Po długich namowach swojego przyjaciela Jerzy wreszcie się zdecydował. Sam przed sobą przyznał, że najwyższy już czas porzucić szuwarową żeglugę i wypłynąć na morze. Teoretycznie posiadał zarówno umiejętności, jak i uprawnienia, które na ten krok pozwalają, jednak posłuchał rady Marcina.
- Polecam ci Chorwację, warunki do żeglowania znakomite. Zapisz się bracie na kurs, po którym uzyskasz tytuł Voditela brodiče. To niebywale ułatwia czarter na tamtych wodach. Wprawdzie Chorwaci honorują nasze patenty, to jednak czasem jakiś armator chce, aby wśród załogi znalazł się ktoś, kto posiada uprawnienia do obsługi radia jachtowego. Voditel brodiče załatwia sprawę.
Minął tydzień i jeszcze ze trzy dni, jak pod drzwiami Marcina stanął Jerzy. W rękach dzierżył sporą butelkę travaricy. Siedli przy stole, trunek o lekko zielonym kolorze napełnił kieliszki.
- No i co? - zapytał Marcin – Udało się?
- Popatrz – Jerzy sięgnął do kieszeni i zademonstrował przyjacielowi oprawiony w plastik dokument opatrzony zdjęciem.
- Moje gratulacje, ale opowiadaj jak było.
- Właściwie całkiem przyjemnie. Wprawdzie praktycznie nie żeglowaliśmy, bowiem instruktor stwierdził, że pod żaglami damy sobie radę i cały nacisk położył na manewrowanie na silniku. Ćwiczyliśmy odchodzenie i dochodzenie do nabrzeża. Oprócz tego oczywiście powtórka z nawigacji, pracy na mapie i tym podobne. Egzamin w kapitanacie w Zadarze też, mimo obaw, był w gruncie rzeczy formalnością. Parę pytań i po bólu.
Jedyny problem to kobieta. Była jedną z kursantek, ale od początku wyprawiała brewerie. Cały czas chciała podkreślić, że jest znakomitą i doświadczoną żeglarką. Nijak się to miało do rzeczywistości. Na każdym kroku krytykowała wszystko co robimy, natomiast gdy przychodziła chwila, gdy sama miała wykonać jakiś manewr, to jak kulą w płot. A to tarła burtą o nabrzeże, a to rufa w to nabrzeże waliła z całą mocą. Oczywiście wszyscy byli temu winni, tylko nie ona. Już na samym początku zwaliła na głowę kapitana bom, zwalniając zacisk przytrzymujący topenantę. Potem udało jej się uwolnić nas od dwóch odbijaczy, bowiem postanowiła jednego z załogantów poinstruować jak je ma mocować do relingu. Efekt – odbijacze płyną w siną dal, a my musimy zmienić kurs i przećwiczyć manewr „człowiek za burtą”. Nazwaliśmy ją „kobieta-katastrofa” i nie da się ukryć, staraliśmy się trzymać od niej jak najdalej. Prawie o zawał serca przyprawiła naszego instruktora, gdy wracając z nami z kawiarni zobaczył ją na topie masztu. Kazała się tam wciągnąć młodzieńcom z obsługi mariny polecając im uwiecznienie tego wyczynu na zdjęciu. Miała być to znakomita pamiątka demonstrowana po powrocie znajomym w kraju. Jakimś cudem nie gruchnęła z tej wysokości o pokład, zawdzięczała to jedynie sprawności owych chorwackich młodzieńców.
Pewnie byśmy się zdecydowali na wyekspediowanie jej karnie do Polski na nasz koszt, gdyby nie jedna jej umiejętność. Otóż znakomicie gotowała. Jej kulinarne talenty gigantycznie przewyższały owe demonstrowane żeglarskie. I tak, drogi przyjacielu, nie tylko wzbogaciłem się o chorwacki patent, ale także o kilka niezłych przepisów. Pozwól, że zademonstruję ci jeden z nich. To będą faszerowane pomidory.
Jerzy zakończył swoja relację, sięgnął po torbę, z którą przyszedł w odwiedziny i pomaszerował do kuchni.
Faszerowane pomidory Pomidory należy przeciąć mniej więcej na jednej piątej ich wysokości, zachowując obciętą „przykrywkę”. Za pomocą łyżeczki pozbawiamy je wodnistego miąższu i pestek. Na patelni szklimy drobno pokrojoną cebulę, dodajemy zmiażdżony ząbek czosnku. Ryż gotujemy al dente, mniej więcej o dwie minuty krócej niż w przepisie. Cebulę i ryż mieszamy dodając zmielone mięso wołowo-wieprzowe. Solimy, przyprawiamy pieprzem, dodajemy zioła – drobno posiekany tymianek. Tym farszem napełniamy pomidory. Przykrywamy je owymi zachowanymi „przykrywkami”, wkładamy do naczynia do zapiekania i wkładamy na około dwadzieścia minut do piekarnika rozgrzanego do 200 stopni. |