Malediwy. Państwo wyspiarskie położone na Oceanie Indyjskim około 500 km na południowy zachód od południowego krańca Indii. Złożone z 26 atoli koralowych narosłych na podmorskim łańcuchu wulkanicznym. Cudowne białe plaże, turkusowa woda i palmy kokosowe sprawiają, że Malediwy przyciągają coraz więcej turystów. My również, zachęceni obrazkami z Google, postanawiamy spędzić tam rodzinne wakacje. Jednak nie w luksusowym hotelu na resortowej wyspie, a na żaglach.
Swoją przygodę zaczynamy na lotnisku w Balicach z LOT-em, którym lecimy do Warszawy. Na „dzień dobry” otrzymujemy informację, że nie wszyscy mamy miejscówki w samolocie Warszawa – Dubaj oraz, że bagaże możemy nadać tylko do Dubaju, a tam musimy je odebrać i dopiero nadać dalej – inaczej się nie da. Na Okęciu znajdują się jednak dla wszystkich miejsca i po blisko sześciu godzinach lotu lądujemy w Dubaju. Szybko orientujemy się, że trzy i pół godziny na przesiadkę to za mało, by odebrać bagaże, nadać je do Male i przejść całą procedurę kontroli od nowa na tak olbrzymim lotnisku. W kolejce po odbiór bagażu drogą głosowania jawnego podejmujemy decyzję, że lecimy dalej bez walizek (druga opcja to zostać w Dubaju z walizkami). Z jednej strony – zabawne, zaś z drugiej nie za bardzo, bo w ten sposób pozbawiamy się nie tylko ciuchów i kosmetyków dla dwóch rodzin z dziećmi, ale także sprzętu do wody, zapasów żarcia i… apteczki podręcznej z „zestawem ratunkowym” dla alergików i astmatyków. I to ostatnie motywuje nas do dalszej walki. Po wielu podejściach, w końcu dowiadujemy się, że nasze rodziny są ready, a nasze bagaże będą w Male. Biorąc pod uwagę, że zostało niecałe 40 minut do odlotu, airport Dubaj nie Balice, a nasze walizki krążą na taśmie, przyjmujemy tę wiadomość raczej sceptycznie. Jednak w Male okazuje się, że nie doceniliśmy linii lotniczych Emirates, bo walizki przyleciały razem z nami. Brawo!
Male
Ponieważ jest ranek, a katamaran mamy odebrać dopiero ok. 14.00 postanawiamy zwiedzić stolicę. Zostawiamy walizki w przechowalni bagażu i promem przeprawiamy się do Male City. Jest piątek czyli dzień świąteczny dla muzułmanów. Mimo wczesnej pory, miasto zaczyna się zaludniać. Ulicami suną setki motocykli i skuterów. Wszyscy zmierzają do meczetów. Wokół rozlega się głos nawołujący do modlitwy. Robi się coraz bardziej gorąco, a nasze dzieci zaczynają odczuwać zmęczenie i głód. Korzystamy z kąpieli przy fontannach na skwerze i udajemy się do hotelowej restauracji na śniadanie i kawę. Pokrzepieni idziemy na spacer wzdłuż, wszerz i wokoło wyspy. Stojąc pod pomnikiem ofiar tsunami z 2004 roku uświadamiamy sobie, jak niepewny jest los na Malediwach, skoro najwyższy punkt w kraju ma około 2 m n.p.m. I choć, patrząc na te rajskie wyspy, nieprawdopodobnym wydaje się, że mogłoby zostać wchłonięte przez ocean, to miejsce pamięci wręcz krzyczy, że jest inaczej. Gdy docieramy w okolice portu, wzmaga się wiatr i zaczyna padać. Sam wiatr i deszcz odczuwamy raczej jako przyjemne doświadczenie, jednak wszech- latające przedmioty, widok kołyszącego się na linie przymocowanej do rusztowania człowieka i rozciągniętych wzdłuż chodnika kabli wysokiego napięcia powoduje, że natychmiast mam czarne wizje i ogłaszam desant pod pierwszy napotkany solidnie wyglądający dach. Absolutnie nie chcę wiedzieć ile warte jest moje ubezpieczenie. Jedno jest pewne: polscy inspektorzy PIP, BHP itp. mieliby mocne przeżycia!
