TYP: a1

Opowieści "najemnego" skippera

wtorek, 22 czerwca 2010
Paulina Wilk
andrzej brońkaRozmowa z "ciepłolubnym" skipperem Andrzejem Brońką o urokach Chorwacji, niewidzialnych stworzeniach, które mogą zatopić jacht oraz o tym, jak sprawić, aby załoga dobrze współpracowała.

Kapitan Andrzej Brońka – zawodowy skipper, na morzu od 30 lat. Pierwszy patent żeglarski otrzymał 36 lat temu. Jego specjalnością jest Morze Śródziemne: Włochy, Hiszpania, Grecja, ale przede wszystkim Chorwacja. Na Adriatyku odbywa 80 procent wszystkich swoich rejsów. W ciągu roku spędza na morzu 10 miesięcy, co stanowi około 24 rejsów rocznie, w tym 16 - 18 w Chorwacji. Jest założycielem dwóch krakowskich klubów żeglarskich oraz wieloletnim jurorem krakowskiego Festiwalu Shanties.

Jeszcze się panu nie znudziła Chorwacja?


Nie. Mimo że pływam w tym kraju już 17 lat, to jeszcze go całkiem nie poznałem. Chociaż Chorwację znam pewnie lepiej niż nasze Mazury. Pływam w różnych zakątkach świata, jednak najciekawsza jest dla mnie Chorwacja, przede wszystkim ze względu na bardzo urozmaiconą linię brzegową i możliwość zwiedzania niezamieszkałych wysp. Ten kraj to naprawdę niewyczerpane źródło zatoczek i ciekawych miejsc. Dla żeglarzy, którzy chcą je zwiedzić i unikają zatłoczonych marin powstały nawet specjalne szlaki.

Czyli przeszkadza Panu tłok w Chorwacji?


Przeszkadzają głównie Polacy w Chorwacji. Na kursach żeglarskich wykładam etykę i etykietę żeglarską, więc tym bardziej zauważam skandaliczne zachowania niektórych żeglarzy. Jeszcze do niedawna Chorwaci przyjmowali Polaków z otwartymi rękami, bo wiedzieli, że są to żeglarze, którzy najczęściej mają za sobą staż na Bałtyku i umieją sobie radzić w trudnych warunkach. Zdobywali tym uznanie Chorwatów. Ale w tym momencie jest już kilka miejsc, np. Trogir, gdzie Polaków, a także Czechów nie lubią.

Dlaczego?


Zdarzało się często, że stawali w marinie mówiąc, że przypłynęli tylko na obiad i zostają na 2 godziny. Po czym spędzali tam całą noc, a rano uciekali nie płacąc. Powstała nawet strona internetowa , na której Polacy przechwalali się, jakie przekręty i dziadostwo robili - na przykład drobne kradzieże na sąsiednich jachtach. Jeśli ktoś lubi horrory, to niech przypłynie w sobotni wieczór na keję nr 4 w Sukosanie. Co sobotę przyjeżdżają tam Polacy i to, jak się zachowują jest po prostu straszne.

Ale oprócz tego zostawiają w Chorwacji pieniądze


I to sporo. Chorwaci nawet dostosowali kalendarz do Polaków - sezon zaczyna się wraz z polskim długim weekendem majowym. Niestety ceny marin ciągle rosną. W tym roku jest to około 70 euro za 45 – stopowy jacht. To jedna z najwyższych cen na świecie! We Francji takie ceny spotyka się w ekskluzywnych marinach, ale to są raczej jednostkowe przypadki. Standard marin w Chorwacji niestety okupiony jest bardzo wysokimi cenami. To horrendalne sumy i duża różnica w porównaniu z Grecją, gdzie można stanąć w porcie za 3 lub 5 euro.

marina w chorwacjiStara się Pan unikać marin?


