływadeł. Kotwica z dziobu, Rafał z cumą w zębach płynie na brzeg. Tutaj przy pomocy Aborygena wiążemy się do krzaków.
Jemy lunch, typową potrawę kreolską: kartofle bryzgane. Potem przy pomocy promu (ponton na własnej cumie) udajemy się na brzeg. Jest sporo chętnych do wypożyczenia nam rowerów. My jednak sami znajdujemy wypożyczalnię, bierzemy welocypedy na dwa dni, jedziemy na plażę. Ale na jaką! Po drodze stary zabytkowy cmentarz, na którym są jeszcze groby arabskie. Potem bajkowa skała + żółwie. Po prawej manufaktura kopry. Wół zaprzęgnięty w chomąto obraca kamienne żarna, kruszy masę kokosową. Następnie piwo przed plażą. W końcu Anse Source d'Argent. Kto był, ten wie jak to wygląda. Kto nie był, zapraszamy na projekcję filmu lub pokaz zdjęć. Najładniejsza plaża świata tylko dla nas. Poza naszą ekipą ludzi naprawdę niewiele. A widoki przepiękne. Skały o niesamowitych kształtach, kolorystyce, do tego bajkową woda o temperaturze wyższej niż ciepłota naszego ciała. Nie chce się pływać, wystarczy poleżeć, jak chcesz pływać, to się spocisz. Chłodniej jest poleżeć na brzegu w cieniu. Sporo czasu spędzamy w jednym z barów. Jest to typowy interes rodzinny, brzmi muzyka kreolska, niektórzy tańczą. Pijemy znakomite soki owocowe. Powoli czas wracać. Po drodze zachodzimy do kościółka. Na półkuli południowej wiatr wieje inaczej niż na północnej, wyże są lewoskrętne. Tutaj droga krzyżowa też jest lewoskrętna. Po zdaniu welocypedów jemy kolację w knajpce. Każdy zamawia według gustu, jedzenie świetne. Wracamy na jacht, naszym własnym promem. Jutro w planach cały dzień leniuchowanie na plażach La Digue.
19/01/15 poniedziałek
Po lewej stoją Francuzi, po prawej Rosjanie. Z bolszewikami Wacek nawiązuje kontakt. Pozyskuje zamrożonego tuńczyka. Są z Uralu, zapraszają go tam. Mówią, iż łapali ryby na Courieuse, strażnicy skasowali im wędkę. My robimy zakupy. Wykrywamy wąż z wodą, ale jest do niego kolejka. Zatankujemy ew. później. Teraz zdobywamy wyspę. Rowerami. Zajęcia w podgrupach trwają cały dzień. Jak zwykle plaża d' Argent oraz po drugiej stronie wyspy - Grande Anse. Na tej pierwszej rano odpływ umożliwia brodzenie aż do brzegu rafy. Potem wody w bród, jak zwykle bardzo, bardzo ciepłej. Na drugiej plaży woda spokojna, ale jak zwykle jest silny przybój. Fala przyboju wysoka do 2 m. Walka z nią to największa frajda tej plaży. Przewraca, ściąga gacie z dupy, poniewiera. Wszyscy bawią się jak dzieciaki. Wieczorem zdajemy welocypedy, robimy ostatnie zapasy alkoholowe i na jacht. Chcemy jutro rano wypłynąć wcześnie na Denis. Od kilku dni wiatr lekko się zmienia, teraz wieje z NE, jest nieco słabszy, kurs idealny na tą wyspę. Jutro powalczymy.
