Prawdopodobnie każdy z nas widział kiedyś w życiu gaśnicę. Co więcej, niektórzy nawet mieli ją w ręku - a już prawdziwi wybrańcy losu zaznajomili się z nią na tyle, że mają pojęcie, jak należy jej użyć. Smutna prawda jest jednak taka, że większość z nas takiego pojęcia nie posiada. Co więcej, gaśnice, jakie wozimy w bakistach, są całkowicie bez sensu.
Może więc lepiej byłoby wrócić do starych, sprawdzonych metod, czyli: lina + wiaderko + paniczne bieganie w kółko i szukanie winnych?
Co może się zapalić?
Jak pokazuje praktyka, przy odrobinie pecha - niemal wszystko. Poniższa lista nie wyczerpuje oczywiście tematu, jednak może nam dać pewien ogląd na temat tego, co może pójść nie tak. Płoną zaś przede wszystkim:
- kuchenka i okolice. Płonący olej może zmienić nasz obiad w smętne węgielki, za co winą obarczymy zapewne operatora patelni - ale równie dobrze może się okazać, że winnym zaistniałej sytuacji nie jest kuk, ale nieszczelna instalacja gazowa;
- instalacje elektryczne, pamiętające czasy wczesnego Gierka - albo zupełnie nowe, ale zrobione na odczepnego (przecież i tak ich nie widać, to po co się starać?). Prawdopodobieństwo pożaru wymiernie wzrasta w przypadku amatorskich napraw takiej instalacji, dokonywanych przez kolejne załogi, z użyciem przypadkowych elementów oraz porad Wujka Google;
- zbiorniki paliwa, szczególnie przegrzane od pobliskiego ogniska czy grilla, albo chłodne - ale nieszczelne (opary paliwa plus iskra z papierosa to prosty przepis na kłopociki);
- opary benzyny z kanistrów (procedura jak wyżej);
- silniki - przegrzane, niesprawne, albo po prostu będące na granicy śmierci technicznej, ale uparcie piłowane przez kolejne załogi;
- dzieła domorosłych mechaników, czyli motorówki przerobione na LPG przez archetypowego szwagra;
- laminat, który - o czym wolimy nie pamiętać - jest łatwopalny. Nie każdy ma też świadomość, że laminatu absolutnie nie należy gasić wodą, bowiem pary tworzywa zmieszane z powietrzem tworzą mieszaniny wybuchowe. Czyli, zamiast pożaru, będziemy mieć fajerwerki. Drewniane łódki również nie są bezpieczne; drewno pali się dobrze, ale lakier pali się wręcz doskonale.
Trochę teorii
Mając na uwadze wszystkie powyższe zagrożenia oraz fakt, iż żeglarze to ludzie z natury wyluzowani i niepomni licznych niebezpieczeństw, jakie na nich czyhają, władze postanowiły zatroszczyć się o kwestię pożarów we własnym zakresie. Zgodnie z rozporządzeniem Ministra Infrastruktury z dn. 5.11.2010, statki mają obowiązek posiadać co następuje:
„Pchacz, holownik, lodołamacz czy inny statek o długości większej niż 20m powinien być wyposażony w przenośne gaśnice proszkowe o wielkości napełnienia 6kg przeznaczone do gaszenia pożarów grup A, B i C oraz do gaszenia pożarów urządzeń elektrycznych do 1 000V”
„Statek o długości równej lub mniejszej niż 20 m, inny niż pchacz, holownik i lodołamacz, powinien być wyposażony w gaśnice proszkowe o wielkości napełniania 2 kg. Minimalna liczba gaśnic jest zależna od długości statku i wynosi:
1) do 10 m - (1 + s) gaśnic,
2) powyżej 10 m do 15 m - (2 + s) gaśnic,
3) powyżej 15 m do 20 m - (3 + s) gaśnic,
przy czym "s" oznacza liczbę dodatkowych gaśnic w zależności od mocy silników napędowych i wynosi: 1 gaśnica dla silników o mocy 50-100 kW oraz dodatkowo 1 gaśnica powyżej 100 kW.”
Czyli, teoretycznie, powinno być bezpiecznie. Dlaczego zatem nie jest?
