Miejscem, które wybraliśmy na nasz rejs była Francja. To tam, dzięki gęstej sieci kanałów i rzek znajduje się najwięcej baz armatorów luksusowych barek w Europie. Nie bez znaczenia są też oczywiście bardzo atrakcyjne rejony, gdzie żegluje się barkami. Na miejscu okazało się, że Francja nas nie zawiodła. Kiedy zmęczeni po dość długiej podróży wysiedliśmy w miejscowości Dole w regionie Franche-Comte, skąd mieliśmy rozpocząć rejs, widok po prostu nas oczarował. Nad kanałem o przejrzystej wodzie wznosiła się zwarta zabudowa miasteczka, z wyrastającą pośrodku masywną wieżą gotyckiego kościoła w charakterystycznym, piaskowym kolorze. Do brzegu kanału przymocowanych było mnóstwo barek różnych typów i wielkości, wśród których od razu dostrzegliśmy nasze – białe, około 13-metrowe łodzie z wypisaną nazwą armatora „Nicols”.
La belle vie - smak życia we Francji
Po „zaokrętowaniu się” i krótkim przeszkoleniu dotyczącym działania wszystkich urządzeń na barce, resztę dnia spędziliśmy na spacerach wąskimi, malowniczymi uliczkami. Dole, podobnie jak każde następne miasteczko, w którym się znaleźliśmy, bynajmniej nie jest miejscem typowo turystycznym. Nie ma tam sklepów z pamiątkami, mnóstwa restauracji oferujących kuchnie z całego świata, ani tłumów turystów. Jest za to autentyzm, dzięki któremu łatwiej poznawać prawdziwe uroki Francji. To ciche, spokojne, ale jakże czarujące miejsce. Nie trzeba dodawać, że na kolację bez wahania wybraliśmy się do jednej z małych, lokalnych restauracyjek, aby spróbować francuskiej kuchni. Było pysznie.
Wrota na pilota
Następnego dnia wyruszyliśmy w rejs. Mieliśmy przed sobą do pokonania dziewięć śluz. W tym celu dostaliśmy od armatora specjalnego pilota, który służy do zdalnego sterowania wrotami śluzy. Pierwszą śluzę przepłynęliśmy z pomocą armatora, aby nauczyć się jej obsługi. Okazało się, że to żadna filozofia, dlatego każda następna poszła już gładko. Wystarczą dwa przyciski na pilocie, obserwacja światełek, które informują o gotowości śluzy i pociągnięcie za specjalną wajchę, która uruchamia jej działanie. Wszystko szybko, sprawnie i bezproblemowo. Chyba że śluza jest zepsuta. Tak, zdarzyło się raz, że śluza nas „nie widziała”, migając światełkami, które nijak nie pasowały do tych informujących o gotowości do działania. Przycumowaliśmy więc do brzegu nieopodal, aby dostać się do śluzy z poziomu lądu. Tam, korzystając ze specjalnego domofonu zgłosiliśmy problem. Po kilku minutach przyjechała obsługa i szybko uporała się z trudnościami, a my spokojnie popłynęliśmy dalej.
Basen płynący po rzece
Pływanie na barce dość znacznie różni się od żeglowania na jachcie - nie tylko rodzajem akwenu. Szczerze mówiąc, nie nadaje się dla ludzi uzależnionych od adrenaliny. Mogłoby im brakować wzburzonej wody i mocnych wichrów. Ale na pewno świetne jest dla wszystkich, którzy chcą przeżyć coś nowego. Oglądanie pięknych miejsc z pokładu spokojnie płynącej barki, z możliwością zatrzymania się tam, gdzie dusza zapragnie, a do których nie dotarłoby się pewnie w żaden inny sposób. Relaks, komfort i prostota obsługi. W sam raz dla wodniaków, ale także zupełnie początkujących osób, które chcą spróbować nowej formy aktywności, pojechać gdzieś z rodziną albo po prostu odwiedzić ciekawe miejsca z dala od utartych szlaków.