Tak, bo w Chorwacji są aż 1032 wyspy i nie ma tam aż tak strasznego tłoku. Ale wielu ludzi lubi pływać od mariny do mariny i w szczycie sezonu często po godzinie 14 już ciężko znaleźć miejsce. Trzeba więc wypływać jak najwcześniej, żeby jak najprędzej zdążyć zawinąć. Wielu ludzi w Chorwacji uprawia klasyczny jachting, czyli „żeglugę kabotażową”, a nie żeglarstwo. Jacht stoi w marinie, załoga prowadzi nocne życie, a pływa tylko 3 lub 4 godziny dziennie. Ja wolę ten drugi nurt, czyli staram się omijać mariny, a wybierać raczej zatoki i kotwicowiska. Klienci, z którymi pływam, słuchają moich rad. Zawsze pierwszym pytaniem, jakie im zadaję jest: „Chcecie być załogą, czy pasażerami?” Pasażerowie stają zawsze na noc w marinach i żywią się na lądzie. Większość klientów odpowiada jednak, że chce być załogą.

No właśnie. Pływa Pan z różnymi ludźmi. Od rodzin z dziećmi po bardzo poważnych biznesmenów. Jak się „ustawia” załogę, żeby dobrze współpracowała?


To prawda. Klienci, z którymi pływam to pełny przekrój. Najważniejsze jest, żeby nikogo nie zrazić do morza. Nie należy być bardzo apodyktycznym – tak jak jest na Bałtyku,gdzie kapitan to pierwsza osoba po Bogu. Wymagam tyle, ile trzeba. Należy też być trochę psychologiem i socjologiem, bo ważna jest współpraca załogi. Ja zawsze ustanawiam stanowiska: pierwszy, drugi i trzeci oficer. Załoganci bardzo dobrze spełniają się w wyznaczonych w ten sposób obowiązkach. Na przykład pierwszy oficer zajmuje się wszystkimi sprawami na lądzie, czyli wybiera knajpki i trasy zwiedzania. Dzięki temu załoga również wie, że nie chcę ich na nic naciągnąć.

A jak pływa się z ważnymi osobistościami?


Jeśli chodzi pływanie z VIPami, to przede wszystkim należy im wybić z głowy relacje typu załoga to klient, a kapitan to szofer, czyli usługodawca. Nie o to chodzi. Tutaj bardzo ważna jest osobowość skippera. Mam sporo znajomych skipperów, którzy bywają egocentryczni i apodyktyczni. Żeglarze tacy są niestety. A tu potrzeba się trochę nagiąć do potrzeb załogi i przełamać barierę dumy. Załogę należy ustawić w odpowiedniej relacji w ciągu trzech dni. Jeśli się w tym czasie nie uda, to nie uda się już do końca. Staram się nic nie narzucać, a tylko sugerować. To, gdzie płyniemy i jak długo zwykle omawiamy przy śniadaniu. Mówię wtedy na przykład, że dzisiaj wieje z tej i z tej strony, więc sugeruję płynąć tam. Poza tym na samym początku rejsu zasiadamy całą załogą w mesie i w luźnej rozmowie każdy indywidualnie mówi, czego po rejsie oczekuje, co chciałby przeżyć i zobaczyć. Wtedy wypracowujemy kompromis.

Czego najczęściej oczekują?


Odpowiedzi są różne. Od: „chcę wrócić do pracy opalona” poprzez bardziej ambitne: „chcę podszkolić się w żeglarstwie”, aż po: „chcę złowić przynajmniej jedną rybę”, czy „chcę ponurkować”. Bardzo popularne jest też stwierdzenie, że klientowi właściwie obojętne, co będzie robił, byleby tylko wypocząć. Trzeba więc znaleźć złoty środek i zbliżyć się do tych wyobrażeń. Im więcej osób, tym jest to trudniejsze. Dobry skipper, tak jak dobry nauczyciel, nie może nikogo faworyzować i mieć swoich ulubionych załogantów.

relaks pod żaglamiŻeglarze dzielą się na „ciepłolubnych” i „zimnolubnych”. Nie zaprzeczy Pan, że należy do tych pierwszych?


Tak, Adriatyk to z pewnością mój ulubiony akwen. Chociaż mam wielu przyjaciół, dla których Adriatyk jest za łatwy i za ciepły. Oni po prostu z natury wolą podejmować trudne rejsy. W ogóle w Krakowie panuje obecnie tendencja do żeglowania po zimnych wodach – Spitzbergen, Grenlandia… Na przykład rejs jachtem Nashachata, który jest właśnie na trasie dookoła świata i ma zamiar opłynąć Horn. Oj, przybędzie trochę zdjęć w Starym Porcie i klientów, których trzeba obsłużyć bez kolejki (śmiech). Ja jestem przede wszystkim "skipperem najemnym" i dostosowuję się po prostu do życzeń klientów, a żeglarzom pływanie po zimnych wodach przychodzi z czasem. Ale co roku jestem też na Mazurach, Bałtyku i Morzu Północnym. Każdego roku pływam też po Karaibach, chociaż tam akurat uprawianie żeglarstwa zbliżone jest do chorwackiego.

