TYP: a1

10 lat akcji Ratujmy Dezety

sobota, 3 września 2011
Marek Słodownik
Akcja Ratujmy Dezety spowodowała, że klasa odżywa. Jachty coraz bardziej przypominają maszyny regatowe, są w coraz lepszym stanie technicznym, a sama idea jest łatwo rozpoznawalna.

Wczesną wiosną 2002 roku PZŻ ogłosił, że znosi obowiązek egzaminowania na jachtach dwumasztowych. W praktyce oznaczało to wyrok na jachty klasy DZ, najstarszej w naszym kraju klasy jachtów, której początki sięgają przełomu wieków XIX i XX. Skoro zniesiono obowiązek to wielu dotychczasowych armatorów przestało troszczyć się o jachty tej klasy, ponieważ zwyczajnie przestawały być one potrzebne. Będące na ogół w złym stanie technicznym, przez lata uważane za trudne w żegludze i kojarzące się z koniecznością szybkiego klepania komend oraz uciążliwością przeprowadzenia szkolenia szalupowego powoli odchodziły do lamusa.

Równocześnie także przestały obowiązywać przepisy zakazujące uprawiania żeglugi po śródlądowych drogach wodnych w porze nocnej, a nowych regulacji jeszcze nie było, powstała zatem luka w przepisach. Wpadłem wówczas na pomysł zorganizowania regat Dezet w formule long distance, taka bowiem wydawała mi się optymalna dla dużych jachtów z wieloma osobami na pokładach. Budziła początkowo pewne opory, ostatecznie jednak została przez środowisko zaakceptowana.

Geneza niecodziennych regat

Pod koniec lat 70-tych byłem młodym sternikiem jachtowym w Klubie Żeglarskim Pałacu Młodzieży w Warszawie. Co roku jeździłem na wędrowne obozy żeglarskie organizowane według tradycyjnego klucza: pobudka, śniadanie na jachcie, apel, zwijanie obozowiska, żeglowanie, przerwa na gotowanie obiadu, znowu żeglowanie i rozbijanie obozowiska zakończone kolacją i ogniskiem. Ale w roku 1978 ówczesny instruktor, Andrzej Dobosz, miał za zadanie zabranie z portu macierzystego ośrodka w Pieczarkach wszystkich jachtów na obóz, aby uwolnić marinę pod regaty młodzieżowe. Zaproponował wędrowny obóz na Dezetach, co nie wszystkim przypadło do gustu. – Wędrówka na Dezetach? Niewygodny jacht, duża liczba załogi, kłopotliwe składanie masztów i w ogóle mnóstwo trudności, to zdanie sceptyków. – Coś nowego, dobra szkoła przed sierpniowymi egzaminami na sternika w Trzebieży, wreszcie coś interesującego, bo łamiącego utarte schematy, to zdanie entuzjastów. Zebrano odpowiednią grupę ludzi w wieku przedmaturalnym i ruszyliśmy.

Założenia obozu były ze wszech miar nietypowe. Zerwano z tradycyjnym porządkiem dnia, Andrzej zaproponował żeglowanie non-stop przez całe Mazury. Pierwszy etap, z Pieczarek na jezioro Seksty, trwał dwie i pól doby i był znakomitą szkołą żeglowania dla załóg szybko adaptujących się do nowych reguł gry. Obóz szybko zyskał miano „desantu”, a jego formuła została bez zastrzeżeń zaakceptowana przez wszystkich. Długie przeloty, konieczność radzenia sobie samemu w każdych warunkach bez asysty motorówki i silnika przyczepnego, nauka topografii szlaku Wielkich Jezior Mazurskich to największe atuty. Nikt nie chciał być ostatni, nieoficjalne regaty trwały cały czas, a stawką było dobre imię. Rok później na podobny obóz zgłosiło się tak wielu chętnych, że popłynęły już trzy jachty i wówczas bardzo często rozmawialiśmy na pokładach o regatach Dezet rozgrywanych w tej formule. - Byłoby super, gdyby tak załóg było pięć, może sześć, byłaby wówczas super akcja, marzyliśmy. Później towarzystwo rozpierzchło się po świecie, a pomysł regat gdzieś zawisł w powietrzu. Nawet nie przypuszczałem, że kiedyś do niego wrócę…

A może regaty?

W roku 2002, kiedy splot okoliczności spowodował możliwość zorganizowania imprezy dla entuzjastów Dezet, wpadłem na pomysł zorganizowania regat tej klasy, ale koniecznie długodystansowych, bez konieczności ścigania się w krótkich biegach po bojach, aby dać szansę na ostre pływanie i dać szansę przede wszystkim osobom znającym dobrze Mazury. Chciałem pościgać się w gronie podobnych miłośników Dezet, pogadać, spotkać się i zorganizować imprezę o charakterze zlotu entuzjastów klasy. Wydawało mi się, że znajdą się ludzie mający sentyment do tych łódek, a sama impreza stanie się okazją do wymiany doświadczeń, podczas gdy wyścig będzie niejako dodatkowym elementem całości, wcale nie najważniejszym. Liczyłem, że uda zaprosić się kilka załóg, marzeniem było wówczas zebranie ośmiu, a nawet dziesięciu jachtów. Ponieważ był już maj, sezon za pasem, szukałem odpowiedniej formuły, która byłaby akceptowalna dla uczestników, a zarazem zapewniała pełne bezpieczeństwo uczestników. Oczywiście w grę wchodziły także koszty. W zasadzie wszystko było niewiadomą. Ile w Polsce żegluje Dezet, jak dotrzeć do ich armatorów, jak nakłonić ludzi do wzięcia udziału w regatach i wreszcie jak takie regaty zorganizować. W redakcji Magazynu „Rejs”, w którym wówczas pracowałem, dyskutowaliśmy o formule, spieraliśmy się o celowość takiej imprezy, wreszcie przymierzaliśmy się do organizacji nietypowych regat.

