Geronimo w Maroko
czwartek, 14 października 2010
Magda i Adam Żuchelkowscy
Rejs po północnym wybrzeżu Maroka rozpoczęliśmy z Almerimar. Przez Morze Alborańskie, prościutko na południe, po 80 Mm dotarliśmy do Melilli. Nie miało dla nas znaczenia, czy zawieje poniente (wiatr zachodni), czy levante (wiatr wschodni) – i tak byłaby „połówka”.Michał, Paweł i Marcin dotarli do nas około południa. W związku z tym, że mieliśmy mało czasu, a chcieliśmy sporo zwiedzić, jeszcze tego samego dnia wypłynęliśmy w stronę Maroka. Słońce pięknie świeciło, był leciuteńki wiatr, warunki idealne do zjedzenia lasagne – „petardy”, jak to określili nasi nowi załoganci. Jednak prawdziwa „petarda” nastąpiła dopiero wtedy, gdy lasagne zaczęła się przewracać w żołądkach, szczególnie u osób, które wzięły sobie dokładkę. Paweł próbował wytrwać całą noc na górze (wewnątrz, w tym małym „pokoiku”, w nocy nie da się przecież spać), ale nie wytrzymał ostatecznej próby. W szelkach, zaspany i już trochę zmęczony (bo to przecież nie jego wachta) został po raz kolejny zmoczony przez jedną z wielu fal wpadających na pokład. „Tego już naprawdę dosyć!” – powiedział Paweł i oburzony zszedł pod pokład. Po 40 milach minęliśmy w nocy małe wysepki Alboran (od nich właśnie wzięło się określenie Morze Alborańskie), gdzie głębokość z 1400 m nagle spada do 100 m, 60 m i niżej. W związku z tym tworzą się tam nieco większe fale. Wiatr mieliśmy doskonały pomimo wpadającej czasem na pokład fali i niskiej jak na Morze Śródziemne temperatury w nocy. Geronimo dopłynął do portu nad ranem.
Melilla – pierwszy powiew Afryki
|
Nowoczesne kobiety arabskie |
Melilla to hiszpańska kolonia na afrykańskim brzegu, która została założona jeszcze przez Fenicjan, a dopiero pod koniec XV w. zaczęła być częścią Hiszpanii. Zmęczeni po nocnych przebojach i chorobie morskiej (to wcale nie przez lasagne!) odświeżyliśmy się, zjedliśmy porządne śniadanie i po hiszpańsku udaliśmy się na sjestę. Dopiero po południu ruszyliśmy w miasto. Jak się okazało, tym razem przewodnik nie kłamał, informując, że „oprócz kilku szerokich ulic Melilla nie ma turystom nic do zaoferowania”. Jedyną atrakcją jest możliwość wypożyczenia auta, przekroczenie granicy i pojechanie do Maroka. Na to jednak było za późno. Wznieśliśmy więc wieczorny toast za „szczęśliwe ocalenie” i położyliśmy się spać – niektórzy z nas zasypiali z nadzieją na przystosowanie się błędnika do bujania.
