3 X, poniedziałek. Poranna kąpiółka w przeuroczych okolicznościach przyrody, karmimy mewy. Czas płynąć dalej. Kierujemy się na południe. Za wyspą Spargi skręcamy na wschód, po lewej burcie pozostawiamy największą wyspę: La Maddalena. Wiatr się wzmaga, wieje w plecy. Fala mała ze względu na małą odległość od wysp. Wieje do 30 knotów. Nareszcie!
Na południowej części wyspy S. Stefano jest kotwicowisko, ale niezbyt atrakcyjne. Poza tym są tutaj rozgrywane regaty. Przez przypadek przyczyniamy się chyba do małej katastrofy. Zasłaniamy wiatr jednej z żaglówek. Najpierw za burtę wylatuje załoganta, która była na trapezie, potem przewraca się łódka. Sternik to jednak fachowiec, łódkę szybko stawia. A my płyniemy dalej. Mijamy Isola Caprera i skręcamy na północ.
Stajemy na kotwicy w zatoce Cala Coticcio, choć wiatr w porywach ma już 40 węzłów. Jest tam jeden mooring na wprost małej, cudownej plaży, ale zajęty. To miejsce miejscowi nazywają Petit Tahiti. W pełni zasługuje na swoją nazwę. Fantazyjne skały, ładna piaszczysta plaża. U nas plaży nie ma, ale w zasadzie do niczego nie jest nam potrzebna. Krystalicznie czysta woda, rybki, nadal niestety wielkości akwariowej. Maciek przy skałach natrafia na wrak jakiegoś starego statku. Po kąpieli stawiamy już tylko grota i płyniemy na północ.
Będziemy stali niedaleko naszego wczorajszego miejsca, na Isola Santa Maria, w zatoce Cala Santa Maria. Jest jeden wolny mooring, łapiemy się do niego. Jurek sprawdza, jak wygląda na dnie. Chyba będzie trzymał. Oprócz nas kilka jachtów na kotwicy. Przy podchodzeniu do mooringu zwijamy wędkę Maćka. Na haczyku jest jakaś ryba, nie wiemy co to za gatunek. Niemniej pierwsza złapana na trolling. Wieczorem popływa w gorącym oleju. Miejsce bardzo ładne. Rozległa, piaszczysta plaża. Od strony morza ładne skały. Najbardziej podoba się tutaj Ryśkowi, obiecuje, iż pojawi się tutaj kiedyś na dłużej. Kąpiel w ciepłej wodzie, potem kolacja w kokpicie. To nasza druga noc z kolei poza mariną.
Postój: 41°47’576’’ N, 09°22,287’’ E.
4 X, wtorek
Noc spokojna. Poranek ładny. Znów kąpiemy sie w morzu. Potem powrót na Korsykę. Wieje niezbyt silnie, ale wieje. Płyniemy bajdewindem lewego halsu. Cieśnina Bonifacio łaskawa, żadnych sztormów. Kiedy wchodzimy w cień Korsyki wiatr siada. Jesteśmy po wschodniej stronie wyspy. Zbliżamy się do Porto Vecchio. Przed wejściem do mariny tradycyjny postój na kąpiel. Na północ od miasta jest kotwicowisko – Baie de San Ciprianu. Ładna zatoka zasłonięta od pełnego morza małą wysepką. Tam rzucamy kotwicę i do wody.
Z rybami jak zwykle. Na dnie jest za to sporo dużych pinii. Potem podążamy do mariny. Zatoka spora, ale płytka, sporo skał podwodnych. Trzeba się trzymać toru wodnego. Zresztą doskonale oznakowanego. Przed wejściem do portu odbijamy w prawo, wpływamy do mariny. Wolne miejsca są na wprost wejścia.
