25/01/2017, środa. Przed nami droga na północ wyspy, do jej stolicy – Santa Cruz de Tenerifa. Wiać ma słabo ze wschodu. Wstajemy raniutko i takoż wypływamy na motorze. Góry na brzegu wspaniale podświetlone przez wschodzące słońce.
Płyniemy wzdłuż wschodniego wybrzeża bez emocji, na silniku. Wiatr zbyt słaby aby powalczyć na szmatach. Nuda. Pojawiają się delfiny. I to stadami. Stada są podzielone na osobniki tej samej wielkości. Przy jachcie dorosłe osobniki i to kilkanaście sztuk. Skaczą przed dziobem, bawią się. Nieco dalej mniejsza gówniażeria. Ale też pięknie skaczą. Płyną z nami spory odcinek. Niebo nieco zachmurzone, delfiny są jedyną atrakcją. Ale do czasu. Zmieniamy przynętę na wędce z ośmiorniczki na głęboko schodzący wobler. Po pewnym czasie jest branie, wędka mocno skacze. Szybkie przygotowanie do walki: silnik zero, Jurek zakłada pas do wędki, wiążemy liny do osęki. Ryba walczy w sposób nietypowy. Na początku chce uciekać w bok, potem zmienia taktykę i pruje na rufę. Na wędce nic nie czuć, zerwała się? Nic z tych rzeczy. za chwilę odjazd do tyłu i ponownie napływa z dużą szybkością na jacht. W końcu jest przy rufie – dorodny tuńczyk. Opuszczamy platformę kąpielową, inaczej jej nie wyciągniemy, jest spora. Marek wbija osękę i wlecze rybę na pokład. Przepiękny, 30-o kilogramowy tuńczyk jest nasz. Połknął całego, nie najmniejszego woblera. Dla pewności wiążemy go liną za ogon. Ma 100 cm długości, obwód – 75 cm. Sesja fotograficzna trwa w najlepsze. Każdy chce mieć z nim zdjęcie. W tym czasie łajbą buja martwa fala, niektórzy przypominają sobie o chorobie morskiej. Trudno, w czasie wolnym każdy robi to co lubi.
Po fotkach odcinamy łeb, wypruwamy flaki i z mocno podniesionym morale wpływamy do mariny. Zgłaszamy się przez VHF, wskazują miejsce postojowe. Cumujemy bez przeszkód przy pierwszym pontonie. Dwóch bosmanów z podziwem patrzy na naszą zdobycz. W części rufowej łódki, pod platformą kąpielową mamy pełno krwi, zatkane są odpływy łuskami z czyszczenia poprzednich ryb. Trochę kombinacji i odpływy działają. Filetujemy rybę, część zeżremy na surowo z sosem sojowym i cebulą, część będziemy piekli, smażyli – i tak już całej nie damy rady zjeść. Wieczorem spacer po mieście – stolicy wyspy. Miasto nowoczesne, w zasadzie poza sklepami nic ciekawego nie oferuje. Po powrocie zaczepiają nas rodacy z mariny. Pytają jak złapaliśmy tuńczyka. Agata mówi, że na takie coś, ale nie precyzuje co to jest. Zresztą to tajemnica lekarska. Dobre wieści rozchodzą się prawie tak samo szybko jak złe. Na kolację kurczak, który już powoli zaczynał żyć własnym życiem i oczywiście ryba. Pijemy jak zwykle, śpiewamy przy gitarze i idziemy spać. To był fajny dzionek.
26/01/2017, czwartek
Dzisiaj zwiedzamy wyspę autem. Roman zaklepał wcześniej auto, wypożyczalnia jest niedaleko od mariny. Pakujemy się do busa. Jedziemy w kierunku Del Teide. Nawigacja Google kieruje nas w jakieś wsiowe zakamarki i drogi bite. Decydujemy się na jazdę wg znaków drogowych. Dojeżdżamy dwupasmówką do lotniska Tenerife North, potem odbijamy na wulkan. Pogoda ładna, jest słońce. Droga pnie się coraz wyżej, pojawia się piękny las: sosny i eukaliptusy, poszycia brak. Co jakiś czas miejsca postojowo – widokowe. Robi się coraz zimniej, przekraczamy 2000 metrów. Ubieramy kurtki i lecimy dalej. Las się kończy, już tylko zastygła magma w różnych kolorach. Jest czarna, połyskująca, ale nie brakuje zieleni, różu, koloru piaskowca i innych. Gdzieniegdzie są widoczne tunele jakie wydrążyła. Niektóre można zwiedzać. Przebijamy się przez chmury i znów jedziemy w słońcu. Po lewej stronie pojawia się obserwatorium astronomiczne. Za nim rozpoczyna się olbrzymi kanion, chyba najładniejsza formacja skalna tutaj. Z prawej majestatyczny stożek Del Teide, czasem przykryty chmurami, czasem połyskuje w słońcu. Jesteśmy na Marsie. Zatrzymujemy się w kilku miejscach, łazimy po obrzeżach kanionu. Robimy masę fotek. Część wysyłamy od razu do kraju. Niech wiedzą, iż nie jesteśmy tutaj dla przyjemności. Potem zachodzimy do knajpki na kawę. Lunch zjemy dalej, na wybrzeżu. Początkowo chcemy zobaczyć Los Gigantes, ale z góry, niemniej mamy coraz mniej czasu. Potem wybór pada na miejscowość Garachico, ponoć jest tam dobra restauracja zachwalana w przewodnikach. Jedziemy jednak dosyć wolno, droga kręta, jadą też inni. Nie za szybko. Czasu ubywa. Po skręceniu do Garachico po lewej stronie na stromym brzegu jest knajpka, mnóstwo samochodów lokalesów. To będzie chyba dobry wybór. Pomimo protestów części załogi pozostajemy tutaj. Czas leci nieubłaganie, zobligowani jesteśmy do terminowego zwrotu auta. Możemy to co prawda zrobić jutro rano, ale wtedy zapłacimy podwójnie.