Wbrew prognozom pogody, po niespełna pół godzinie, znów świeci słońce. Idąc ulicami zwracamy uwagę na ciągnącą się wzdłuż krawężników instalację wodną – niebieskie rury łączące rynny z wielkimi zbiornikami. Ponieważ Malediwy nie posiadają źródeł słodkiej wody, w taki właśnie sposób jest ona pozyskiwana w porze deszczowej, jako alternatywa dla odsalanych wód oceanicznych, sprzedawanych w półtoralitrowych butelkach. Przez cały czas nasze oczy mimowolnie kierują się w stronę turkusowej barwy oceanu i pobliskich wysepek z palemkami, potęgując pragnienie zanurzenia się w cudownie ciepłej i mokrej wodzie. Wracając podziwiamy budowę mostu łączącego Male z Hulhule (wyspą, na której znajduje się lotnisko), zaglądamy na plażę miejską i udajemy się z powrotem promem na lotnisko, gdzie czeka już na nas przedstawiciel firmy czarterowej, by przetransportować nas do portu w Hulhumale. Gdy tam docieramy, z daleka widzimy kołyszący się na falach WHITE SAND – nasz katamaran, wypasiony Leopard 38.
Blisko trzy godziny zajmuje nam odebranie łódki. Trzech panów, z których najważniejszy – boss natychmiast otrzymuje przydomek Mr Chang – najwyraźniej się nie spieszy. Z końcowej fazy rozmów pamiętam tylko tyle, że wszystko jest full. Woda jest full. Paliwo jest full. Jest ok. Tylko ja leżę w pozycji bocznej ustalonej, na zawietrznej i półprzytomna bratam się z Neptunem. W nielicznych przebłyskach świadomości zastanawiam się gdzie jest i co robi troje moich dzieci. Pocieszam się, że nie są półsierotami, więc może ich ojciec to wie. Bliskość równika powoduje, że słońce wstaje i zachodzi bardzo szybko, zawsze o jednej porze i dzisiaj już niestety nigdzie nie wypłyniemy. A szkoda, bo port jest bardzo ruchliwy i położony blisko lotniska. Hałas i wysokie fale wytwarzane przez przepływające statki nie pomagają na chorobę morską. Gdy się budzę zapada zmierzch. Sprawdzam wzrokiem stan liczebny mojej rodziny, oceniam, że wszyscy są barwy zielonej (w różnych odcieniach) i włażę w ubraniu do wody żeby się trochę odświeżyć po podróży. Natychmiast potem wracam na moją miejscówkę. Następne przebłyski mam dopiero rano.Około 6.00 budzi nas piękne słońce zaglądające nam prosto w twarz. Leniwie się przeciągamy, delektujemy ciepełkiem oceanicznych wód i pełni zapału planujemy dzień. Gdy wszystko jest klar okazuje się, że nie wszystko jest ok. Na dwa trzystulitrowe zbiorniki na wodę mamy tylko niespełna połowę jednego (zapas wody jest ważną kwestią bo z powodu awarii generatora nie posiadamy odsalarki, a na pokładzie przebywa dziesięć osób). Ktoś tak długo brał prysznic czy miał takie pragnienie? – snujemy domysły… Gdy my dowcipkujemy, Piotr – nasz skipper – organizuje wodę. Czekając na tankowiec udajemy się po zaopatrzenie spożywcze. Towarzyszy nam jeden z kolegów Mr Changa. Gdy wynosimy ze sklepu siódmą zgrzewkę wody (tak na wszelki wypadek), gość dwoi się i troi żeby nas przekonać, że zapas wody mamy na łódce. Jako ostatni argument wysuwamy z Anią tekst (po polsku – żeby nie zrozumiał), że będziemy się w tej wodzie kąpać! I szczerze zadowolone prosimy, by zorganizował nam transport do portu, bo same tego nie uniesiemy (a przecież jesteśmy w kraju, gdzie to kobiety noszą siatki za swoimi mężczyznami, więc na pomoc raczej liczyć nie możemy). O słuszności tego zakupu przekonujemy się kilka godzin później napotykając cennik zaopatrzenia spożywczego łódki.