Ma Pan ulubioną tawernę?


Jest taki lokal w Skradinie, który stara się zachować dawny, niekomercyjny klimat. Za wystrój służą stare drewniane beczki i szynki prosciutto wiszące pod sufitem. Ale już pojawiają się takie akcenty jak szalik Wisły i czapeczki. Ci, którzy nie znali właściciela, zmarłego kilka lat temu nazywają tę knajpę „u czarnej wdowy”, bo teraz prowadzi ten lokal jego żona, Anke. Tam są takie klimaty, które się podobają, jeśli komuś niekoniecznie chodzi tylko o to, żeby się tanio napić. Tam atmosfera tworzy się od dawna. W kącie leżą na przykład porzucone 50 lat temu kamizelki ratunkowe. Czegoś takiego nie da się zaaranżować od zera. Dla mnie ta knajpa jest najfajniejsza bez turystów z lądu. Anke zawsze czeka na nas po sezonie i wtedy śpiewanie trwa czasem do rana, chociaż przepisy każą zamykać lokal o dwunastej. Tego typu miejsca trzeba zachować w pamięci i zdążyć odwiedzić, zanim po wejściu do Unii zostaną zamknięte. Ja nawet VIPy często prowadzę do bufetów czwartej kategorii i świetlic rybaków z ceratowymi obrusami, gdzie kultywuje się dawne zwyczaje gastronomiczne.

Ulubiony drink?


Krwawa mary, ale rzadko piję ją na jachcie. Na Karaibach oczywiście rum. Jeśli chodzi o picie na jachcie, to generalnie obowiązuje bezwzględny zakaz. Kapitan ma prawo to egzekwować. Tak naprawdę nie ma nic gorszego, niż upijająca się cichaczem załoga. Ale owoc zakazany zawsze smakuje najlepiej, dlatego często są z tym duże problemy. Zdarzyło mi się usuwać ludzi z łódki czy z regat za picie. Ale zawsze rozwiązuję kwestię alkoholu na jachcie w ten sposób, że nie ma z tym większych problemów. Powiem tylko, że u mnie obowiązuje miarka ilości „jak w cukierku”. A na lądzie mogą sobie pić, ile chcą. Natomiast nigdy nie odmówię pełnego kieliszka Neptunowi i codziennie przy wyjściu z portu dostaje on swoją porcję. Wtedy oczywiście też jest odpowiednia muzyka, załoga ustawia się na stanowiskach manewrowych i wychodzimy.

rejs z gitarą, gitara na rejsieOdpowiednia muzyka?


Jestem z wykształcenia muzykiem. Przez jedenaście lat byłem członkiem jury krakowskiego festiwalu szantowego. Dlatego u mnie na łódce nie może obejść się bez szant. W różnej formie: mp3, gitara. Ważne, że gramy i śpiewamy tak, że nikt nigdy nas nie ucisza, bo robimy to w sposób przyjemny dla ucha. Czasem żeglarzom nie podoba się wszechobecna muzyka. Chcą słuchać świstu wiatru w olinowaniu czy szumu fal, ale ja uprawiając jachting wolę muzykę od dźwięku silnika. Fajne jest to, że dzięki temu moi załoganci po rejsie już wiedzą co to szanty i chcą tego słuchać. Nawet ci, którzy początkowo byli niechętni, potem często słuchają szant w domu. Ja staram się zbudować rejs z wielu elementów – małymi dawkami serwować wiedzę, dyskretnie szkolić załogę, pokazać Chorwację od strony morza, no i oczywiście połączyć to wszystko z żeglarską muzyką. A do tego zawsze puszczam muzykę odpowiednią do danego momentu. Inna na wyjście z portu, inna na ładną pogodę ze spokojnym wiatrem…

Bardzo romantycznie :)


Najbardziej romantyczna sytuacja zdarzyła mi się kiedyś przy małej wysepce przed Dubrovnikiem. Wszyscy siedzieliśmy przy świeczkach w kokpicie, księżyc w pełni wisiał nisko nad horyzontem i nagle usłyszeliśmy przepiękny śpiew. W tym samym momencie zza horyzontu wyłoniła się replika Santa Marii Kolumba! To z niej właśnie dobiegał śpiew Klapy, czyli męskiego chóru. Wolno i majestatycznie podpłynęła sobie na silniku do naszego pirsu. Wtedy już nie wytrzymałem i poprosiłem, żeby zaśpiewali specjalnie dla nas. Coś bajkowego.

