Wyprawa „Śladami Ginących Lodowców” jeszcze się właściwie nie zakończyła, choć jest już w fazie powrotu. O tym, skąd się wziął pomysł rozmawiamy z Mariuszem Noworolem z Fundacji 4 Kontynenty
Wszyscy przeżyli rejs?
Tak, wrócili w komplecie i całości. Niektórzy nawet przesiedli się z jachtu na jacht. Tak jak jeden z kolegów, który zakończył rejs w Longyearyen, wsadziliśmy go do samolotu i poleciał do Tromso, żeby popłynąć na Nordkapp.
Powiedz, jak się zaczęła cała wyprawa.
Siedzieliśmy sobie któregoś dnia e Starym Porcie w Krakowie i kolega, Paweł Szaniec (?) mówi „Popłynąłbym na północ. Moim marzeniem jest popłynąć z Tromso do Longyearyen”. Od słowa do słowa stwierdziliśmy, że bez sensu jest robić taki odcinek, lepiej zrobić całą wyprawę. Potem było szukanie jachtu, dogadywanie szczegółów z właścicielem, wycieczka do Gdańska, żeby zobaczyć jacht, potem było podpisywanie umowy i układanie planu wyprawy.
Wyprawa jeszcze trwa…
Jeszcze trwa, chociaż za nami już właściwie 2/3 jej długości. Przed nami właściwie już są etapy powrotne.
Ile łącznie osób wzięło udział w wyprawie?
Szacowaliśmy, że weźmie udział ok. 340 osób. Ostatecznie zamknie się pewnie w 220 osobach. W tym roku bardzo ciężko o załogi w Norwegii. Albo wszyscy polubili południe albo się im po prostu Norwegia przejadła.
Wasza wyprawa była przeznaczona nie tylko dla doświadczonych żeglarzy.
Ona była przede wszystkim dla niedoświadczonych żeglarzy. Ci, którzy mają jakieś doświadczenie, przeważnie mają swoje załogi i sami pływają. Ale są tacy, którzy maja za sobą jeden czy dwa rejsy i chcieliby popłynąć w jakieś ciekawe miejsce. Warto też zauważyć, że nasza wyprawa jest non-profit. Dla ludzi, którzy nie zarabiają zbyt dużo i borykają się z problemami życia codziennego wyprawa taka jak nasza to jak wyprawa na drugi koniec świata, kosmos. Staramy się spełniać nie tylko swoje marzenia, ale i marzenia takich osób.
Pomogliście spełnić marzenia dwójki dzieciaków…
Była taka historia z dzieciakami, rzeczywiście, dla których zbieraliśmy pieniądze na rejs. Dzieci miały brać udział w „Szkole pod żaglami” i okazało się, że do nikąd nie popłyną, bo szkoła nie ma pieniędzy na czarter. Razem z załogami zebraliśmy pieniądze i dzięki temu dzieciaki wezmą udział w ostatnim, koronnym etapie ze Świnoujścia do Gdańska. Może trochę tego żeglarstwa lizną i zostaną z nami na dłużej.
Co jest najtrudniejsze na takim rejsie dla żeglarskiego nowicjusza?
To zawsze jest mnóstwo pytań. Jak to jest, kiedy buja, czy będę wisiał na relingach… Bałtyk znany jest ze swojej krótkiej fali, tam prawie każdy rzyga, a z kolei na północy Norwegii jest fala długa i spokojna. Załoganci byli dość zdziwieni, że nie odczuwają żadnych sensacji żołądkowych i jest fajnie. Faktem jest, że momentami było dosyć chłodno ale były tez dosyć upalne dni. Nawet w Bergen mogliśmy się opalać, a Bergen słynie z tego, że przez większość roku tam pada deszcz. Nas Bergen przywitało deszczem ze śniegiem, ale żegnało słońcem. Nasi załoganci byli zdziwieni tym, że można oglądać świat od strony wody, miejsca, które od strony lądu są niedostępne. Taki świat zupełnie inaczej wygląda. No i jest cisza, relaks. Nie ma telefonu, fejsbuka, jest człowiek, morze i śpiew wiatru w żaglach.
Trudno jest zapanować nad załogą, która dopiero się poznaje na rejsie?
Dobry kapitan, człowiek, który siada za sterami i prowadzi rejs ustala pewne zasady. One nie są ustalane po to, żeby utrudnić życie załodze tylko po to, żeby jej pomóc. Oprócz standardowego przeszkolenia, jak żyć na jachcie, jak się poruszać, jakie są środki bezpieczeństwa zawsze nasze załogi informujemy, jak ze sobą współpracować. Na wachtach mieszamy osoby doświadczone z niedoświadczonymi i te osoby zaczynają tworzyć drużyny. Potem okazuje się, że tworzy się cos w rodzaju wewnętrznej konkurencji, np. kto ile mil przepłynął albo kto jak szybko potrafi postawić żagle. Nie myśli się o rzeczach negatywnych tylko pozytywach. Załoga, która na początku się nie zna, wpływając do drugiego, trzeciego portu stanowi już naprawdę fajny team. Owszem, zdarzaja się załoganci, którym nie chce się czegoś zrobił albo nie chcą tego zrobić ale wtedy próbujemy perswazja albo sposobem i zazwyczaj wszystko układa się pozytywnie albo takie osoby po prostu kończą rejs.