20/01/15 wtorek
Tak jak postanowiliśmy, o 6:30 ruszamy z portu. Port to zresztą zbyt poważne określenie. Fakt, falochron jest. I tylko on. Niemniej wyspa pozostanie w pamięci, tej pozytywnej oczywiście. Droga na Denis piękna. Wieje nie za silnie, słońce nieco przesłonięte chmurami, nastroje fajne. Jest pierwsze branie na wędkę. Walka długa, przy burcie pojawia się ładny tuńczyk. Jest zahaczony nieco z boku, silnie walczy i w efekcie tuż koło prawego pływaka urywa się. Trudno, był jeden, będą następne. Za godzinę ponowne branie. Walka równie emocjonująca, ryba walczy o życie zajadle. Ale teraz szala zwycięstwa przechyla się na naszą stronę. Jurek B pomaga Jurkowi C wyciągnąć ją na pokład. Sesja zdjęciowa, nastroje w górę. Co z nią zrobimy? Przepisów kulinarnych, głównie autorstwa Wacka, jest tyle, iż jedna ryba chyba nie wystarczy.
Za godzinę następne branie. Znów emocjonująca walka. Tuńczyk chyba jeszcze większy od poprzedniego. Mamy go. W sumie z 10 kg mięsa. Po drodze przekraczamy 3 st. szerokości południowej. Jesteśmy coraz bliżej równika. No i bieguna północnego. Na horyzoncie pojawia się Denis. Wyspa zupełnie inna niż nam tutaj znane. Płaska, otoczona olbrzymią rafą, samotna w bezmiarze oceanu. Kusi pięknymi plażami, mnóstwo płycizn, liczne miejsca ze sporym przybojem. Szukamy dogodnego miejsca na kotwicę. Pierwsze - kotwica nie chwyta, na drugim łapie koral, poza tym łańcuch misternie oplata skały. Będzie trzymać na beton, no może jakieś problemy będą z jej wyciągnięciem, ale to problem na później. Połowa z ekipy wyrusza pontonem zdobyć wyspę (Andrzej, Jadzia, Rafał i Jurek B). Wiemy, że jest prywatna, ale jakoś będzie. Nie było. Jak tylko ponton został wyciągnięty na brzeg z wyspy wychynął Murzyn. Nie w celu powitania. Twierdził, iż właściciel nie byłby zadowolony z naszej obecności. Owszem, nasza obecność mogłaby być tolerowana, ale wymagałoby to dużej ilości korespondencji i uzgodnień. Poza tym jak chcemy atol, to możemy popłynąć na Bird, tam nas nikt nie pogoni. W Praslin i na Mahe mówili dokładnie co innego. Pies go drapał. W tym czasie Aga i Jurek C ruszają wpław na eksplorację świata podwodnego. Rafa nie zachwyca, ale ryb sporo. Po odpłynięciu ok. 100 m od jachtu pojawia się kilka żarłaczy białych.
Pływają pod samą powierzchnią, są duże, mają ponad 3 m długości. Te, które są widoczne. Wrażenia jak z kosmosu. Są pewne siebie, nie uciekają, w końcu są u siebie, mają przewagę, i to nie tylko moralną. Pływacze zawracają do jachtu. Stamtąd nawoływania, żeby szybko wracać. Ani chybi są w okolicy jeszcze większe rekiny. Przecież oni widzą lepiej niż ci w wodzie. Pojawiają się jakieś skojarzenia z filmem "Szczęki". Ale w tym układzie będą to już "Szczęki 4". Przyczyna jest jednak inna. Uciekł ponton i trzeba go złapać. Ci na jachcie mieli dylemat: czekać na powrót pływaków, czy łapać ponton. Poczekali, gonimy go, Andrzej wskakuje do wody i umożliwia przywiązanie zguby do naszej konstrukcji. Co robimy ? Na wyspie nas nie chcą, więc jemy w
dryfie obiad, stawiamy żagle i obieramy kurs na Curieuse. Będziemy tam w nocy, ale co to dla nas. Po drodze wędka znów się wygina, kołowrotek terkocze. Jest kolejna ryba. Nieźle walczy, ale wyciągamy ją na pokład. Wygląda pięknie, nie wiemy jak się nazywa, ale wiemy, że będzie smaczna. W ciemnościach docieramy do znanej nam zatoki Baie La Raie. W zasadzie boimy się tylko jednego, żeby nie nadziać się na jakiś nieoświetloną jacht. Świecimy latarkami, szukamy mooringu. Jest! Jurek B takowy znajduje. Po chwili na nim stoimy. Spokojna, bezpieczna noc przed nami. Aga oprawia rybę, Jurek C rzuca wędkę na rekina, jemy wspaniałą, rybną kolację. Dzięki temu, iż nie nocujemy na Denis, mamy w zapasie jeszcze jeden dzień. Tak, czy owak jutro rano płyniemy po raz trzeci na Aride. Teraz idziemy spać.