A jaką żeglarską przygodę wspomina Pan najgorzej?


Bardzo niemiła przygoda przytrafiła mi się kiedyś w pobliżu cypla wyspy Brac. Płynęliśmy na silniku z prędkością około siedmiu węzłów. Byliśmy już całkiem niedaleko miasteczka, w którym mieliśmy się zatrzymać i na milę od brzegu echosonda pokazała głębokość 75 metrów. Załoga grała w mesie w brydża, na sterze siedziała doświadczona osoba, a ja na koszu dziobowym przygotowywałem cumę. Nagle jacht stanął w miejscu. Miękko, bezgłośnie, ale z takim impetem, że śpiąca załogantka spadła z koi i porządnie się potłukła, a meble w mesie się porozklejały i poprzesuwały. Z siedmiu węzłów wyhamowaliśmy więc do zera. Skoczyłem na rufę i włączyłem wsteczny. Zorientowaliśmy się, że zęzy zaczynają nabierać wody, bo włączyła się pompa i zaczęła pompować. Sytuacja była poważna. Cała załoga dostała nakaz ubrania kapoków i trzymania dokumentów przy sobie. Jakaś dziewczyna płakała. Dałem całą naprzód i chciałem sztrandować na najbliższej mieliźnie, ale wszędzie dookoła były skały. Wpłynąłem więc do miejscowości, do której zmierzaliśmy i powiesiłem się na cumach rybackich trawlerów. Po opanowaniu sytuacji, kiedy zrobiło się już ciemno, zanurkowałem z latarką, żeby poszukać uszkodzeń dna. Później dopiero zobaczyłem, ze zanurzyłem się w mazi pełnej ropy i śniętych ryb. Ale żadnych śladów uszkodzenia nie znalazłem.

???


Zaczęliśmy więc rozbierać wnętrze. Wtedy dopiero spróbowaliśmy, jaki smak ma woda w zęzach i okazało się, że jest słodka! Po prostu rozszczelniły się zbiorniki słodkiej wody i cała jej tona się wylała. Naprawiliśmy więc wszystkie uszkodzenia i popłynęliśmy dalej, bo był to dopiero trzeci dzień, ale wciąż nie wiedzieliśmy, co nas tak naprawdę spotkało. Potem dno oglądał jeszcze nurek, który również nic nie stwierdził, więc zagadka pozostała. Na szczęście, oprócz posiniaczonej załogi, wszystko skończyło się dobrze. Jakiś czas później rozmawiałem o całej tej sytuacji z jednym ze znawców tamtego regionu. Powiedział mi, że najprawdopodobniej wpłynęliśmy na śpiącą orkę! Nie mogłem mu uwierzyć, bo sądziłem, że na Adriatyku nie ma orek, ale dwa lata później sam na własne oczy widziałem, jak jedna z nich polowała. Koledzy mówili mi : „Andrzej, przyznaj się, że wpłynąłeś na skałę”. Ja jestem z tych, którzy się przyznają, jeśli tak rzeczywiście jest. Ale w tym wypadku mogę być pewien, że spotkanie ze skałą przy tej prędkości na pewno zrujnowałoby nam dno, więc to na pewno nie mogło być to. Teraz staram się pilniej obserwować to, co się dzieje przed jachtem i przede wszystkim stosuje się do zasady, że w morzu wszystko się może zdarzyć.

Jest Pan od tego czasu bardziej ostrożny?