Cumujemy jak zwykle rufą, robimy odprawę i w miasto. Nad nim również dominuje mała genueńska cytadela. W połowie XVI wieku Sampiero Corso pogonił genueńczyków i zajął miasto. Natychmiast pojawili się korsarze, obrali miasto za swoją siedzibę. Genua poprosiła o pomoc w odzyskaniu miasta Hiszpanów. Ich flota pogoniła towarzystwo. Prawdziwy rozwój miasta to druga połowa XX wieku. Wdrapujemy się do cytadeli. Ładny widok na port. Na prawo od niego spore tereny zajmuje odsalarnia morskiej wody. Pod nią stary budynek – wytwótrnia naturalnego korka. Dęby korokowe są tutaj wszędzie, co ileś lat można je obedrzeć ze skóry, ta z kolei odrasta. Potem zwiedzamy centrum. Jest spory ruch automobili. Miasto zakorkowane. Rozpoczyna się Rajd Korsyki, ale starych samochodów. Jest ich pełno, powożą ludzie też starsi. Docieramy do rynku. Tutaj tłok, wszyscy czekają na prezentację zawodników i maszyn. Jest dwuosobowa kapela grająca na żywo jazzowe standardy. Zamawiamy wino, słuchamy muzyki, rozkoszujemy się ciepłym zachodem słońca. Jak zaczyna się rajd, kończą grać. To my kończymy wino i wracamy na jacht. Mamy na nim świeże zapasy różnych alkoholi, trzeba ich spróbować.
Postój: 41°35’’412’’ N, 09°17’077’’ E.
5 X, środa
Ruszamy nieco wcześniej. Wiatru jak na lekarstwo. Coś powiewa i to słabo przez kilka godzin, potem siada. Zrzucamy żagle i dalej kataryna.
Rozważamy czy w tych warunkach nie popłynąć prosto na Elbę. Ale dystans za duży, trzeba by wypłynąć sporo wcześniej. Kierujemy się na północ, do Camoploro. Marina, ale poza nią już nic tam nie ma. Przed wpłynięciem jak zwykle stajemy w dryfie i do wody. Potem wchodzimy do Marina de Prunete. Tutaj już po sezonie, wszystko zamknięte. Idziemy po zakupy, ale to spora wyprawa. Na drodze zatrzymujemy auto, pytamy o sklep. W prawo – 6 km, w lewo 4. Wybieramy opcję numer dwa. Sklep jest, tyle że nieczynny. Dyskusja, co dalej. No to idziemy dalej, tam musi być jakaś cywilizacja.
Przysiadamy na piwo w przydrożnym barze. Za barem, jak sie okazuje, nowo otwarty supermarket. Rysiek i Marta znajdują lokalną knajpkę. Położona tuż nad morzem, ale bez widoku na nie. Przy wejściu spotykamy jakąś kobietę z kraju, chwila rozmowy. Siadamy. To ostatni gwizdek, bo knajpę zamykają do następnego sezonu. Kelner pyta czy jesteśmy z Niemiec – nie, z Polski. No to chwila i przyprowadza młodą dziewczynę, Polkę z Sanoka. Jest tutaj już 4 lata. Sporo rozmawiamy, doradza co wybrać z menu. Spotkanie z nami to dla niej duża przyjemność. Ceni sobie tutaj pobyt, opiekę zdrowotną. Ma przekonanie, iż w Plosce bez łapówki nic u lekarza się nie załatwi. Jak wszyscy spotkani przez nas rodacy nie myśli o powrocie do kraju. Jemy steki, zakrapiamy winem. Wieczorem, z zakupami, wracamy na jacht. Jutro opuszczamy Korsykę.
Postój: 42°20’372’’ N, 09°32’509’’ E.