Orientalne smaczki Al Hoceima
Nazajutrz w czasie żeglugi, a raczej rejsu motorowodnego, odwiedziły nas delfiny, i była to jedyna atrakcja całego dnia. Dobrze, że w załodze mieliśmy autopilota, który nie skarżył się, że musi cały czas sterować. Czas spędziliśmy na czytaniu książek, graniu w karty, szachy (ach co to były za emocje!) i na spaniu. W nocy wpłynęliśmy do Al Hoceima w Maroku. Co nas pozytywnie zaskoczyło, nikt nie obudził nas o 0600 czy 0700 w celu dokonania odprawy. Policja zjawiła się dopiero o 1000. Odprawa paszportowa trwała ok. 3 godzin. Wszyscy oczywiście bardzo się cieszyli, że do portu wpłynął jacht pod obcą banderą, ale formalności trzeba było dopełnić. Czterokrotne przepisywanie tego samego tekstu przez cztery różne osoby i stawianie tych samych pytań troszkę zaczęło nas denerwować. W końcu życzono nam miłego dnia, oddano paszporty i podziękowano za cierpliwość. Formalne niedogodności wynagrodziła Al
|
Plaża w Al Hoceima |
Hoceima, która okazała się bardzo ciekawym miastem. Centrum znajduje się na sporej górze wiszącej około 180 m nad przepiękną zatoczką. Najwyższym punktem jest oczywiście meczet stojący nad stromą skarpą, na którą weszliśmy nie bez problemów. Tubylcy piorący swojerzeczy w czymś, co przypominało ścieki, zapewniali nas, że to dobra droga wiodąca do centrum miasta. Po dokładnym przyjrzeniu się skale stwierdziliśmy, że znajdują się w niej wykute otwory wyglądające jak wejścia do jaskiń, a przy jednym z nich była nawet wycieraczka. Największe wrażenie zrobił na nas targ, na którym można było kupić dosłownie wszystko. Uderzył nas widok ociekającej krwią kury leżącej obok wystawionych na pełne słońce ryb, na które czaił się wygłodniały kot… Dobrze, że mieliśmy zapas mięsa, bo nie zaryzykowalibyśmy kupna „świeżej” padliny. Za to owoce i warzywa były przepyszne i tanie. Al Hoceima to spory port wojskowy oraz rybacki, nie ma tu mariny, w związku z czym nie mieliśmy dostępu do wody pitnej ani prądu. O prysznicu także można było zapomnieć. Wszystko to rekompensuje plaża z czystą i ciepłą wodą w pobliżu portu oraz niesamowite miasto.
Cel – Marina Smir
|
Sprzedawca ryb... z kotem |
Następnego dnia zaraz po dokonaniu po raz kolejny tych samych formalności granicznych, pożeglowaliśmy około 80 Mm do mariny Smir, także w Maroku. Po wyjściu z portu przywitała nas spora fala i brak wiatru. Płynęliśmy więc na silniku, lecz z godziny na godzinę przybywało wiatru, aż w końcu rozwiało się do 7°B. Na mocno zarefowanych żaglach przeciwstawialiśmy się zarówno falom, jak i podmuchom, które napierały z północnego zachodu – czyli po raz kolejny mieliśmy „pod górkę”. Niestety dryf był zbyt duży, halsowanie szło nam całkiem dobrze, jednak zbyt mało efektywnie. Po czterech godzinach wachty okazywało się, że w kierunku zrobiliśmy jedynie kilka mil... Humory jednak nam dopisywały, poza tym nikt już nie chorował. Pod wieczór w końcu dopłynęliśmy do kolejnego marokańskiego miasta-mariny, Smiru.
Swojsko i urokliwie – Chefchaouen
Po raz kolejny czekała nas odprawa, dzwoniono i pytano, czy faktycznie byliśmy w Al Hoceima, wypisywano te same kwitki. Biuro mariny było już niestety zamknięte, jednak skorzystaliśmy z pryszniców, mieliśmy dostęp do prądu i wody. Rano zdecydowaliśmy się pojechać na wycieczkę do typowego marokańskiego, XV-wiecznego miasteczka położonego wysoko w górach Rif – Chefchaouen. Jest ono znane z produkcji tkanin, ubrań z wełny oraz z wyrobu sera koziego i... kifu (pochodna marihuany). Dogadaliśmy się z taksówkarzem, który za 70 euro zabrał całą naszą piątkę na przejażdżkę swoim Mercedesem 240D z 1968 r. Samochód był dość nietypowy – licznik zatrzymał się na 856 000 km, a prędkościomierz wcale nie działał. Odczytaliśmy z mapy, że miejscowość, do
|
Czy to aby na pewno znak STOP? |
której planowaliśmy dojechać, oddalona jest od portu o ok. 47 km. Taksówkarz nie mówił za dużo po angielsku ani hiszpańsku, ale zapewnił nas, że w pięć osób bez problemu zmieścimy się do jego wygodnego pojazdu. Po godzinie zaczęliśmy się niepokoić, gdyż ciągle jechaliśmy autostradą, a góry było widać jednynie z daleka. W końcu skręciliśmy w wąską drogę. Pojawiły się serpentyny, autko coraz bardziej warczało, skrzynia biegów nie chciała wskakiwać na pożądany bieg. Naszemu „drajwerowi” to nie przeszkadzało. Nadal się uśmiechał, podgłaśniał co jakiś czas muzykę i jechał z dużą prędkością, wyprzedzając co chwila inne auta. Po 2,5 godziny dotarliśmy do przeuroczego miasteczka. Zwiedzanie zajęło nam kilka godzin. Tubylcy żyją tu przede wszytkim z produkcji wełnianych ubrań – koszul, swetrów, wdzianek – robionych ręcznie lub za pomocą starych maszyn. Po obfitych zakupach udaliśmy się do restauracji na marokański „tangin”. Na początek zamówiliśmy typową herbatkę, czyli ulepek z miętą – ponoć najlepszy specyfik na upały. Jednak dla naszej załogi okazał się nie do przełknięcia. Danie główne składało się z warzyw i mięsa pomieszanych w wodzie z solą i podanych na ciepło. Zdaje się, że trafiliśmy na kiepską restaurację. Szybko za wszystko zapłaciliśmy (za danie 35 dirhamów, czyli około 3,5 euro) i poszliśmy szukać naszej wygodnej limuzyny. Taksówkarz czekał na nas w umówionym miejscu. Po trzech godzinach ekscytującej drogi i zakładów o to, kiedy skrzynia biegów całkiem wyskoczy, wróciliśmy na jacht.