I w końcu pada komenda: przygotować się do wypłynięcia! A potem: Jest klar! I… NIC! Silniki naszego wypasionego katamaranu odmawiają współpracy! Siarczyste słowa cisną mi się na usta, ale obecność potomków przywołuje mnie do porządku. Jacek spogląda na zegarek i prorokuje, iż dzisiaj znowu nie wypłyniemy z tego cholernego portu! W tym czasie Piotrek dokonuje wstępnej diagnozy sytuacji i po wielu próbach udaje mu się skontaktować z Mr Changiem celem wezwania serwisu. „No tak. Jeśli tutaj wszyscy spieszą się pomału, to Jacek będzie miał rację” – przelatuje mi przez głowę myśl zakłócana rykiem przelatującego nad nami samolotu.
Ku zaskoczeniu wszystkich serwis zjawia się już po niecałej godzinie i po kilku subtelnych sugestiach Piotra odkrywa przyczynę problemu. Potem następuje akcja dostarczania, wymieniania i dopasowywania akumulatorów i innych części i… jesteśmy gotowi! Gdy udaje się odstawić na ląd kolegów mechaników, już bez przeszkód wypływamy na szerokie wody - byle dalej od tego portu. A że niedługo zgaśnie słońce, to daleko to nie będzie.
Kuda Bandos
Zarzucamy kotwicę około 5 mil dalej, u wybrzeża pobliskiej wyspy piknikowej Kuda Bandos (na bojkę się nie załapujemy bo wszystkie są zarezerwowane, a my rezerwacji nie zrobiliśmy). Gasimy silniki i … upajamy się ciszą, pięknem krajobrazu i kąpielą. Przygotowujemy kolację dla tych, co już mogą, a potem wznosimy toast za rejs - symbolicznie, żeby nie marnować J bo na Malediwach alkohol jest towarem deficytowym (prohibicja). Ustalamy też kolejność nocnych wacht. Zrelaksowani i szczęśliwi, nie wiadomo kiedy, odpływamy w objęcia Morfeusza… Ja pierwsza…
Na wachcie zostaje Ania. Gdy się przebudzam i obracam na drugi bok słyszę:
- Ela, czy mnie się wydaje, czy zaczynamy się oddalać od wyspy? – pyta. Całkiem poważnie rozglądam się i po chwili nie mam wątpliwości, że zmieniamy położenie. Potem wspólnie obserwujemy sytuację i wskazania głębokościomierza, pamiętając, że jesteśmy na rafie. Podejmujemy decyzję, że trzeba działać. Budzimy do pomocy Piotra. W tym czasie nasza łódka nabiera prędkości, a światła wyspy maleją w oczach. Gdy sytuacja jest opanowana, cała trójka jest zupełnie wytrącona ze snu. Leżymy w kokpicie, słuchamy szumu fal i gadamy. Integrujemy się tak prawie do świtu, gdy swoją wachtę rozpoczyna Irek, który do tej pory spokojnie spał w swojej kajucie. Koniec wachty Jacka zbiega się z poranną kawą. Budzę zatem wszystkich zapachem kawy (no, prawie wszystkich). Zanim jednak upijam łyk, zanurzam się w krystalicznej, ciepłej wodzie oceanu i robię rundkę wokół katamaranu wśród nemo-podobnych rybek. Cudowne!
