Ciągłe rajdy angielskich korsarzy, którzy pustoszyli i rabowali zamorskie terytoria Hiszpanii, rozwścieczały arcykatolickiego króla Filipa II. W ścianach Escorialu pobrzmiewały barwne przekleństwa jakie król kierował pod adresem heretyckiej królowej Anglii.
Nie wiele dawały dyplomatyczne zabiegi, bowiem Elżbieta I, gładko odcinała się od dokonań swoich żeglarzy, choć tajemnicą poliszynela było, że często angażowała swoje pieniądze w przygotowanie owych łupieżczych wypraw, bowiem zwracały się z nawiązką i to sporą. Prawdziwą furię władcy wywołała wieść, że Elżbieta własnoręcznie nobilitowała Francisa Drake`a, po jego powrocie z ekspedycji, podczas której złupił Valparaiso i zdobył hiszpański galeon przewożący 26 ton srebra i ładunek szlachetnych kamieni o wartości pół miliona funtów szterlingów! Decyzję o wojnie przyspieszyła informacja o ścięciu dawnej, katolickiej królowej Szkocji Marii Stuart oskarżonej o spisek.
Tworzenie Wielkiej Armady od początku przebiegało pod nieszczęśliwą gwiazdą. Gdy zaczęto ją formować kosztem dodatkowych podatków, znienawidzony Francis Drake na czele eskadry liczącej 33 okręty wdarł się do, jak sądzono, niezdobytego Kadyksu, zniszczył stacjonujące tam statki, opanował Sagres i demonstracyjnie przedefilował przed Lizboną, głównym wojennym portem nieprzyjaciół. Do tego, z właściwą sobie ironią, nazwał swoje dzieło „osmaleniem brody królowi Hiszpanii”. Na domiar złego nagle zmarł, przewidywany na dowódcę, markiz Santa Cruz. Na jego następcę Filip II wyznaczył Alonso Pereza de Guzmana el Bueño ks. Medinę Sidonię, który miał wprawdzie znakomite kwalifikacje, ale dotyczyły one działań lądowych, natomiast nie znosił on morza. Nie chciał podjąć się prowadzenia armady, czemu dał wyraz pisząc do władcy: „Flota jest tak ogromna, a przedsięwzięcie takiej wagi, iż wydaje się nieszczęśliwym powierzenie odpowiedzialności za nią osobie nie posiadającej żadnego doświadczenia w prowadzeniu wojny morskiej”. Jednak Filip II nie zmienił decyzji. Armada sprawiała imponujące wrażenie, entuzjazm był powszechny, wśród ochotników znalazł się także Lope de Vega, który zrymował te słowa:
Sławna Armada w sztandarach u portu,
Gromada stuły czerwonej wyznawców
I drzewo wiary, u wysokich masztów
Drżą białe płótna zatkniętych proporców.
Swoje obawy co do powodzenia wyprawy książę Medina Sydonia topił nie tyle w kolejnych karafkach znakomitej madery, co ukojenie i uspokojenie przynosił mu jego ulubiony deser, jaki pojawiał się na suto zastawionym stole. Ten deser to soczyste gruszki w czerwonym winie. Gdy je jadł przynajmniej na chwilę opuszczały go czarne myśli.
Gruszki w czerwonym winie
Kilka gruszek obieramy, do naczynia odpowiednio pojemnego wlewamy czerwone, wytrawne wino, dodajemy kawałek kory cynamonowej, kilka goździków, skórkę z cytryny i dla podkreślenia smaku kilka ziarenek czarnego pieprzu – słodzimy (tu dobry będzie cukier trzcinowy). Stawiamy na ogniu, gdy płyn się zagotuje, wkładamy do niego obrane gruszki. Gotujemy, od czasu do czasu owoce obracając, do chwili gdy gruszki będą miękkie. Wtedy wyjmujemy je z wina, odstawiamy na bok aby przestygły. Płyn odcedzamy z przypraw, dosypujemy jeszcze odrobinę cukru i redukujemy do momentu gdy otrzymamy lekko zagęszczony sos. Czekamy aż się ostudzi i takim polewamy gruszki, które następnie umieszczamy w lodówce. Podajemy schłodzone – do tego kieliszek madery lub porto.