21/01/15 środa
Poranek na Baie La Raie ładny, jest słońce, trochę chmur. Jurek C na dzień dobry wyjmuje dwie ryby okrągłe i podnawkę. Jakiś początek już jest. Po śniadaniu obieramy kurs na Aride. Mamy ją zamiar zdobyć trzeci raz w tym rejsie. Wieje 4B z NE, jest dobrze. Po drodze jest silne branie, ryba, walczy, dociągany ją do burty i wtedy dorodny okaz ląduje na pokładzie. Nie wiemy co to jest, ale będzie smaczna. Waży z 8 kg.
Docieramy do Aride, stajemy na kotwicy. Od razu podpływa motorówka z wyspy z propozycją transportu. A my jeszcze kończymy manewry z kotwą. Pakujemy się w siedem osób do motorówki, Wacek zostaje na pokładzie. Wjazd na plażę na pełnym gazie, wykorzystujemy do tego największą falę przybojową. Dla niektórych z nas jest to pierwsza taka przygoda. Na brzegu są pracownicy, ludzie starannie wyselekcjonowani. Aby się tutaj dostać trzeba mieć odpowiednie wykształcenie, znać biegle minimum trzy języki, przejść gęste sito selekcji. Jest też facet, który oprowadzał niektórych z nas trzy lata temu. Opłacamy pobyt, z przewodnikiem o imieniu Albert, idziemy wzdłuż wybrzeża, potem pod górę. Nasz przewodnik to facet z klasą, to widać, słychać i czuć.
Pokazuje, co można wycisnąć z kokosa. Ten który spadł z drzewa - można się z niego napić mleczka. Jak zaczyna kiełkować, płynu już nie ma, ale ma bardzo smaczny środek. Daje nam dynię, trawę cytrynową, ananasy prosto z krzaka. Pachną na kilka metrów, są bardzo soczyste. Zjeść świeżo zerwanego ananasa - i to dzikiego, tak pachnącego - nie zdarza się na co dzień. Te z Biedronki są nieco inne. Oglądamy z bliska ptaki, te duże i te małe. Można je dotknąć, obejrzeć jajka. Większość nie ma gniazd, żyje na gałęzi lub na ziemi. Bujamy się na lianach. W końcu docieramy na szczyt, ok. 130 metrów. Przepiękny widok ze skalnego urwiska. Pod nami latają fregaty, rybitwy różowe i inne ptaszydła. Lazur wody, ożywczy wiatr - bajka. Potem schodzimy. Oprócz wyżej wymienionych darów mamy jeszcze świeży imbir, specyficzną marchewkę o smaku imbiru - stosują ją jako składnik curry. Trawę cytrynową zaparzamy, a pozostałe produkty pójdą do zupy rybnej. Kąpiemy się na przepięknej plaży, potem powrót na jacht. Wracamy do naszej zatoki na Curieuse. Po drodze łapiemy barracudę. Chwytamy wolny mooring. Wieczorem wędka rekinówka nastawiona. Pierwsze branie ok. 21-ej. Ryba się zrywa. Za pół godziny następne. Rekin też się zrywa. Poprawiona przynęta i jest! Piękna walka, dwóch Jurków i jednego rekina - żarłaczy żółtego. Kiedy jest przy burcie próbujemy zaczepić go osęką. Za którymś razem hak się wbija, ale wygina. Stal nierdzewna 10 mm gnie sie jak g... - ma siłę ta ryba. Ma ponad 1,5 