W środku jakaś masowa impreza, czyjeś urodziny. Siadamy na zewnątrz, przysmaża słonce. Szefem jest starszy facet, na oko 70 lat, ledwo kuśtykający. Oba stawy biodrowe natychmiast do remontu. Na głowie ma gustowny tupecik. Zaczyna nas obsługiwać. Jak zwykle problem z wyborem dań. Połowa bierze zestaw dnia, druga połowa głowi się cały czas nad swoim zamówieniem. Słychać jakiś łoskot – tupecik wypieprzył się z winem dla nas. Nic się nie stało. Za chwilę w biało-czerwonej, poplamionej na czerwono winem koszuli, niesie nową karafkę i kieliszki. Potem idzie z zupą. Rozlewa ją jeszcze zanim wychodzi na zewnątrz. Jak dochodzi do naszego stołu nadal rozlewa - na obrus. Trzeba być czujnym jak owsik i uciekać mu z drogi. Poza tym fantastyczny gostek. Jedzenie pyszne, jemy dużo, sporo pijemy i bardzo mało płacimy. Fajny klimat. Zaczyna się chmurzyć i kropić. Tupecik przeprasza za niedogodności, ale my nie mamy żadnych obiekcji. Płacimy i uciekamy. Wracamy do Santa Cruz od zachodniej strony wyspy, niestety w deszczu. Z widoków nici. Auto zdajemy pół godziny przed zamknięciem wypożyczalni. Tutaj nie pada. Wracamy na jacht. Częstujemy sąsiedni jacht tuńczykiem, też im smakuje. Dziwne. Jutro koniec rejsu, nigdzie już się nie będziemy spieszyć. Wieczorem w kokpicie brzmi gitara Piotra oraz nasze, może nieco zapijaczone, głosy.
27/01/2018, piątek
Rano niektórzy błąkają się po mieście, robią jakieś zakupy. Jest ciepło i słonecznie. Do Radazul mamy niedaleko, nie ma pośpiechu. Wypływamy o 11-ej. Wiatr z NE 12 kn. Idealna 3 B na plażowe żeglowanie. Tak też robimy. Testujemy jacht na wszelkich możliwych kursach, od baksztagu do bajdewindu na obu halsach. Łódka zachowuje się idealnie, płynie do 7 kn. Fala niewielka, mamy czystą przyjemność z żeglowania. Nieco popijamy, nastrój robi się coraz swobodniejszy. Zaczyna dochodzić do znacznego poluzowania obyczajów, a nawet do pojawienia się scen lubieżnych. Kto był, ten widział, reszcie może coś opowiemy. Z naciskiem na może. Trzeba było płynąć. Ciągniemy za sobą wędki, ale bez przymusu złapania czegokolwiek. Pół lodówki nadal zajmuje tuńczyk. Sprzęt Marka do niczego, jego plecionka nie wytrzymuje obciążenia samej przynęty. Sprzęt dorszowy to na Bałtyk. Tutaj jest ocean. Po 4 godzinach obieramy kurs na Radazul. Wszystko się kiedyś kończy. Zrzucamy żagle, podpływamy do benzyniarni, uzupełniamy diesla. Potem tyłem wjeżdżamy na nasze miejsce postojowe. Zgłaszaliśmy powrót przez VHF, ale nikogo z obsługi nie ma - sjesta. Cumujemy. Przepłynęliśmy 200 Mm, połowę na żaglach. Dobre i to jak na tydzień. W końcu pojawia się bosman, stepuje do nas z pucharem, w środku szampan w lodzie. Taki mają tutaj zwyczaj, całkiem sympatyczny. Otwieramy butelkę trunku rodem z Katalonii, spełniamy toasty. Potem coś jemy i zaczynamy się powoli pakować. Jutro tu nas już nie będzie. Tylko Roman i Gabrysia zostają do niedzieli, mają samolot za 2 dni. Przenocują w hotelu w Santa Cruz. Jeszcze końcowe zakupy w sklepie ( tym 1 km do góry ) i możemy sobie posiedzieć w kokpicie i powspominać. Jachtu w zasadzie nikt nie sprawdza, wiedzą o naszym uszkodzonym sterze strumieniowym. Wymontowują go, robi to ich elektryk, a nasz człowiek – Polak. Za awarię zapłaci nasze ubezpieczenie, trudno. Częstujemy obsługę mariny tuńczykiem, nadal mamy jego nadmiar. Jedzą z apetytem. My zresztą też. Potem jeszcze trochę gitary, spijamy resztę wina i po raz ostatni idziemy spać do naszych koi.