Płynąc kanałami raz po raz mijaliśmy na brzegu wioski, pełne ślicznych, małych domków z wypielęgnowanymi ogródkami i sadami. Takich urokliwych miejsc na francuskiej prowincji jest mnóstwo. Pogoda mimo września była upalna, toteż nie omieszkaliśmy skorzystać z dołączonego do barki małego basenu. Pławiąc się w jego podgrzewanej wodzie i popijając drinki (oczywiście bezalkoholowe:) wpłynęliśmy na rzekę Saonę, którą dotarliśmy do miasteczka Auxonne.
Nieodkryte miasteczka
Traf chciał, że zacumowaliśmy obok barki, na której grupa starszych Francuzów popijała w najlepsze pyszne francuskie wino. To tylko zaostrzyło nam apetyty. Po „podłączeniu się” do prądu i wody (trzeba uzupełnić zapasy) szybko pobiegliśmy do sklepu (również aby uzupełnić zapasy). Auxonne, mimo że mniejsze niż Dole, było równie klimatyczne. Od strony wody otoczone grubymi murami miejskimi z wieżyczkami, sprawiało wrażenie, jakby zatrzymał się w nim czas. W centrum odkryliśmy pozostałości bramy albo łuku triumfalnego, ruiny zamku i sporo ślicznych domków. Tu także nad dachami górowała wieża pięknego gotyckiego kościoła – bardzo wysoka i spiczasta. Okazało się też, że w tym właśnie miasteczku znajduje się szkoła artylerii, w której swe pierwsze kroki jako żołnierz stawiał sam Napoleon.
Rankiem postanowiliśmy spróbować na śniadanie chrupiącej, francuskiej bagietki. Nie okazało się to jednak takie proste, gdyż przez całe przedpołudnie piekarnia przeżywała prawdziwe oblężenie. Na szczęście udało nam się zaopatrzyć, a gdy wracaliśmy z powrotem na śniadanie zaobserwowaliśmy ciekawą rzecz: było jeszcze rano, a ludzie siedzieli w kawiarniach i spokojnie delektowali się kolejnymi kieliszkami wina. Niewiele myśląc, dokupiliśmy więc do naszej bagietki jeszcze butelkę różowego. W sam raz na śniadanie.
Strajk na... śluzie
Tego dnia popłynęliśmy rzeką Saoną do Saint-Jean-de-Losne. Kolejne śliczne, malutkie miasteczko, gdzie życie leniwie się toczy. Było nam trochę mało pływania tego dnia, więc o zachodzie słońca postanowiliśmy jeszcze gdzieś wyruszyć. Po drodze udało nam się jeszcze złowić całkiem pokaźną rybę, która już po chwili, wprost z rzeki, wylądowała na naszych talerzach. Smaku takiej ryby nie da się porównać z żadną inną, kupioną w sklepie.
Przyszedł czas, abyśmy powoli zaczęli kierować się z powrotem do Dole. Rejsy po rzekach i kanałach mają to do siebie, że jeśli nie wykupi się wcześniej opcji „w jedną stronę”, to należy liczyć się z pokonywaniem tej samej trasy w drodze powrotnej oraz rozplanowaniem rejsu tak, aby zdążyć dopłynąć do portu macierzystego na czas. Jak to zwykle bywa, akurat wtedy, kiedy liczy się czas, na drodze stają rozmaite przeszkody. Okazało się, że na jedynej na naszej trasie śluzie, która obsługiwana była nie na pilota, ale przez ludzi, właśnie trwał strajk. Jak to we Francji. Już myśleliśmy, że pozostało nam tylko czekać „na dziko” do następnego dnia (co wydawało się całkiem przyjemną perspektywą, dzięki której możnaby przedłużyć rejs), kiedy kapitan po telefonicznej rozmowie z armatorem oznajmił, że otworzą śluzę tylko dla nas – w drodze wyjątku. Tym sposobem, dzięki interwencji armatora, zakończyliśmy naszą wyprawę na czas.
Więcej o pływaniu na barkach:
http://www.tawernaskipperow.pl/main/artID/445/artykuly/index.html
fot. Artur Wołoch, Paweł Szymczak, Tomasz Jabłoński, Paulina Wilk