TYP: a1

Relacja z rejsu. Ahoj, Malediwy! cz. II

piątek, 1 grudnia 2017
Elżbieta Bielak

Budzimy się rano i… Jest! Jest! Wreszcie wieje! Ale radocha! Zwłaszcza, że na dziś zaplanowaliśmy bardziej ambitną trasę. Chcemy dopłynąć na Gulhi i tam przenocować. Gdy tylko opuszczamy port, stawiamy żagle i cała naprzód! Nasze szmaty - podobnie jak reszta katamaranu - pozostawiają wiele do życzenia. „Może dobrze, że nie wieje zbyt mocno bo mogłyby odlecieć” – kwituje Jacek.

Około południa robimy postój i stajemy w dryf ku uciesze dzieciaków, które natychmiast są gotowe do wskakiwania do wody. Żeby się nie pogubić, skaczą na cumie, przywiązani węzłem ratowniczym. Wiążąc go siedemset siedemdziesiąty siódmy raz opanowałam tę sztukę do perfekcji (Jola – moja instruktorka z kursu żeglarskiego, byłaby ze mnie dumna!).

Płynąc, podziwiamy rajskie wysepki z palemkami i domki resortowe na palach. W okolicach Hulhumale udaje nam się zaobserwować, jak Malediwczycy bronią przed naturą swojego terytorium, wysypując na pobliską wyspę całe kontenerowce piasku sprowadzanego z Chin. Trochę dalej niemożebny smród uświadamia nam, że nie tylko podnoszący się poziom wód oceanicznych, związany z globalnym ociepleniem, jest na Malediwach problemem. Nie mniejszym są śmieci produkowane w wyniku obsługi ruchu turystycznego – mijamy tzw. wyspę śmieciową czyli Thilafushi, na którą statkami wywożone są śmieci z Male i tam m.in. palone na otwartej przestrzeni. A dalej znów wysepki, palemki i turkus laguny.

Gdy zbliżamy się do Gulhi pada komenda Piotra: „Przygotować się do wejścia do portu!”. Zrzucamy więc żagle, zarzucamy ciuchy, przygotowujemy odbijacze i bosak i szukamy wejścia wspierani przez Google Maps. Gdy tylko  pojawiamy się w porcie, tubylcy natychmiast wskazują nam dogodne miejsce i odbierają od nas cumy - oczywiście wykazując przy tym wielkie zainteresowanie naszym White Sand. Tutaj również zastajemy jedynie betonowe nabrzeże i knagi. Zero jakiejkolwiek bazy. Zapomnij żeglarzu o pitnej wodzie, prądzie, prognozie pogody czy innych luksusach. W sumie, przed wyjazdem nigdzie nie udało nam się natknąć na informacje, że na Malediwach istnieją tradycje żeglarskie, więc zawiedzeni nie jesteśmy. Pomału jednak przekonujemy się, że tradycje żeglarskie tutaj w ogóle nie istnieją.

Gdy część załogi klaruje łódkę, pozostali wybierają się tradycyjny rekonesans w głąb wyspy. Głośno zachwalamy z Anią lokalną kuchnię, licząc, że nie będziemy musiały przygotowywać kolacji dla dziecięciu osób. I chyba jesteśmy przekonywujące, bo na posiłek idziemy do restauracji. Chwilami jednak wątpię w słuszność tej decyzji, bo na kolację (choć pyszną) idzie nam czekać blisko półtorej godziny. W tym czasie skazani jesteśmy na głośne jęki głodowe i narastające napady głupawki u naszych dzieci. I tutaj, w towarzystwie biegających po stole bardzo sympatycznych jaszczurek, nasuwa mi się kolejna życiowa mądrość: PRZED PÓJŚCIEM DO RESTAURACJI DOBRZE JEST COŚ ZJEŚĆ!

Dzień kończymy spacerem linią brzegową wokół wyspy, wieczornym pływaniem i długimi rozmowami.

 

Maafushi

Poranek na Gulhi jest błogi. Idąc na miejscową bikini beach nie spotykamy żywej duszy. Dopiero po jakimś czasie dołącza do nas para Włochów. Urok wyspy i otaczającej ją rafy koralowej, powoduje, że zupełnie nie chce nam się wracać na katamaran. Dopiero Jacek stanowczo przywołuje nas do porządku. Gdy skruszeni wracamy, okazuje się, że nasi dzielni panowie sami ogarnęli pokład i przygotowali do wypłynięcia. Kierunek: Maafushi. Ale nie tak od razu. Postanawiamy spełnić marzenie naszej młodzieży i zabrać ją na jedną z bezludnych wysp, których tutaj nie brakuje. Wypływając z portu mijamy miejscową odsalarnię wody. Obserwując proceder załadunku statku, zastanawiamy się czy Malediwczycy znają pojęcie wyporności…

Pogoda nas rozpieszcza. Świeci słonko i wieje porządna dwójka, co  pozwala nam leniwie bujać się pod żaglami. Około południa zarzucamy kotwicę w pobliżu bezludnej wyspy (czytaj: łachy piachu). Na chińskiego ochotnika na wachcie zostaje Piotr. Reszta towarzystwa gumiakiem przeprawia się na ląd. Ponieważ zwiedzać raczej nie ma czego, porzucamy gumiaka i butelki z wodą pitną na brzegu i zanurzamy się, by podziwiać podwodny świat.