m. Za którymś kolejnym razem udaje się go wbić do pyska. Podnosimy rybę na haku, wiążemy do jachtu. Łeb ponad wodą, robimy zdjęcia. Poczekamy, aż dojrzeje. Co jakiś czas rekin podskakuje, trzęsie się cały katamaran. Za którymś razem wyskakuje bardzo mocno, uwalnia się z haków: osęki i haka z wędki. Jest wolny. Zasłużył na to. Zaskoczenie. Tak wbity hak, bestia sponiewierana i dała radę. A niech mu tam. Nie mamy już przynęty. Jurek C próbuje złapać żywca, ale nic nie bierze na zwykłą wędkę. Z żywca są tu tylko rekiny. W końcu zakładamy kilka skrawków mięsa z przynęty przygotowanej na małe ryby. Jest branie, ale rekin puszcza. Za chwilę następne. Potężne. Bydlę wyciąga ze 20 metrów plecionki, przy naprawdę silnie nastawionym hamulcu, wygina hak i odzyskuje wolność. Może i lepiej, takiego byśmy i tak nie wyciągnęli. To chyba starczy na dzisiaj. Lulu!
22/01/15 czwartek
Rano, na dzień dobry, Jurek C wyjmuje 2 ryby okrągłe. Rano wypływamy na silniku na inną plażę - Baie Chevalier na Praslin. Tam Andrzej, Rafał i Jurek B płyną pontonem na plażę, Aga dociera tam wpław. Jurek C łapie kilka podnawek. Plaża przepiękna, pogoda przyjemna. Słońce nieco przygaszone chmurami, jest tylko 33 C w cieniu. Idzie żyć. Około południa podnosimy kotwicę i kierujemy się na Grand Anse, na południu Praslin. Po drodze mijamy łapiemy job fish oraz mijamy Cousin. Mamy zamiar wpaść tutaj jutro rano, w drodze na Mahe. Rzucamy kotwicę, kąpiemy się. Aga spotyka żółwia olbrzyma, ma ponad 1,5 m długości. W okolicy jest też ładna ogończa. Smażymy ryby, Jurek C dorzuca jeszcze świeżo złapaną rybę okrągłą. O 16-ej podnosimy kotwicę i kierujemy się do mariny w Praslin. Po drodze zaczepia się barracuda, nie jest zbyt wielka, zrywa się, zostawia na haku własne oko. Trudno, życie bywa brutalne. Dopływamy do mariny, cumujemy. Uzupełniany wodę i zapasy alkoholu. Oczywiście jest to rum Takamaka. Pojawia się nasz dobry znajomy, Jolly Roger. Dzisiaj ma wolny wieczór. Częstujemy go piwem, zapraszamy z gitarą na wieczór. Jest uśmiechnięty, oczywiście wpadnie. Mamy zapas rumu, będzie Roger, będzie zabawa, będzie wesoło ! I jest. Facet z wrodzonym uśmiechem i zamiłowaniem do gitary. Gitara jest mu bardzo bliska. Urodził się na Mahe, mieszka na Praslin. Ma trzech braci i dwie siostry. Jego matka mieszka z mężem w Anglii. Roger ma 55 lat i pięknie śpiewa. Zostawia swój telefon (248255692) i adres. Przekazujemy mu pozdrowienia od Maćka, którego z nami nie ma. Impra na całego. Rum leje się szerokopasmowo, jak mawiają informatycy. Wszyscy tańczą. Dużo rejestrujemy kamerami. Można by z tego wydać CD-rom. Mocno sponiewierani udajemy się na zasłużony odpoczynek.
