Nasza przygoda rozpoczęła się w hiszpańskiej Maladze pod koniec września. Stamtąd udaliśmy się podmiejskim pociągiem do położonej w pobliżu Benalmádeny. Czekał tam jacht, który miał stać się naszym domem na najbliższy tydzień - drewniany dwumasztowy kecz s/y Jagiellonia. Była tam też reszta załogi oraz kapitan, którzy przylecieli do Hiszpanii poprzedniego dnia. Razem osiem żądnych wrażeń osób, które z niecierpliwością czekały na rozpoczęcie rejsu. Dla kilku z nas było to pierwsze bliskie spotkanie z morzem.Jako że do mariny dotarliśmy późnym popołudniem, w rejs postanowiliśmy wyruszyć następnego dnia rano. Wieczór minął przyjemnie i leniwie na rozmowach i degustacji tradycyjnej hiszpańskiej sangrii.
W 24 godziny do GibraltaruWstajemy skoro świt o 0800 - a faktycznie jest to świt, bo Hiszpania, mimo że położona znacznie dalej na zachód niż Polska, ma ten sam czas urzędowy (nie trzeba przestawiać zegarków), a zatem słońce wstaje tu ok. 1,5 godziny później niż w Krakowie. Kierunek - Gibraltar! Prawie nie wieje, ale nic to, koło południa ma się rozwiać. Przynajmniej tak mówią prognozy.
Śniadanie na jachcie
|
.
|
Niestety prognozy są bardziej optymistyczne niż rzeczywistość - siła wiatru z 2 spada do 1 B i ze średnią prędkością 2,5 węzła płyniemy wolno w kierunku Gibraltaru. Nikt się jednak nie nudzi. Powoli zapoznajemy się z jachtem i zamieniamy przy sterze. O 1300 stawiamy dodatkowy żagiel - apsel. Teraz są już cztery: genua, grot, apsel i bezan. Po południu pierwsza wachta kambuzowa trenuje gotowanie na pełnym morzu. Przy tak słabym wietrze nie sprawia to na szczęście większych problemów.
Dzień mija spokojnie, nadchodzi zmrok i nocne wachty. Jest ciepło i wieje łagodny wietrzyk. Trzeba tylko pilnie uważać na przepływające lub stojące na kotwicy statki (większość jest znacznie większa od Jagiellonii), które zwiastują pojawiające się na horyzoncie światełka. O 0800 cumujemy w hiszpańskiej części Półwyspu Gibraltarskiego, w miejscowości La Linea.
Bliskie spotkanie trzeciego stopniaPo przebudzeniu wita nas widok Skały Gibraltarskiej, który zapiera dech w piersiach. Pochmurny poranek pomalował krajobraz w odcienie błękitu, bieli, zieleni i srebra. Żadne zdjęcie, ani tym bardziej opis, nie są w stanie w pełni oddać uroku tej chwili.
Mahoniowa Jagiellonia, gdziekolwiek się pojawi, wzbudza zainteresowanie żeglarzy i przechodniów. Tak było i tym razem.
- Ile lat ma ten jacht?
- 75!
- ??? - mina pytającego mówi wszystko.
- A nie, pomyłka... Jest z 75. roku.
Poranek na Gibraltarze
|
Jagiellonia przy kei
|
Po śniadaniu wyruszamy do brytyjskiej enklawy na Gibraltarze, obejmującej słynną Skałę Gibraltarską oraz leżące u jej podnóża miasto. Szczyt wzgórza zamieszkują magoty - jedyne żyjące na wolności małpy w Europie. Legenda głosi, że dopóki magoty będą mieszkać na Gibraltarze, dopóty pozostanie on w rękach brytyjskich.
Przekraczamy granicę i jesteśmy w Wielkiej Brytanii. Trudno tego nie zauważyć - wszystkie napisy w języku angielskim, na chodnikach charakterystyczne czerwone budki telefoniczne, na ulicach piętrowe autobusy. Zaraz za granicą zlokalizowane jest lotnisko. Jego pasy startowe przecina ruchliwa droga, która na czas startu i lądowania samolotów jest najzwyczajniej w świecie zamykana.
Skała Gibraltarska
|
.
|
Na szczyt wzgórza można dostać się kolejką linową, własnym samochodem lub pieszo. My wybraliśmy trzecią opcję. W upale mozolnie wdrapywaliśmy się na szczyt, jednak było warto. Bliskie spotkanie z magotami jest sporą atrakcją. Małpy w ogóle nie boją się ludzi, potrafią nawet wyrwać jedzenie, a zaczepiane - złapać za podkoszulek.