Zauważyłem że im dłużej pływam, tym bardziej rośnie we mnie szacunek do morza. Myślę, że żywiołowi można się próbować przeciwstawiać, ale tak naprawdę nie można z nim walczyć. Może narażę się na opinię, że pływam zbyt asekuracyjnie, ale wynika to z faktu, że nauczyłem się pokory wobec morza. Jeśli są trudne warunki, to najpierw wypływam zarefowany i dopiero później stawiam wszystko. A jeśli wieje pięć i więcej w skali, to załoga wkłada szelki. Wcale też nie uważam, że najlepiej jest pływać na bosaka i w majtkach. Zasadą u mnie jest poruszanie się po pokładzie w butach. Zawsze staram się brać przykład z Brytyjczyków, którzy według mnie są najlepszymi żeglarzami i stosują się do zasad.

Hołduje Pan też starym żeglarskim tradycjom?


W pewnych sytuacjach jestem wręcz uważany za „żeglarskiego ortodoksa” (śmiech). Ale myślę, że nawet pozornie nic nie znaczące szczegóły są ważne i razem z innymi elementami stanowią całość, która składa się na żeglarstwo. Do tych ”głupotek” należą też żeglarskie przesądy. Na przykład nie wolno gwizdać na jachcie, nie wypływa się w rejs w piątek, nie zwiesza się nóg na zewnątrz jachtu. Może są to głupotki, ale będąc dumnym z przynależności do grona żeglarzy należy ich przestrzegać. Często takie tradycyjne poglądy są też dla klientów pewną egzotyką żeglarską, więc jeśli ja chcę hołdować tradycjom, a im się one podobają, to wszyscy są zadowoleni. Ale są też zasady, których ja nie stosuję, bo chociaż wyniosłem taką szkołę, często bywa to problematyczne. Na przykład reguła, że kapitan pierwszy wybiera sobie kajutę lub że zasiada do posiłków pierwszy.

chmielokopulusJakie jeszcze żeglarskie tradycje podobają się klientom?


Jeśli widzę, że załoga zaczyna postrzegać żeglowanie tak jak ja, to rozmawiam z Neptunem i następuje chrzest. To jest kolejna praktyka żeglarska. Trzeba przejść ciężkie próby, dostać po tyłku i zjeść nieprzyjemne rzeczy. W nagrodę dostaje się imię żeglarskie, które musi być niebanalne, a jednocześnie przystające do charakteru. Dlatego trzeba je dobrze przemyśleć. Kiedyś w Grecji na jednym z jachtów zobaczyliśmy naklejki, gdzie było napisane „chmielokopulus”. Bardzo nam się spodobała ta śmieszna nazwa, chociaż nie mieliśmy pojęcia skąd to się wzięło i co oznacza. Zwłaszcza, że ten jacht nazywał się „Lady K”. Ale ponieważ załoga przypadła do gustu Neptunowi i każdy miał dostać jakieś imię, postanowiliśmy wykorzystać słowo, które nam się spodobało. Na przykład lekarz z Torunia, który ciągle palił na rufie został ochrzczony „Chmielokopulus Rufus”, a załogant, który dostał łokciem w wargę – „Chmielokopulus Vargas”. Kiedy dopłynęliśmy po rejsie do portu, nasz armator bardzo się zdziwił, dlaczego się tak do siebie zwracamy i wyjaśnił nam, że jest to nazwisko armatora tamtejszej łódki.

Na jakim jachcie najchętniej Pan pływa?


Mój ulubiony jacht to konstrukcja, która nazywa się Jeanneau Sun Odysey 52,2. I choć powstały już nowsze, to ten szczególnie lubię na czarterowe wyprawy. Natomiast na Mazurach najchętniej pływam na Tango 780 Family Sport. Oba te jachty to dla mnie umiejętne połączenie właściwości nautycznych i mieszkalnych. Dobrze się na tym mieszka, a jednocześnie pływa. Jachty produkowane w Niemczech to jednostki, na których dobrze się mieszka, ale gorzej żegluje.

A jakie rejony jeszcze przed Panem?


Od dzieciństwa marzyła mi się wyprawa na Wyspy Samoa. To jest taka moja idea fix, że muszę tam kiedyś pożeglować.



Rozmawiała Paulina Wilk
TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 21 listopada

Do wybrzeży na północ od Wirginii, pierwszej angielskiej kolonii w Ameryce, na statku "Mayflower" przybyło 102 osadników. Założyli miasto w Plymouth, od nazwy portu, z którego wypłynęli we wrześniu; tak narodziła się Nowa Anglia.
sobota, 21 listopada 1620