23/01/15 piątek
Niektórzy mają lekkiego kaca, inni trochę większego. Niektórzy w ogóle nie wstają. Trudno, jak była impreza, to kacygeny też mają swoje miejsce. O 7-ej odbijamy, bierzemy kurs na Cousin. Po dwóch godzinach jesteśmy na miejscu, kotwiczmy na południe od wyspy. Większość idzie do wody. Jest silny prąd, nawet w płetwach ciężko. Wyjście na ląd niemożliwe, Jurek B przekonuje się o tym na własnej skórze. Tzn. skórę zostawia na skale, o którą rzuciła go fala. Ok. 300 metrów od nas na północ jest bariera rafowa. Rafa praktycznie martwa, ale dużo sporych ryb, jest co oglądać. Są rekiny, takie od 1 do 1,5 metra. Niektóre śpią, można je oglądać z bliska. Wykorzystują skały i silny prąd. Wracamy na pokład, ale nie wszyscy. Brak Rafała. Przez lornetkę go nie widać. Rusza ekipa ratunkowa - Andrzej, oba Jurki. A Rafała nie ma. Mamy coraz gorsze przeczucia, w myślach ćwiczymy procedury ratunkowe. Gdyby utonął, ciało byłoby na powierzchni. Może nie wszystkie rekiny jednak poszły spać? Też do diabła pozostałyby jakieś resztki. Nieopodal stoi katamaran. Machają z niego. Jest Rafał. Kamień z serca, ale wpierdol to by się jednak należało. Pływając źle się poczuł, ten jacht był najbliżej. Przyjęli go, poczęstowali zimną wodą. Drania bierzemy do pontonu i wracamy na jacht.
O 11-ej podnosimy kotwicę i mijając sąsiednią wyspę Cousine obieramy kurs na Mahe. Wiatr słabnie, włączamy silnik, tężeje, wyłączamy, i tak na zmianę. Po drodze łapiemy tuńczyka. Atmosfera sjesty. Słońce, nieco chmurek, leżakowanie na batucie z zimnym drinkiem dobrze robi każdemu. Po południu docieramy do wyspy. Płyniemy do głównego portu zatankować paliwo. Mijamy dwa niemieckie okręty wojenne. Ganiają piratów somalijskich. Przy stacji paliw knajpka z zimnym piwem. No i jak tu nie skorzystać. Rafał stawia kolejki za cudowne uratowanie. Potem nasza marina na Eden Island. Z miejscami krucho, cumujemy przy jedynym wolnym miejscu. Za chwilę wpływa duży katamaran, coś mamroczą, że to ich miejsce. Ale nie jest to nigdzie napisane. Niech się gonią. Zgłaszamy w DYC chęć zdania jachtu w dniu jutrzejszym o 15-ej. Zbieramy się w kokpicie, pijemy szampana, załoga dziękuje skipperowi za rejs. Jurek otrzymuje w prezencie ładną maskę i koszulkę. Nie wszyscy z nas byli na południowej półkuli, odprawiamy rytuał chrztu morskiego, czyli pagajem po tyłku. Ale raczej symbolicznie. Zresztą ci co byli, też dostali (Rafał). Bardzo miłe chwile. Uzupełniamy zapasy i przy pomocy rumu Takamaka popadamy w kolejną euforię. Rafał zasypia na prawym pływaku, tyle że głową do dołu. Taka opcja. Wciągamy klienta do kokpitu. Potem już tylko sen.