Ceuta – specyficzna gościna
Przygotowaliśmy wszystko do wypłynięcia i pożeglowaliśmy niecałe 20 Mm do Ceuty. W związku z tym, że mieliśmy lekki wiatr z baksztagu, do portu hiszpańskiego dotarliśmy po niecałych trzech godzinach. W marinie w Ceucie staje się w tzw. y-bomach – na szpringach dziobowym, rufowym oraz dwóch cumach rufowych. Marinero, jak to w Hiszpanii, są bardzo pomocni, czasem aż zanadto, co wiąże się z faktem, iż mają zazwyczaj odmienną koncepcję ustawienia jachtu od naszej. I w dodatku starają się ją zrealizować! Wygląda to mniej więcej tak, że wszyscy ciągną za liny, z tym że każdy w inną stronę. Nasza załoga perfekcyjnie mówiąca po hiszpańsku zaczęła wypytywać Hiszpana o to, co warto odwiedzić – wdaliśmy się w dość długą dyskusję, dzięki czemu udało nam się ustawić jacht tak, jak nam się podobało. Marinero tylko się uśmiechnął, machnął ręką i odszedł. Ekipa udała się na balangę, która trwała do białego rana.
|
Północne wybrzeże Maroka / rys. J. Buczek |
Finiszujemy...Jajecznica na boczku na śniadanko wszystkim dobrze zrobiła, zatankowaliśmy wodę, umyliśmy jacht i popłynęliśmy przez Cieśninę Gibraltarską do Sotogrande. Wiatr wiał z dobrego kierunku, statki nam ustępowały drogi, Marcin upierał się, że widział delfiny, choć nikt inny tego nie potwierdził. Było wesoło. Po kilku godzinach byliśmy już w marinie Sotogrande, gdzie czekały na nas kobiety i dzieci naszych dzielnych żeglarzy. Wspólny grill zakończył się późno w nocy, co nie przeszkadzało nam wypłynąć wcześnie rano następnego dnia do Jose Banus. To bogaty port, w którym trzeba zostawić sporo kaucji za klucze do toalet, pryszniców oraz wtyczkę do prądu. Niestety nie spotkaliśmy żadnej sławnej osoby, choć turystów było sporo. Ostatniego dnia popłynęliśmy do Fuengiroli. Po 10 dniach nasi trzej weseli załoganci opuścili pokład jachtu i nagle zrobiło się tak jakoś smutno. No cóż, wszystko co dobre, kiedyś się kończy...
Źródło: www.jachting.pl
W bieżącym numerze Jachtingu: 8. Madagaskar, 26. Geronimo na Balerach, 34. Kolory Arktyki i inuickie wzory, 42. Przegląd portów Morza Północnego, 50. W głębinach Morza Czerwonego, 58. Miranda, Lil i Magik-Samostery, 72. Laminowanie dachu kabiny cz.2, 80. Maxus 28, 88. Wspomnienia z Malty - Emocean Marine Charm 27