Na pierwszy rzut oka jest to niepozorna, niczym się nie wyróżniająca książeczka. Ot, małe to, cieniutkie, raptem nieco ponad setka stron, rzecz właściwie w niczym nie zachęcająca, by ją przeczytać. Takie tomiki z reguły lądują gdzieś w zakamarkach księgarń, na trudno dostępnych półkach i tam dokonują żywota. Czasem dotrze do nich jakiś „mól książkowy” i przygarnie do swojej biblioteki.
Ta książeczka zapewne na taki los była skazana, dopiero niedawno dotarła do moich rąk, a przecież wędrówkę musiała mieć długą, o czym świadczy data jej wydania – rok 2001. Jednak potraktuję ją jako nowość, bowiem jest tego warta. Autor snuje wspomnienia z czasów swojej młodości i nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że te wspomnienia dotyczą żeglarstwa, mazurskich jezior i czasów tuż powojennych – przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych. To nostalgiczna opowieść o pionierskich żeglarskich wyprawach, gdy na całej przestrzeni jezior trudno było dostrzec drugi biały żagiel.
Ach! Jakież to Mazury, dziewicze zatoczki, ciche miejsca do biwakowania, lasy pełne grzybów i jagód. Ludność przyjazna i niezwykle gościnna, do tego cisza, a spotkani nieliczni turyści, to osobnicy przemili i interesujący. Te zawierane wówczas przyjaźnie potrafiły przetrwać przez lata. Do tego owe łódki, na których peregrynowano jeziora. Nikomu się nie śniły plastikowe jachty, z pełnym wyposażeniem, wygodne jak pokoje hotelowe. Wtedy, aby żeglować, trzeba było samemu sobie „pływadełko” sprokurować.
Obecnym mazurskim żeglarzom ta przedstawiona w książce kraina musi się wydawać czymś nierzeczywistym, wszystko się zmieniło, powstały mariny, na wodzie tłumy, o ciszy, spokoju i samotności trudno marzyć, no może czasem, po sezonie. Jedna rzecz pozostała taka sama – nazwy jezior, wiosek i miejsc.
Stanisław Skoczeń „Mazury mojej młodości”
Wydawnictwo STAPIS 2001
Stron: 136