Trochę praktyki
W praktyce gaśnice bywają całkowicie bez sensu, niezależnie od tego ile ich mamy. Procedura gaszenia często przebiega mniej więcej tak:
1. Załoga nie ma pojęcia, gdzie znajduje się gaśnica. Teoretycznie mieć powinna, skipper coś tam przecież mówił na początku rejsu, może nawet wskazał obrazek z rozmieszczeniem środków gaśniczych - ale prawda jest taka, że w sytuacji zagrożenia każdy ratuje głównie siebie. Plus telefon.
2. Kiedy gaśnicę już szczęśliwie uda się zlokalizować, załoga przystępuje do… nie, nie do gaszenia. Do lektury. Jak mawia prawo Murphy’ego: „kiedy wszystko inne zawiedzie, przeczytaj instrukcję”. Ponieważ jednak gaśnica, jaką mamy na pokładzie, została kupiona w markecie, a instrukcję tłumaczono z chińskiego na holenderski, a następnie jeszcze na polski, instrukcja jej użycia może być niezwykle czytelna oraz przejrzysta.
3. Pod wpływem przyswojonych z instrukcji informacji, połączonych z próbą wprowadzenia ich w życie, załoga dochodzi zwykle do wniosku, że gaśnica „nie działa”. Najczęstszą przyczyną takiego stanu rzeczy jest sama konstrukcja gaśnicy; posiada ona bowiem nabój z dwutlenkiem węgla, który aktywowany jest po wyciągnięciu zawleczki i naciśnięciu spustu. Słychać wówczas wyraźne „pssss”, jednak poza dźwiękiem, nic innego z gaśnicy się nie wydobywa. Aby zmienić ten ponury stan, konieczne jest ponowne wciśnięcie spustu - ale kiedy emocje sięgają zenitu, może się zdarzyć, że… nikt na to nie wpadnie.
Niekiedy też, pomimo znajomości procedur i rozmieszczenia gaśnic, a nawet zasady ich działania, procedura kończy się fiaskiem - ponieważ gaśnica posiada magiczny, acz wiele tłumaczący napis: „Made in China”. Nie wspominając już o fakcie, że od momentu kupienia jej w zamierzchłych czasach po okazyjnej cenie, nikt o nią nie dbał, ani nie sprawdzał jej stanu.
Trochę absurdów
Dziś możemy wybierać pomiędzy gaśnicami pianowymi, śniegowymi, a proszkowymi. W praktyce najczęściej stosuje się proszkowe, ponieważ umożliwiają one gaszenie płonących instalacji elektrycznych, jednak ich użycie generuje niewiarygodny wręcz bałagan, a zastosowany w nich środek gaśniczy potrafi przeżreć nawet metal.
Co ciekawe, do niedawna zupełnie legalnym środkiem były też gaśnice halonowe, jednak nasi mądrzy decydenci kategorycznie zakazali ich użycia - i to pomimo faktu, że były skuteczne, a zostawiały znacznie mniejsze spustoszenie, niż te proszkowe. Dlaczego zatem zostały skazane na niebyt?
Otóż, gaśnice halonowe przyczyniały się do powiększania magicznej dziury ozonowej (tak, jakby sam pożar się do niej nie przyczyniał, stanowiąc gigantyczne źródło CO2) oraz powodowały powstawanie rzekomo szkodliwych gazów (tak, jakby inhalowanie się płonącym plastikiem czy też laminatem było zdrowe).
Co z tym fantem?
Przepisów nie zmienimy, praw fizyki również. Ale, skoro już wozimy ze sobą po świecie gaśnice, starajmy się od czasu do czasu przyswoić sobie zasadę ich działania (przy okazji przypomnimy sobie, gdzie ich szukać)
Pamiętajmy też, że pożar przede wszystkim karmi się tlenem i kiedy odetniemy mu dostęp powietrza, będzie uprzejmy zgasić się sam. Dlatego, chociaż przepisy tego nie wymagają, warto zaopatrzyć się w niepalny koc gaśniczy. Albo i dwa.
A jeśli już zajdzie potrzeba użycia gaśnicy, zawsze możemy spróbować, nie spodziewajmy się jednak spektakularnych efektów. Najlepiej podsumował to zresztą jeden z forumowiczów: „Mam jedną gaśnicę 2kg na jachcie i dobre wiadro z linką. Jak to nie pomoże to wypi***lam za burtę w kamizelce i dmuchanym pontoniku.”
I może to jest rozwiązanie?
Tagi: gaśnica, pożar, bezpieczeństwo