Płynęliście do granicy lodu. Nie było kłopotu z warunkami atmosferycznymi?
Ze Świnoujścia do wysokości Stavanger było dość nieprzyjemnie. Było zimno i 2, i 5 stopni. Im wyżej Norwegii tym było cieplej. A samo Longyearyen przywitało nas temperaturą ok. 10 stopni. Jak wyruszaliśmy do granicy lody faktycznie było nieco chłodno, ale klimat rejsu, satysfakcja, że jesteśmy w tym miejscu sprawiały, że nie odczuwało się zimna. A po kilku dniach już wszyscy temperaturę zaakceptowali. Na wachty owszem, wychodziliśmy w rękawiczkach i wyubierani wielowarstwowo, ale było fajne arktyczne lato. Z jakimś takim fantastycznym powietrzem… dostaliśmy to, czego oczekiwaliśmy.
Waszym założeniem było płynąć jak najwięcej na żaglach.
Tak, ale wiadomo, że to pogoda rozdaje karty. Im dalej na północ, tym większe psikusy nam robiła. Miało wiać 11 węzłów, było 44… Takie momenty musieliśmy przeczekiwać w zatoczkach, na jakimś kotwicowisku. Miały być wiatry południowe, były zupełnie inne, miała być zatoczka bezpieczna a okazywało się, że góry lodowe na nas płyną. Nieustannie nas warunki zaskakiwały i musieliśmy mieć oczy dookoła głowy. Nie było wielkiego zagrożenia, ale było dość przygodowo. Na północy, odcięci od świata, gdzie nawet telefon satelitarny odmawiał posłuszeństwa, jak się wbijaliśmy w granicę lodu, płyniemy sobie a tu nagle, ni z gruchy ni z Pietruchy mgła. I to taka mgła, że nic nie widać 20 metrów do góry, 20 metrów w lewo, utykamy w jakiejś fatamorganie a nad nami błękitne niebo. Odpalamy radar, ale co on może pomóc? Radar wyłapuje duże obiekty, a małe, górki lodowe, krę? Ale mgła, jak szybko się pojawiała tak szybko też znikała. Błękitne niebo, błękitna woda spomiędzy tafli lodu a my się przedzieramy pomiędzy nimi. Do granicy lodu mieliśmy dwa podejścia. Za pierwszym razem podeszliśmy na 80.24, za drugim 80.34
Podobno udało się Wam spełnić największe marzenie…
Naszym największym marzeniem było zobaczyć niedźwiedzia polarnego. I udało się! Przebijaliśmy się przez cieśninę przy maleńkiej wysepce. Miejsce, w którym nie miało być lodu, a było go mnóstwo i kombinowaliśmy, jak z tego wybrnąć. Na tej małej wysepce siedział mis i patrzył zdziwiony o co tu chodzi. A jaki był zdziwiony że nas zobaczył! Patrzył na nas takim zaskoczonym wzrokiem „chłopaki, co wy tu robicie?!”. A jak mijaliśmy wysepkę okazało się, że drugi misiek na nią płynie. To był chyba najlepszy dzień całej wyprawy. Nie dość, że cały czas wypatrywali wszyscy miśków, to jeszcze spotkaliśmy je w taki dzień, że nie bardzo wiedzieliśmy, co robić dalej. A tu siedział misiek i najzwyczajniej w świecie drapał się w tyłek.
Dobra, to był najfajniejszy moment. A najtrudniejszy?
Byliśmy na granicy lodu. Pogoda się zmieniła bardzo szybko, więc trochę nas zaskoczyła, chociaż wiedzieliśmy, że się zmieni. Bezpiecznie wyszliśmy z pól lodowych, ale wiała taka zdrowa 9. I nagle… wielkie pola lodowe, przez które trzeba się przebić. Fala spora. Górki płyną wbrew zasadom fizyki, zamiast do przodu i z wiatrem to staja nam na drodze. Musieliśmy sporo nadłożyć, żeby to obejść. Ale były też momenty, że kapitan siadał za sterem a ja brałem lornetkę, żeby spokojnie się rozejrzeć i zastanowić, w którą stronę płynąć. Bo na prawo i lewo były pola lodowe a w środku szalał wiatr. To był moment najbardziej niebezpieczny, chociaż załoga pewnie nawet sobie z tego sprawy nie zdawała. Wszyscy mieli frajdę, „Sifu” się prowadził świetnie, praktycznie sam, i spokojnie dosyć podeszliśmy do tego slalomu alpejskiego między tymi górami lodowymi. Nawet ich ostatecznie nie dotknęliśmy, ale pozwoliło to sobie uświadomić, że tam jesteśmy i zapytać – po jaka cholerę tam popłynęliśmy.
Macie już plany na następne wyprawy?
Następna wyprawa jest zaplanowana już od dwóch lat, chociaż w przyszłym roku pewnie się nie uda – chcemy popłynąć na Antarktydę. W 2018 zrobimy wyprawę żeglarsko-trekkingową po Karaibach, śladami Jacka Sparrowa. Zrobimy też na pewno trzecią edycję największej majówki na Bałtyku i wymyślimy rejsy jesienne, a pewnie się też przymierzymy do Capo Verde.
Wyprawa "Śladami Ginących Lodowców" jeszcze trwa i wciąż można do niej dołączyć: http://www.4kontynenty.pl/pl/arktyka-2017-1013.html