6 X, czwartek
Sprawdzamy poziom oleju w silniku. W zasadzie dolna kreska ledwo zabrudzona. Trzeba dolać. W porcie jest sklep z zaopatrzeniem żeglarskim, czynny od 9-ej. Czekamy. Sklep otwarty, oleju nie prowadzą. Żadnego. Pytamy na kei. Nasz sąsiad, żeglarz z Niemiec, nas ratuje. Dolewamy ¾ litra, resztę z głeboką podzięką oddajemy. Dzień pochmurny, chłodno. Nad Elbą czarne, deszczowe chmury. U nas jeszcze nie pada, ale wieje. Stawiamy żaglei bajdewindem prawego halsu dostajemy się w okolice Elby. Płyniemy szybko, nie pada, choć niebo mocno zachmurzone. Niemiec który poratował nas olejem polecał Marciana Marinę, port położony ok 10 Mm na zachód od Portoferreiro.
Jutro będzie trochę dalej, ale zwiedzimy coś nowego. Jak dopływamy, nie pada. Dzisiaj pierwszy dzień, kiedy na rejsie nie korzystamy z kąpieli w morzu. Cumujemy w marinie, szybka odprawa. Wybieramy sie na zakupy. Miasteczko też ładne, nieco nowocześniejsze niż te do tej pory odwiedzane. Ale pasaż nadmorski bardzo stylowy. Po zakupach idziemy do knajpki na końcu plaży na pizzę. W końcu jesteśmy we Włoszech. Knajpa chyba dobra, bo dochodzi sporo ludzi. Pizza wyśmienita, nastroje też. Wracamy w nocy na jcht. Jurek nawet dwa razy, w knajpce pozostawił binokle. W nocy zaczyna silnie wiać, pada deszcz. Jachtem trochę rzuca, wiatr z północy, przed falą chroni falochron. Przed wiatrem nie.
Postój: 42°48’486’’ N, 10°11’789’’ E.
7 X, piątek
Rano deszcz przestaje padać, ale jest pochmurno. I silnie wieje. W marinie do 22 – 24 knotów. Będzie jazda. Przed nami chcą wyjść Czesi. Pomiędzy nami a nimi jest tylko jeden jacht. I on dostaje najbardziej. Manewr wyjścia się nie udaje. Pomimo steru strumieniowego ( może niesprawny? ) ich jacht staje w poprzek, burtą naciera na dzioby i kotwicę naszego sąsiada i na nas. Kil zaplątany w mooringi. Wiatr dopycha, załoga ( tak na oko 65 + ) nie wie co robić. Potrzebna motorówka, i to solidna. Maciek na kanale 16 VHF prosi o pomoc. Nikt się nie zgłasza. Czesi zablokowani, my chronimy rękami i nogami nasz jacht. Pojawia się jakis facet na pontonie, ma silnik, ale nie za duży.
Próbuje pomóc. Wiatr tężeje, silnik słaby. Co ruszy dziób Czechów, ten wraca na swoje miejsce. W końcu udaje mu się cofnąć jacht tak, iż liny mooringów nie oplątują już kila. Jacht w końcu odpływa. Nieco uszkodzone sztormrelingi ( u nich ), ale to i tak bardzo mała cena. Teraz my. Manewr omówiony, wieje na skos od dziobu równe 25 węzłów. Przy rzucaniu cum rufowych okazuje sie, iż ktoś misternie powiązał na ich końcach jakieś supełki. Na szczęście pomoc jakiegoś żeglarza z sąsiedniego jachtu i wychodzimy w morze. Wieje naprawdę silnie. W standarcie 35 knotów, w porywach do 40. Fala okresowo 3-y metrowa. Zakrywa jacht pomimo szprycbudy.
Po kilkunastu minutach większość już jest mokra, wdziewamy sztormiaki. Stawiamy zrefowanego foka, ale nie wyłączamy silnika. Idziemy ostrym bajdewindem wzdłuż skalistego wybrzeża. Zdobywamy odległość. Wszyscy w kamizelkach, poprzypinani gdzie się da. Nie pada, chmury nieco wyżej. Ale i tak fale oraz silny wiatr powodują, iż warunki są kosmiczne. Do wiatru już sie przyzwyczailiśmy, ale kolorytu nadaje duża, długa fala. Co jakiś czas połowa jachtu wyskakuje nad powierzchnię wody i z łoskotem w nią wali. Fajny plener fotograficzny. W dosyć dobrym tempie pokonujemy dystans pomiędzy Elbą a kontynentem. Fala powoli coraz słabsza, wiatr też słabnie. Idziemy pełnym bajdewindem na samym pełnym foku. Choć można by i grota już postawić. Chmury coraz żadsze, prześwituje słońce. Robi się cieplej. W końcu wiatr słabnie na tyle, że żegluga na żaglach traci sens.