Na Maafushi przypływamy po 16-tej. Tu również - z powodu braku mariny - dostosowujemy nasze potrzeby do możliwości J, ale za to nasza kasa pokładowa nie doznaje uszczerbku. Ogarniamy się i idziemy zwiedzać. Maafushi to jedna z pierwszych wysp zamieszkałych przez lokalną społeczność, na których powstały prywatne apartamenty i kwatery (kilka lat wstecz dla turystów dostępne były tylko resorty, czyli prywatne wyspy hotelowe wraz z całą infrastrukturą). I niestety… bardzo zmieniło to tubylczy charakter wyspy. W przeciwieństwie do Gulhi, jest tutaj tłoczno od turystów, mnożą się sklepy, wypożyczalnie sprzętu nurkowego i innego, restauracje i inne atrakcje. Wyspa pełna jest kolorowych, krzykliwych reklam i straganów z odzieżą i pamiątkami. Nawet miejscowy przysmak (niezwykle odżywczy i bogaty w elektrolity) - woda z młodego kokosa – jest dwa razy droższy niż gdzie indziej. Za to nawiązujemy bliższą znajomość z uroczą papugą Koki, delektujemy się mohito (alcohol free!!!) w hotelowej restauracji, identyfikujemy na sklepowej półce polskie marki. Krótko mówiąc: PLASTIC TURISTIC. Po wieczornych pogaduchach i karmieniu małych rekinów, które otoczyły nasz katamaran, zasypiamy.

Około 3-ciej nad ranem zrywam się na równe nogi i na oślep wybiegam z kajuty szukając śladów pożaru. Sprawdzając czy żyją dzieci, wytrącam je ze snu. Nic nie widzę. Nic nie słyszę. Za to czuję przeraźliwy smród palonego plastiku i gumy. Zanim dociera do mnie, że stoimy na zawietrznej miejscowego wysypiska śmieci, a właśnie trwa ich utylizacja (czytaj: palenie na otwartej przestrzeni), całkowicie tracę ochotę na sen. Zaraz po 5-tej co bardziej pobudzeni wstają i idziemy podziwiać wschód słońca na drugą stronę wyspy (od otwartego oceanu). I naprawdę jest na co popatrzeć. Przy okazji wycieczki ulegamy fascynacji miejscową roślinnością, którą z zapałem fotografuje i klasyfikuje moja pierworodna córka – przyszły architekt krajobrazu. Gdy wracamy na łódkę, bardziej leniwa część załogi przeciąga się właśnie i dopytuje czemu jeszcze nie ma śniadania. 

 

I znów Gulhi…

Drogą głosowania jawnego ustalamy, że ostatnią noc na Malediwach spędzimy na… Gulhi.

Ta maleńka wysepka i jej tubylczy klimat zauroczyły nas wszystkich. Ponieważ odległość od Maafushi jest niewielka, mamy więcej czasu na penetrowanie rafy koralowej, co też czynimy.

Mimo, iż do końca naszego rejsu zostało już niewiele, musimy uzupełnić zapas słodkiej wody (i to jest chyba jedyna chwila, kiedy naprawdę odczuwamy brak bazy żeglarskiej i obsługi jachtów). Niestety na pobliskich wyspach nam się to nie udaje i zmuszeni jesteśmy podpłynąć do portu w Hulhumale. Nie mogąc doczekać się na tankowiec, część załogi gumiakiem przeprawia się na ląd, by uzupełnić zapasy spożywcze, zapolować na targu na jakiegoś fisha i przy okazji „wybiegać” dzieci. Gdy nasze zbiorniki są już pełne, orientujemy się, że cała kasa pokładowa jest na lądzie, a w portfelach mamy tylko niechodliwe tutaj złotówki. Panowie przyjmują tę wiadomość ze stoickim spokojem, wracają na swoją maszynę i bez cienia zniecierpliwienia gawędzą sobie, uśmiechając się do nas życzliwie przez blisko godzinę. Potem kasują należność zgodnie z umową, dziękują i odpływają. Taaak… tutaj czas zdecydowanie inaczej biegnie…

A tymczasem nad naszymi głowami zaczynają kłębić się chmury. Coraz więcej i więcej chmur. Coraz czarniej. Wzmaga się także wiatr. No, cóż, nic dziwnego. W końcu jest pora deszczowa. Gdy robi się nieciekawie, zrzucamy żagle i czym prędzej na silniku drzemy w kierunku wyspy.