28/01/2016, sobota
Ostatnie śniadanie, robimy kanapki na drogę. Niektórzy zabierają też tuńczyka, ale i tak sporo pozostaje w lodówce. Sprzątaczka się pożywi. O 10.15 podjeżdża bus z tą samą panią za sterami. Pakujemy się w szóstkę, Piotr jedzie z nami. Poczeka na lotnisku na swój aeroplan do Brukseli. Roman i Gabrysia zostają do jutra. Na pokładzie auta mamy do dyspozycji soki i wodę. Odprawa bez przeszkód i lecimy do Dusseldorfu. Z pokładu samolotu jedziemy autobusem do terminalu. Większość wysiada na pierwszym przystanku, w tym Marek, Agata i Janusz. Ale tutaj to pułapka. Ci co lecą dalej – jadą dalej. Wołamy, wrócić udaje się tylko Markowi. Autobus dojeżdża do terminalu tranzytowego. Agata i Janusz dają ostro z buta. Trafiają do gate’u na piczy włos przed odlotem. Są nieźle zmachani. Potem już lot bez emocji do Warszawy. Tutaj zimno i nieprzyjemnie. No i PiS. Tragedia. Janusz kupuje lot do Wrocławia, reszta rozjeżdża się do domów autami. Tak było.
Pora na krótkie podsumowanie.
Fajna ekipa, choć jak zawsze zbieranina. Dla części był to pierwszy taki wypad. Niektórzy źle znosili warunki żeglarskie, ale w portach przychodzili do siebie. Atmosfera przyjemna, a żarcie jeszcze lepsze. Wszyscy zadowoleni.
Oceanis 45 „Gin Tonic” to naprawdę dobry wybór na ocean. Bardzo dzielna, solidnie wykonana konstrukcja. Prosty w obsłudze, słucha się steru w każdych warunkach. Bardzo dobry do manewrowania, nawet bez strumieniówki. Dobrze rozplanowany wewnątrz. Pływa dobrze w każdych warunkach. Obsługa żagli – czysta przyjemność. Mały kłopot był tylko z otwieraniem i podnoszeniem platformy kąpielowej, trzeba było użyć oprócz elektrycznego siłownika również siły fizycznej żeby platforma zaczęła działać. Przydałoby się tylko kilka handrelingów w mesie.
Po prostu ocean. I takie warunki. Potrafi przywiać, można się pobawić. Należy sprawnie refować żagle w momentach kiedy dochodzi do akceleracji siły wiatru. Liczne mariny na wszystkich wyspach, dobrze wyposażone i tanie. Nie ma problemów z zaopatrzeniem. Są duże ryby, warto łowić. Przy wędkowaniu z brzegu konieczne pozwolenie.
Wyspy mają swój urok. Szczególnie jak ktoś lubi lawę. Przyroda jest głównym atutem. Poza tym klimat stabilny, a aborygeni uśmiechnięci. Każda z wysp ma coś do zaoferowania celem zwiedzania. Woda ciepła, ok. 20 C. Jest blisko i niedrogo. Bilet na Gran Canarię tam i z powrotem kosztuje 650 PLN, na Teneryfę już 1200 PLN. Loty z Modlina i Okęcia, a także innych miast.
Warto tam pożeglować, nam się udało.
Załoga: Piotrek Grela ( I officer ), Marek Paszkowski ( II officer )Romek Brzóska ( III officer ), załoga: Janusz Sadkowski, Krysia Zduniak, Agata Świrkowicz, Gabrysia Brzóska. Skipper – Jurek Cygler
Wachty:
|
21 |
22 |
23 |
24 |
25 |
26 |
27 |
28 |
00 – 04 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
04 – 08 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
08 – 12 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
12 – 14 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
14 – 16 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
16 – 20 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
20 – 24 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
Kambuz |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
3 |
1 |
2 |
1 wachta: Piotr Grela ( I oficer ), Janusz Sadkowski, Krysia Zduniak
2 wachta Marek Paszkowski ( II oficer ), Agata Świrkowicz,
3 wachta Roman Brzóska ( III oficer ), Gabrysia Brzóska
Tagi: Kanary, rejs, relacja