Dawno, dawno temu postanowiłem zrobić patent żeglarza jachtowego. Było to w czasach, gdy kurs był integralną i obowiązkową częścią procesu zdobywania patentu. Poszukałem w internecie oferty dla dorosłych w odpowiadającym mi terminie. Jedną z cech produktu, na którą zwracałem uwagę, była cena. I chyba przesadziłem.
Z workiem żeglarskim, zlany potem, zjawiłem się na kei przepełniony nadzieją przeżycia ciekawej przygody. Nierówny betonowy pirs, obślizgłe, częściowo zbutwiałe, szczerbate deski pomostu doskonale korelowały ze standardem jachtów. Wysłużone tanga miały być naszym domem przez najbliższe dwa tygodnie.
Na zajęcia teoretyczne zaproszono nas do wysłużonego wielkiego namiotu. W czasie częstych letnich burz w miejscach szycia pojawiały się strugi wody. Siedząc na koślawych ławkach, słuchałem wykładów prowadzonych przez pracujących z nami instruktorów. Nadszedł czas wyjścia na wodę. Okazało się, że nie wszystkie jachty miały zapewnioną kadrę do ćwiczeń praktycznych. Na jednym z jachtów brakowało instruktora. Ktoś się rozchorował. Ktoś nie dojechał. Bywają sytuacje awaryjne, myślałem sobie. Jakoś radzono sobie z tym problemem, trochę improwizując przemienność zajęć na lądzie i na wodzie, trochę zmieniając załogi, rozdzielając osieroconą na inne jachty. Po latach, gdy sam zostałem instruktorem, zastanowiłem się nad tą sytuacją i zadałem sobie pytanie, dlaczego nie zaproszono do pracy instruktorów rezerwowych? Zawsze przecież ktoś się znajdzie. Dajesz ogłoszenie na portalu społecznościowym i za chwilę ktoś się pojawia. No właśnie, może do pracy dla tej firmy nikt nie chciał się zgłosić?
Najciekawsza była aprowizacja. Codziennie przyjeżdżał do nas bosman kursu, dowożąc żywność. Makaron, konserwy, sosy, chleb. Żywność, jak wiemy, może być różnej jakości. Ilość mąki w chlebie czy mięsa w konserwie może być bardzo zróżnicowana. Można kupić produkty dobre lub byle jakie. Oprócz jakości różnią się ceną. Jakość nam dostarczanych odpowiadała ich cenie. Była zdecydowanie niska. Bywało, że żywność nie dojeżdżała na czas. Dostawy były niewielkie, monotonne. Trochę warzyw: ogórek, pomidor. Reszta to tanie konserwy lub niskiej jakości półprodukty.
Nie raz zwracaliśmy się do bosmana z sugestią, że może dałoby się coś poprawić w zaopatrzeniu. Mówił, że się nie da. Za taką kwotę, jaką dostał na nasze wyżywienie, już nic lepiej nie poradzi. Próbowaliśmy bezskutecznie zainterweniować w „centrali”. Nie było dojścia ani wyjścia.
Mieszkaliśmy w porcie. Była w nim tawerna. Ratowała nam życie. Mogliśmy tam wpaść na dodatkowy żurek, oczywiście płatny w własnej kieszeni. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się, że nie mogłem zasnąć z głodu. Organizm czegoś potrzebował. Przecież dużo ruchu, dużo świeżego powietrza, spalanie jak należy, a pokrycie tego zapotrzebowania przez to, co nam było dostarczane, niepełne. Pewnego wieczoru, przynaglony wewnątrzkomórkowym ssaniem, pognałem do tawerny na podwójną świeżonkę. Każde włókienko mojego ciała skakało z radości, gdy wcinałem prawdziwy tłuszczyk z najprawdziwszym stuprocentowym mięskiem.
Zastanawialiśmy się, czy to były tylko nasze odczucia, czy też i innych grup przed nami. Perspektywa czasu pokazała, że taka była strategia firmy. Ściągnąć ludzi na możliwie niską ofertę cenową, dać tak mało, jak tylko można. Zniknąć z pola widzenia. Jakoś to przeżyją. Dowiedzieliśmy się, że nasi instruktorzy też mieli trudności z otrzymaniem pieniędzy za pracę z nami. I może ta właśnie renoma spowodowała, że trudno było znaleźć chętnych do objęcia wakującej funkcji instruktora na jednym z jachtów.
Nasz problem w całej tej sytuacji polegał na tym, że oczekiwaliśmy dwóch rzeczy. Jedną było poprawienie, choć trochę, poziomu naszego wyżywienia. Domagały się tego odczucia naszych organizmów. Dusze natomiast oczekiwały jakiegokolwiek zainteresowania naszym losem wykazanego przez organizatorów, żebyśmy mieli poczucie, że jakość naszego pobytu, nasze zadowolenie zarówno z przebiegu szkolenia, jak i warunków, w jakich się ono odbywa, jest dla nich choć trochę ważne. Obydwa te oczekiwania nie znalazły swojej realizacji do końca kursu. Wróciliśmy do domu co prawda z patentami żeglarskimi, ale i niesmakiem wynikającym z przebiegu całego szkolenia.
W roku, w którym opisany przypadek miał miejsce i kilku późniejszych, widziałem niejednokrotnie jachty oznakowane logo tej firmy w Krainie Wielkich Jezior. Nawet z sentymentem odwiedziłem, już jako skipper, kilka razy ten port. Dziś minęło kilka kolejnych lat. Od pewnego czasu nie widuję znajomego mi logo na Mazurach. Ciekawe, gdzie znikło i z jakiej przyczyny.
Echo po szuwarach niesie, że musieli zmienić markę, bo poprzednia uzyskała taką „sławę”, że już nie mogła dalej się rozwijać. Stracili klientów.
Niby to oczywiste, że za każdą ceną stoi jakaś jakość. Mimo że klienci nie chcą płacić więcej, niż jest to konieczne, to jednak standard usługi musi mieć jakiś minimalny do zaakceptowania poziom. I że ludziom za pracę należy się wynagrodzenie. I że prowadząc działalność, najważniejszy jest kontakt z klientem i reagowanie na jego potrzeby. To wszystko jest takie proste i oczywiste. A jednak zastanawia fakt, że jeszcze są tacy, co chcą uprawiać żeglarstwo (prowadzić biznes żeglarski), nie zważając na podstawowe zasady marketingu.
Każdy rejs, śródlądowy czy morski, ma swoją drugą stronę. To, co widzimy, co przeżywamy w kontakcie z przyrodą, poznając kultury innych krajów, spotykając ciekawych ludzi, to jedno. Drugą stroną jest całe zaplecze logistyczne, kalkulacja finansowa, realizacja techniczna przedsięwzięcia. Okazuje się, że dobre obliczenie kosztów, zapewnienie odpowiedniego standardu wyżywienia, obsługi skipperskiej, standardu jachtu ma również olbrzymie znaczenie w długofalowym prowadzeniu naszej działalności.