Filip od dłuższego czasu nosił się z tym zamiarem. Chciał porzucić ludne, tłoczne i hałaśliwe miasto i zamieszkać gdzieś na odludziu. W podjęciu tej decyzji pomogła mu zmiana jaką dostrzegał u swojej partnerki. Coraz częściej podczas ich spotkań wybuchały kłótnie na tematy polityczne. Gdy odwiedzał ją w jej mieszkaniu to witała go z „Gazetą Prapolską” w rękach, a z radia dobiegał głos jednej jedynej stacji nadawczej. Szalę przechyliła wypowiedź, w której oskarżając go o brak należytego patriotyzmu, zapytała, jak naprawdę nazywał się jego dziadek. - Ja nic ci broń Boże nie chcę sugerować, ale to może właśnie z racji tej krwi jesteś taki wredny. Nie poczuł się tym specjalnie urażony, ale zrozumiał, że już nie jest im po drodze.
Sprzedał mieszkanie w Warszawie, wyszukał niewielką wiejską chałupę w pobliżu Czaplinka, bowiem właśnie to ciągle spokojne Pojezierze Drawskie wydało mu się dobrym miejscem, aby uciec od cywilizacji, sporów politycznych, kłótni i awantur. Przez zimę remontował starą klasyczną drewnianą „Omegę”. Na wiosnę lśniła jak nowa. Całe dnie spędzał żeglując po jeziorze Drawsko, zawijając do odległych zacisznych zatok. Gdy psuła się pogoda i padał deszcz, przybijał do brzegu i stawiał dawnym zwyczajem tzw. namiot bomowy, czyli rozpinał płachtę nieprzemakalnego brezentu na bomie, w ten sposób tworząc całkiem przytulne schronienie przed ulewą. Oprócz żaglówki miał kajak, którym odwiedzał liczne w tej okolice szlaki wodniackie, na pokonanie których jego „omega” była za duża. Nie narzekał na brak towarzystwa, stał się w pewien sposób popularny nie tylko wśród tutejszych mieszkańców, ale i wśród przyjezdnych, zwłaszcza wśród kobiet, które chętnie towarzyszyły mu w jego żeglarskich i kajakowych wyprawach. Nic też w tym dziwnego, że niejedno ciekawskie oko chętnie by zajrzało pod ów bomowy namiot. Kiedy w pobliżu swojego domu postawił niewielką wędzarnię, jego sława i popularność jeszcze bardziej wzrosła. A o jego wędzonych pstrągach i sielawach zaczęły krążyć legendy.
Wędzone pstrągi z Pojezierza Drawskiego Świeże, ale koniecznie świeże pstrągi sprawić, natrzeć solą i tymi przyprawami, jakie lubimy, każdy ma taki tajemny zestaw przypraw. Odstawiamy je w chłodne miejsce na dwie, trzy godziny. Przez ten czas szukamy zaprzyjaźnionej przydomowej wędzarni. Jeśli takiej nie znajdziemy, to albo rezygnujemy z wędzenia pstrągów i smażymy je na patelni, albo rozpoczynamy budowę wędzarni własnej. W wędzarni umieszczamy pstrągi albo na kratkach, albo wieszamy na specjalnych hakach. Staramy się, aby temperatura dymu nie przekroczyła 60 stopni C. Po mniej więcej pięciu godzinach pstrągi są gotowe. Jeśli chcemy proces przyśpieszyć, to podnosimy temperaturę dymu do 100 stopni, wtedy wystarczy około dwóch godzin, aby ryby można było jeść. Można też wykorzystać wędzarnię turystyczną, będącą w zasadzie metalowym pudełkiem z przykrywką i zamykaną wewnątrz kratką. Wtedy na dno pudełka sypiemy trociny z drzewa liściastego (koniecznie), stawiamy na grillu i pilnujemy, aby trociny się nie zapaliły, jeno dymiły. Zapewniamy, że własnoręcznie uwędzone świeże pstrągi na głowę, płetwy i skrzela biją wszystko to, co możemy kupić w sklepie rybnym, choćby najlepiej zaopatrzonym. |