Wspólne śniadanie jest dobrym czasem na zaplanowanie dnia. Odszukujemy więc mapy i… oceniamy ich użyteczność na Malediwach na tym samym poziomie co na Mazurach! Ania poświęca swój telefon, do którego pakujemy kartę internetową i wykorzystujemy Google Maps, które w praktyce okazują się niezawodne. Gdy młodsza część załogi spożytkuje już nadmiar energii skacząc z rufy, klarujemy się i odpływamy w kierunku Meeru – wyspy resortowej, gdzie chcemy spotkać się ze znajomymi. Niestety wiatru jak na lekarstwo. Próbujemy popłynąć na samym foku. Prędkość osiągamy zawrotną J – prawie 3 węzły, a potem wszystko ucicha, foczek zdycha i … zapuszczamy silniki by zdążyć przed zmrokiem. Pływanie tutaj po ciemku jest dość ryzykowne ze względu na rafę koralową, która „atakuje” nagle, szczególnie w miejscach, gdzie nikt się tego nie spodziewa. I nawet nasze urządzenia pomiarowe, które z zasady całkiem dobrze działają nic nie pomogą, gdy ta wybrzusza się nagle na pół metra pod poziomem wody. Po drodze napotykamy stado delfinów, które towarzyszą nam przez dłuższy czas, wynurzając się raz z prawej, raz z lewej burty. Chcemy je sfotografować, ale okazuje się to niezwykle trudne.
Meeru
Słońce już zachodzi, gdy na dopływamy do Meeru. Ale, ale! To nie takie proste. Przed nami mnożą się w sporych ilościach ostrzegawcze tyczki w biało-czerwone poziome paski ozdobione małymi, ledwo dostrzegalnymi strzałkami – każda w inną stronę. Wygląda to jak przybrzeżny slalom. Że ja się gubię w tym gąszczu – się nie dziwię, bo jestem świeżo upieczonym żeglarzem jachtowym. Ale patrzę pytającym wzrokiem na Jacka – świeżo upieczonego sternika morskiego i słyszę: „Nie patrz się tak na mnie!”. I od razu rozumiem, że nie tylko ja jestem tutaj niewystarczająco wyedukowana. Zaczynamy się śmiać, gdy zza steru słyszymy komentarz Piotrka – osoby zdecydowanie najbardziej kompetentnej z całej załogi: „Fajne! Tylko nic z tego nie wiem!” Ponieważ nie bardzo jesteśmy w stanie rozkminić, którędy przebiega szlak żeglowny, postanawiamy poczekać, aż popłynie jakiś lokalny stateczek i za nim podążyć. Manewr ten okazuje się skuteczny i tuż przed zapadnięciem ciemności atakujemy pierwszą wolną bojkę. W duchu jednak każdy z nas modli się, by nie przypłynęła obsługa hotelu i nie poinformowała nas, że tutaj nie można cumować (jak to miało miejsce poprzedniego wieczoru) bo po ciemku dużych szans nie mamy. Nic takiego jednak się nie przydarza i ta noc obfituje w zdrowy i spokojny sen…
Nowy dzień witamy rytualną kawą i kąpielą (w dowolnej kolejności). Delektujemy się ciszą i spokojem dopóki nie wstaną dzieciaki. Mój spokój zostaje dodatkowo zmącony przez mojego syna:
- Mamo, patrz! Tu mam jakieś dwie kropki! O, i tu też! – pokazuje. Z godziny na godzinę wysypka rozprzestrzenia się w zastraszającym tempie, a ja wytaczam coraz cięższe działa przeciwalergiczne dziękując Bogu i ludziom, że walizki nie zostały na lotnisku w Dubaju i mam czym walczyć z tą cholerną alergią. Na wszelki wypadek lokalizuję jeszcze szpital na Hulhumale.