Do nabrzeża portowego Gulhi przybijamy jak starzy znajomi. Tubylcy witają nas z entuzjazmem, przypominając, że już tutaj byliśmy. Pospiesznie cumujemy, zbieramy bety i zamykamy forluki bo właśnie zaczyna się niesamowita haja. Za chwilę silny wiatr utrudnia utrzymanie równowagi, a siekący deszcz dostaje się wszędzie. W tym bigosie przybiega dwóch życzliwych panów i proponuje nam natychmiastowe przestawienie łódki pod wiatr, tak by nas nie zalewało. Ponieważ samodzielne poruszanie się po porcie jest już niemożliwe, przeciągają nas na cumach na przeciwległe nabrzeże. W tym czasie młodsza część załogi ekscytuje się słodką wodą bez ograniczeń i bierze prysznic na dziobie. I po co było szukać wody w Hulhumale? – pytam.

Ulewa jak szybko przyszła, tak szybko poszła. Niebo, co prawda, dalej zasnute chmurami, ale jest cieplutko i przyjemnie. Zaplanowany na dzisiejszy wieczór grill zastępujemy piekarnikiem, bo wszystkie łupiny z kokosów zamokły. Przyrządzony wspólnymi siłami tuńczyk i tak jest wyśmienity. Gdy zmywamy gary po kolacji, z oddali słyszymy dzikie wrzaski dzieciaków, które poszły na spacer z Anią i Irkiem. Ponieważ jesteśmy ciekawi, co ich tak pobudza, postanawiamy do nich dołączyć. Szybko jednak wymiękam, gdy pod moimi stopami, po białym piasku suną setki, tysiące… miliony…  kolorowych krabów rozmaitej wielkości: od maleńkich po całkiem pokaźne - rozmiarów męskiej dłoni. Biorę nogi za pas i s… (…padam) gdzie pieprz rośnie! Moja ciekawość jest już zaspokojona.

Czas do domu

Mimo, iż poranek jest raczej pochmurny, po porannej kawie idziemy na bikini beach, by jeszcze raz nacieszyć się błękitem laguny, białym piaskiem, palemką, leżaczkiem i parasolem z trawy cytrynowej – czyli pocztówką z Malediwów. Pstrykamy kolejne pamiątkowe fotki (by potem było czym  drażnić znajomych J) i do utraty sił taplamy się w oceanie. To nasz ostatni dzień w raju. Katamaran oddajemy około 18-tej, a do Hulhumale jest niedaleko, więc nie musimy się spieszyć. Przed wypłynięciem pakujemy jeszcze bety i wstępnie ogarniamy pokład. Zostało nam tylko wyskoczyć do pobliskiego sklepu po zapas pysznej cejlońskiej herbaty na długie zimowe wieczory i dolać paliwa do baku. I jak to pierwsze okazuje się proste, tak to drugie już niezupełnie. Bo owszem, mamy wystarczający zapas paliwa w kanistrach, ale za nic w świecie nie daje się odkręcić jeden z korków wlewu. I żadna męska siła, nawet w połączeniu z dostępnymi narzędziami, nie daje mu rady. Sytuacja komplikuje się o tyle, że wiatru jest jak na lekarstwo. Stawiamy więc foka i wspomagani jednym silnikiem bierzemy kurs na dom. Powoli, ale bez przygód (nie licząc kolejnych nawałnic) wpływamy do portu w Hulhumale i zarzucamy kotwicę. Przygotowujemy z Anią ostatni wspólny posiłek tzw. „przegląd tygodnia” i dziwimy się, że nikt się nie zachwyca… Potem reszta pakowania, porządki i ostatnia żeglarska kawa na Malediwach.  Około 18-tej, zgodnie z umową, dociera do nas Mr Chang z kolegami oraz fachową siłą od wlewu paliwa. Zdajemy katamaran i rozprawiamy o rejsie i „drobnych” niedogodnościach. Nasi słuchacze ze zrozumieniem kiwają głowami, a my jesteśmy pewni, że nic z tego nie wyniknie i następna załoga będzie miała te same problemy co my.  Na koniec honorowo jednak uwzględniają w rachunku nasze bolączki. Ponieważ kolejna porcja słodkiej wody zalewa pokład, panowie postanawiają przetransportować nas bezpośrednio na lotnisko, za co jesteśmy im bardzo wdzięczni. Gdy młody Filipińczyk przejmuje ster, sprawnie wypływa z portu i rozwija prędkość  (już na dwóch silnikach), my, zrelaksowani, popijamy białe wino i umawiamy się na kolejny rejs…

 

 

 

Tagi: rejs, Malediwy, relacja
TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 21 listopada

Do wybrzeży na północ od Wirginii, pierwszej angielskiej kolonii w Ameryce, na statku "Mayflower" przybyło 102 osadników. Założyli miasto w Plymouth, od nazwy portu, z którego wypłynęli we wrześniu; tak narodziła się Nowa Anglia.
sobota, 21 listopada 1620