Zwijamy po raz ostatni foka i na motorze docieramy do naszej matczynej mariny. Przez VHF meldujemy swój powrót do wieży kontrolnej ( jak na lotnisku ). Każą nam podpłynąć do stacji paliw. I tak tam mieliśmy dopłynąć. Przy stacji jest jakiś jacht, ale nie tankuje. Jest siesta. Do 14-ej. Badziamy się trochę w dryfie, trochę na silniku, na torze wodnym, ale poza nami nikogo nie ma. W końcu jacht przed nami tankuje i odpływa. Teraz my. Uzupełniamy paliwo i kierujemy się do miejsca, skąd dwa tygodnie temu wyruszaliśmy w rejs. Czeka na nas dwóch bosmanów, pokazują miejsce gdzie mamy stanąć. Cumujemy, szybki klar z linami. I to już koniec. Prosimy o dokonanie odbioru jachtu za jakieś 2 godziny.
Skipper wyciąga z lodówki szampana. Wspólny toast i podziękowania. Potem wystawny obiad i dobre wino. Przepłynęliśmy 198 Mm na żaglach, 330 na silniku, łącznie ponad 500 Mm. Część z nas idzie na piechotę do plaży ( kilka km ), żeby ostatni raz zanurzyć się w ciepłych wodach morza Tyrreńskiego. Przychodzą bosmani, dokładnie sprawdzają jacht. Mamy lekki deficyt w szklankach, rozpadły się dwie klamki, do WC i jednej z kabin. Nie mieliśmy też dolnej listwy grota, ale tej brakowało od początku. Dna nikt nie ogląda. W tych warunkach nie ma to w zasadzie sensu. Rafy nie istnieją, a jak już się przywali w skały to na nich się zostanie. Albo poniżej nich. Mamy też niewielkie uszkodzenie lazy jacka, o którym nie wiedzieliśmy. Jacht zdany, nikt od nas nic nie chce. Jurek I Maciek idą do biura firmy czarterowej. Tam reszta formalności. Obok nas wracają z czarteru kolejne jednostki. Jedna z nich ma nieco pocharataną burtę, zawadzili o coś w Ajaccio. Pakujemy się, wyruszamy w drogę na lotnisko w środku nocy.
Postój: 42°53’213’’ N, 10°47’086’’ E.
8 X, sobota
Kierowca, ten sam zresztą, ma być w marinie o 2.30. I jest. Docieramy na lotnisko ze sporym zapasem czasu. Potem Rysiek leci przez Rzym na Okęcie, Jacek przez Londyn do Modlina. Pozostali przez Paryż ( lotnisko w Tille ) też do Modlina. Stamtąd samochodami do domów. Wszyscy wrócili szczęśliwie.
Podsumowanie
Załogę stanowili: Maciek Kulisiewicz ( I officer ), Janusz Sadkowski ( II officer ), Rysiek Piotrowicz ( III officer ), Jacek Kulisiewicz, Jacek Sochacki i Marta Cygler. Ja byłem skipperem.
Jurek Cygler
Rozkład wacht:
|
25 Ni |
26 Pn |
27 Wt |
28 Śr |
29 Cz |
30 Pt |
1 So |
2 Ni |
3 Po |
4 Wt |
5 Śr |
6 Cz |
7 Pt |
00-04 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
04-08 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
08-12 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
12-14 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
14-16 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
16-20 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
20-24 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
Kambuz |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
Tagi: Korsyka, rejs, relacja