Himafushi
Po śniadaniu wypływamy. Cel tymczasowy – przedpołudniowa kawa na Himafushi. Niezbyt ambitnie, ale i pogoda iście nieżeglarska – totalna flauta. Gdy wpływamy do portu wszędzie panuje cisza i pustki. Pozytywnie zaskakuje nas brak jakichkolwiek opłat portowych, ale próżno też tutaj szukać mariny. Jedyne udogodnienie to betonowe nabrzeże i kilka knag. Cumujemy i udajemy się w głąb wyspy na mały rekonesans. Trudno byłoby się tu zgubić, bo z jednego jej końca widać drugi. Wyspa ma charakter typowo tubylczy. Idziemy perfekcyjnie pozamiatanymi ulicami z piasku. Przy domach wiszą sznurki z praniem, pod oknami czekają hamaczki, gdzieniegdzie pod ścianą przemyka jakiś dzieciak. Poza tym, żywej duszy nie uświadczy. Wiemy już, że kawy to tutaj nie wypijemy… Cieszymy się jednak jak dzieci, gdy na murze szkoły dostrzegamy rodzimych bohaterów kreskówek z naszych najlepszych lat: Bolka, Lolka i Tolę J. Ciekawość poznawcza powoduje, że postanawiamy przypłynąć tutaj wieczorem, by podejrzeć codzienne życie mieszkańców. Panujący o tej porze na lądzie piekielny upał każe nam czym prędzej wrócić na White Sand na kawę (najlepiej w wersji mrożonej) i wypłynąć na otwarte wody, gdzie temperatura nie daje się tak we znaki.
Ponieważ dalej uparcie nie chce wiać, z braku zajęcia wyżywamy się z Anią kulinarnie i przygotowujemy obiad (kolejną wersję makaronu z dodatkami) oraz owocowy podwieczorek „co natura dała”. Potem porcja ruchu i ekscytacji podwodnym światem.
Około 17-tej ponownie wpływamy do portu budząc nie lada sensację (a przecież wszyscy jesteśmy kompletnie ubrani - zgodnie z miejscową kulturą i religią…). O co chodzi? A no, o nasz wieeelki maszt. Tutaj z zasady pływają statki motorowe, a żagle są rzadkością. Na pomoście czekają już na nas tubylcy, wskazując nam miejsce, gdzie możemy stanąć. Odbierają od nas cumy, knagują i zagadują przy tym życzliwie. Natychmiast też zapraszają nas do swoich sklepików z pamiątkami. Gdy klarujemy pokład, wokół nas jest już całe zbiegowisko. Tłumnie schodzą się mieszkańcy, żeby zobaczyć katamaran. Każdy przybyły tatuś tłumaczy synkowi po co jest maszt i żagle. A potem jeszcze obowiązkowo pamiątkowe zdjęcie smartfonem. Wraz z zachodzącym słońcem wzmaga się ruch i gwar na ulicach. Mamy jednak wrażenie, że dzisiaj jesteśmy tutaj jedynymi turystami. Zaliczamy spacer po wyspie, nawiązujemy znajomości z dzieciakami przy pomocy cukierków, ukradkiem zaglądamy w bramy domów. Przez cały czas oglądamy się za naszymi młodszymi załogantami, którzy przeżywają fascynację licznymi hamaczkami i koniecznie muszą pobujać się na każdym, który w danej chwili nie jest zajęty. Burczenie w brzuchach naprowadza nas na trop lokalnej restauracji, gdzie zamawiamy kolację. Ponieważ menu nie jest zbyt rozbudowane, wybieramy KOTU ROSHI (w wersji z rybą, kurczakiem lub wołowiną). Moja córka – zdeklarowana wegetarianka - grzebiąc w swoim talerzu z jakimiś listkami i korzonkami, tłumaczy nazwę potrawy na polski - ROSZI Z KOTA. Danie okazuje się trudne do zidentyfikowania w kwestii składników, ale smaczne (i raczej bez kota…). Biorąc pod uwagę, iż od zamówienia do zjedzenia mija grubo ponad godzinę – nawet bardzo smaczne. Potem robimy jeszcze drobne zakupy w sklepach z pamiątkami. W jednym z nich załapujemy się także na koncert muzyki folkowej. Wracając do portu obserwujemy zlatujące się do gniazd gigantyczne nietoperze. Przed nami cicha i spokojna noc… aż do brzasku, kiedy to cały muzułmański świat wzywany jest do modlitwy.
Tagi: Malediwy, rejs