24/01/15 sobota
Po śniadaniu wypływamy na ostatnie plażowanie. Rzucamy kotwicę opodal Ile Moyenne. Część zwiedza wyspę, reszta się kąpie. Na wsypę przypłynęła duża żółwica, złożyła jaja w piasku. Trochę ją płoszymy, ucieka w bezmiar oceanu. Potem przepływamy na mooring, nieopodal St. Anne. Tutaj są piękne ryby. Powoli trzeba się pakować. Odpływamy przed 14-ą. Powrót do mariny. Tutaj przy naszej kei nie ma żadnego wolnego miejsca. Nasze poprzednie miejsce zajął ten wczorajszy duży katamaran. Opływamy, marinę, stajemy po drugiej stronie kei. Pojawiają się pracownicy DYC. Pomagają cumować. To koniec rejsu. Wszyscy zadowolenie, opaleni. Zdajemy jacht, narzekamy przy tym na liczne awarie. Facet z Dreamu jakoś nie pamięta, że mamy opłacony transfer na lotnisko. Po jakimś czasie pokazujemy bumagę, klient ustępuje. Nikt nie liczy szklanek ani ręczników. Jednego brakuje. Uroczyście ściągamy banderę. Przy okazji mniej uroczyście prywatyzujemy banderę Seszeli. Wyświechtana, porwana, trafia do kolekcji Stasia. Po 17-ej podjeżdżają taksówki. Jedziemy na lotnisko. Wylot o 23:30, może się uda zdać klamoty i ruszyć w miasto. Niestety, nie chcą przyjąć bagaży, są przepracowani. Mają trzy przyloty i tyleż odlotów dziennie. Zarąbani robotą. Część zostaje, część wyrusza do centrum Viktorii. Centrum to skrzyżowanie dwóch ulic, mają nawet sygnalizację świetlną, ale nieczynną. Na środku miniaturka Big Bena. Działa. Przed odlotem jakieś zakupy. Staśkowi udaje się wnieść na pokład 5-litrową butelkę wody. Pani z obsługi kazała mu tylko się z niej napić celem wykazania, iż jest to rzeczywiście woda. Potem przesiadka w Dubaju i powrót do kraju, do roboty.
Zrobiliśmy 299 Mm, z tego 200 na żaglach. Jak na Seszele to całkiem nieźle. Sporo zobaczyliśmy. Pierwszy tydzień nękały bas awarie sprzętu, potem już był spokój. Łódka wygodna, choć prędkości osiągane przez nią nie były oszałamiające. Na baksztagu, przy silnym wietrze płynęliśmy raptem 7,5 kn. Panele słoneczne nie wystarczały, działały efektywnie tylko jeśli nie były przesłonięte żaglami. Niemniej prądu nie zabrakło. Spaliliśmy 119 l oleju napędowego - trochę poszło na kotwicowiskach celem doładowania akumulatorów. Jedliśmy bardzo smacznie, pochłonęliśmy sporo ryb. Sami złapaliśmy 10 różnych gatunków jadalnych i kilka mniej jadalnych. Na następny raz trzeba tylko przygotować jeszcze większe haki na rekiny, takie rzeźnickie. I jeszcze solidniejszą osękę. Przez cały czas mieliśmy piękną pogodę, świeciło słońce tonowane przez chmurki. Deszcz w zasadzie padał tylko kilka godzin w trakcie naszego ostatniego noclegu. Temperatury znośne, w cieniu do 33 C. W nocy było czym oddychać. Woda 28 C, w płytkich zatoczkach bliżej 40 C. Wiatry w styczniu sympatyczne (w przeciwieństwie do poprzedniej eskapady w marcu w ogóle były), można było pożeglować. Dominowały z NW , N i NE, przeciętna siła od 3 do 5 B. Załoga dobrana, nie było żadnych problemów. Każdy wiedział co ma robić, nie było żadnych zgrzytów czy nieporozumień. Sprawdzili się wszyscy. Humory dopisywały, dbał o to szczególnie oficer rozrywkowy - Stasiek. A jak jedliśmy! Nie da się tego opisać, trzeba było być z nami. O piciu nie wspomnę, ale rum Takamaka poszerzył krąg swoich wielbicieli. Chyba wszyscy są zadowoleni. Czy tu jeszcze wrócimy? Się zobaczy.
Ale pięknie było.
Załoga:Skipper - Jurek Cygler, I oficer - Stasiek Danieluk, II oficer - Andrzej Banaszak, III oficer - Rafał Dryzner, załoga: Jadzia Banaszak, Jurek Bubeła, Wacek Kiezik i Agnieszka Kuchta.
Wachty: I - Stasiek, Aga, II - Andrzej, Jadzia, Wacek, III - Rafał, Jurek B.