Po powrocie do mariny wachta kambuzowa zajęła się przygotowywaniem obiadu, a pozostali odpoczywali i zbierali siły przed zapowiedzianym na następny dzień rejsem w kierunku Afryki.
.
|
Panorama Gibraltaru
|
Afryka dzikaKolejnego dnia zaraz po śniadaniu skierowaliśmy się na południe. W porównaniu z pierwszym dniem rejsu wiało mocniej, 3-4 B. Dodatkowo od strony Skały Gibraltarskiej schodziły silne szkwały. Zanim znaleźliśmy się na pełnym morzu, silne podmuchy wiatru napędziły załodze trochę strachu, a Jagiellonia umyła sobie prawą burtę. Później już nauczyliśmy się szybkiego luzowania grota... Po ominięciu przylądka płynęliśmy przy stałym wschodnim wietrze i już po 4 godzinach osiągnęliśmy hiszpańską enklawę na marokańskim wybrzeżu - Ceutę. Znaleźliśmy się w Afryce! Ale tego było nam jeszcze mało - kapitan zaplanował wycieczkę w głąb Maroka.
Miejskim autobusem podjechaliśmy do granicy hiszpańsko-marokańskiej. Tam poczuliśmy wreszcie powiew innej kultury. Tłumy ludzi w tradycyjnych arabskich strojach, kobiety w chustach na głowach, wszyscy obładowani zakupami, które zrobili w Hiszpanii... widok nie do opisania. Na granicy trzeba było wypełnić jednostronicowy dokument, poczekać aż celnik wprowadzi mozolnie nasze dane do komputera i wbije pieczątkę, i już można było kontynuować podróż w poszukiwaniu egzotyki.
Gibraltar zostaje w tyle
|
W Afryce
|
Naszym celem było położone niecałe 40 km od granicy miasto Tetuan. Spotkany na granicy Marokańczyk wyjaśnił nam, że do Tetuanu można dostać się tylko taksówką i zaproponował, że będzie naszym przewodnikiem. Okazało się to dobrym pomysłem, ponieważ w labiryncie wąskich uliczek arabskiego “starego miasta” moglibyśmy się łatwo zgubić. Nasz przewodnik pokazał nam też atrakcje, do których sami byśmy nie dotarli.
Pierwszym przystankiem po opuszczeniu taksówek był pałac królewski Hassana II, w którym podczas pobytu w mieście zatrzymuje się władca Maroka. Budowla ta stanowi doskonały przykład połączenia architektury andaluzyjskiej i mauretańskiej. Następnie przez jedną z siedmiu bram udaliśmy się do medyny - zabytkowego centrum miasta, ze względu na swoje walory kulturowe wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Pałac Hassana II
|
Tetuan
|
Przewodnik poprowadził nas wąskimi uliczkami do wytwórni dywanów. Tam zostaliśmy poczęstowani tradycyjną miętową i bardzo słodką herbatą, która świetnie gasi pragnienie, a następnie obejrzeliśmy prezentację lokalnych wyrobów. Sprzedawca poinstruował nas jak wyglądają zakupy. Jeśli dana rzecz nam się nie podobała mieliśmy mówić “la”, co oznacza “nie”, a jeśli nas zainteresowała - “łaha”, czyli “może tak”. Był to wstęp do negocjacji, które miały miejsce na zapleczu. Tam potencjalny kupiec był informowany o cenie i - jak to w krajach arabskich - mógł, a nawet powinien się targować.
Kolejnym przystankiem był sklep zielarski, w którym sprzedawca znał po polsku dwa słowa: “chrapanie” i “żylaki”. Oferował nam również masaż i nawet znaleźli się chętni, ale z braku czasu jednak podziękowaliśmy. No cóż, następnym razem.
Jeszcze kilka szybkich przystanków - jeden przy apaszkach, drugi przy kawie, trzeci przy pieczywie - i wróciliśmy do taksówek, które czekały na nas w umówionym miejscu. Zanim dotarliśmy do Ceuty zdążył zapaść zmrok, więc wybraliśmy się na nocne zwiedzanie. To kosmopolityczne miasto, w którym wpływy europejskie mieszają się z afrykańskimi jest niezwykle urokliwe. Zabytki z różnych epok, nocą oświetlone, tworzą specyficzną atmosferę.
Ceuta
|
. |
Z Śródziemnego na Atlantyk wiódł nasz szlakRano przychodzi czas pożegnania z afrykańskimi klimatami, o które zdążyliśmy się zaledwie otrzeć. Ale kolejne przygody czekają, więc bez żalu kierujemy się na ocean, który wita nas silnym wiatrem.
Początkowo wiało 3-4 B. Z czasem wiatr tężał coraz bardziej i wkrótce jego siła wzrosła do 6 B. Trzeba zmienić genuę na foka, a następnie zrzucić grota i bezana. Na samym foku płyniemy z wiatrem na zachód, z prędkością 6-7, a nawet 9 węzłów. W tej podróży towarzyszy nam spore stado delfinów, które eskortują nas na Atlantyk i wyraźnie dobrze się bawią skacząc po sporych falach.
Po sześciu godzinach bujania, które dało się nam nieco we znaki, dopływamy do Barbate, miejscowości słynącej z klifowego wybrzeża, które chroni park krajobrazowy. Po krótkiej wycieczce krajoznawczej wracamy wzdłuż plaży do mariny. Leniwy spacer brzegiem oceanu wycisza i uspokaja.
Eskorta delfinów
|
Zachód słońca nad Atlantykiem
|
Wracamy czy płyniemy dalej?Trzeba wracać do Malagi, samolot nie będzie czekać... A więc to koniec naszych przygód? Nic z tych rzeczy! Potęgi morza nie można lekceważyć. Czasem krzyżuje najstaranniejsze plany i nie pozostaje wtedy nic innego, jak tylko pogodzić się z jego decyzją i pożeglować gdzie wiatr pozwoli.
Wyruszamy na południowy wschód przy przeciwnym wietrze początkowo 4-5 B. Płyniemy bajdewindem w ostrym przechyle, warunki są ciężkie. Zdajemy sobie sprawę, że jeśli kierunek wiatru się nie zmieni, będziemy musieli halsować aż do Malagi. Gdy siła wiatru wzrasta do 6-7, a nawet w porywach 8 B, kapitan podejmuje decyzję - zawracamy, płyniemy z wiatrem do Kadyksu! A zatem nieoczekiwanie zwiedzimy jeszcze jeden port. Teraz już o wiele spokojniej, choć wciąż przy silnym wietrze płyniemy na północny zachód.
Po osiągnięciu Zatoki Kadyksu czeka nas kolejna zmiana planów. Jeden wprawny rzut oka oceniający szerokość wejścia do mariny i kapitan znów postanawia zawrócić, na szczęście tylko na drugą stronę zatoki. Cumujemy w Puerto Sherry i spędzamy wieczór w nostalgicznych nastrojach, zdając sobie sprawę z tego, że nasza wyprawa dobiegła już niemal końca.
Żegnajcie nam dziś...Choć zabrzmi to banalnie, wszystko co dobre, szybko się kończy. Nadszedł czas pożegnania z jachtem, do którego zdążyliśmy się już przywiązać. Na kolejny etap zostają tylko Michał i Wera - szczęściarze... Pozostali muszą wracać, obowiązki czekają. Z Puerto Sherry popłynęliśmy zatem promem do Kadyksu.
Po przybyciu do miasta wybraliśmy się na zwiedzanie. Kadyks (Cadiz) to najstarsze stale zamieszkiwane miasto na Półwyspie Iberyjskim, a być może nawet w całej południowo-zachodniej Europie. Założone zostało około 1100 roku p.n.e. przez Fenicjan jako Gadir. Jednym z najważniejszych zabytków jest katedra Santa Cruz de Cadiz. Z wieży katedry rozciąga się wspaniały widok na miasto i zatokę.
Kadyks
|
. |
Czas wsiadać do autobusu i ruszać do Malagi. Docieramy tam wieczorem i spędzamy noc na lotnisku w oczekiwaniu na samolot. Już bez żadnych przygód pakujemy się do samolotu i odlatujemy w stronę wschodzącego słońca.
Rejs był bardzo udany zarówno pod względem turystycznym, jak i żeglarskim. Odwiedziliśmy 5 portów na dwóch kontynentach, żeglowaliśmy po Morzu Śródziemnym i Atlantyku (po wodach pływowych). Pływaliśmy zarówno w warunkach prawie bezwietrznych, jak i przy silnym wietrze. Chociaż dla niektórych był to pierwszy w życiu rejs, obyło się bez poważniejszych przypadków choroby morskiej. Myślę, że wszyscy (ja na pewno!) będziemy dobrze wspominać Jagiellonię i wyprawę pełną przygód.
To kiedy następny rejs?
Załoga:
Michał - kapitan
Wera - I oficer
Piotrek
Gosia - II oficer
Darek
Weronika - III oficer
Justyna
Janek
Trzy państwa, dwa kontynenty, jeden jacht - s/y Jagiellonia - więcej zdjęć
s/y Jagiellonia - więcej o jachcie