Formuła imprezy

Pomysł nasunął się sam, kiedy zaczęliśmy liczyć koszty organizacji imprezy. Jednym z warunków była konieczność zapewnienia noclegów dla uczestników, a ich liczba była wciąż nieprzewidywalna. – A może zatem zorganizować regaty, podczas których nie trzeba organizować noclegów? Skoro załogi będą pływać całą noc, to nie będą potrzebowali noclegu. I tak narodziła się formuła regat 24-godzinnych, która godziła wszystkie strony. Niezależnie od liczby jachtów i członków załóg nie zachodziła konieczność bukowania miejsc na brzegu, co znacznie uprościło organizację imprezy, a zarazem tworzyło bardzo oryginalną formułę regat łamiąc zarazem mazurską tradycję wyścigów long distance trwających 3 godziny, a nawet i krócej. Żeglowanie przez całą dobę, niezależnie od warunków pogodowych, powodowało, że załogi stawały przed trudnym wyzwaniem, ale organizatorom, paradoksalnie, łatwiej było zapanować nad całością. Ale do tego pomysłu trzeba było przekonać jeszcze sędziów i właścicieli ośrodka, giżyckiego „Almaturu”, w którym od początku chcieliśmy ulokować regaty. Marek Winiarczyk, szef ośrodka, pomysł podchwycił, ale długo nie krył swego sceptycyzmu. – Regaty Dezet? Całodobowe? Puknij się w czoło, kto będzie chciał wziąć udział w takim przedsięwzięciu? Przyjedzie pięć, może sześć załóg - studził mój zapał, ale wszelkiej pomocy udzielił i sam włączył się do organizacji nietypowego przedsięwzięcia. Sam miał wówczas dwie sprawne Dezety, trzecią na brzegu z którą nie wiedział, co zrobić, ale na którą wyrok już zapadł, i jeszcze jedną drewnianą za hangarem, dla której ratunku już nie było. Dziś ma już ich osiem i jest chyba największym w Polsce armatorem tych jachtów.

Aby zachęcić uczestników do wzięcia udziału w regatach, postanowiliśmy nadać im status oficjalnych Mistrzostw Polski, co finansowo kosztowało niemało, ale dawało również nadzieję na pozyskanie przychylności sponsorów i większe zainteresowanie żeglarzy. Trzeba było także znaleźć sędziego, który zgodziłby się wymyśloną formułę zamienić na spójną instrukcję żeglugi regat, co wcale łatwe nie było. Zgodził się ostatecznie Marek Gałaj z Anią, długo dyskutowaliśmy o szczegółach, zwłaszcza tych regulujących żeglugę nocną, używanie wioseł, nawigację i mnóstwo detali, które wychodziły na bieżąco. Problemem była konieczność zapewnienia oświetlenia jachtom. Wiedzieliśmy, że zepchnięcie tego problemu na załogi skończy się fiaskiem, bo konieczność zabrania akumulatorów i świateł na jedną dobę wydawała się absurdalna. Z pomocą przyszedł Paweł Wojna, nieżyjący już dziennikarz „Rejsu”, który wpadł na pomysł zastosowania typowych światełek rowerowych. 100 godzin pracy na dwóch paluszkach A4, dobra widzialność, możliwość ustawienia różnych trybów pracy i cena na poziomie 12 złotych za sztukę spowodowała, że pomysł, zadziwiający swą prostotą, chwycił od razu.

Pozostawało do projektu startu w regatach przekonać armatorów, którymi z reguły były firmy czarterowe i szkoleniowe. A ci wcale chętni nie byli obawiając się często o stan jachtów, niezdolność do rywalizacji w regatach, przypadkowe załogi czarterujące jachty. Wysuwali sporo przekonujących argumentów, ale z reguły też bardzo przychylnie przyjmowali samą ideę.

Wpadłem wówczas na pomysł, że trzeba zachęcić do udziału właśnie armatorów oferując im armatorską formułę nagradzania w regatach. Budżet imprezy mieliśmy niewielki, ale sporo kontaktów w środowisku. Dość łatwo pozyskaliśmy dużo nagród rzeczowych, na ogół związanych z jachtami. Komplety żagli, liny, bloki, ściągacze, kotwice, zestawy farb - to nasunęło pomysł, aby nagradzani byli armatorzy niedoinwestowanych często jachtów, dla których nagrody w postaci wyposażenia jachtów mogą stać się atrakcyjnym uzupełnieniem stanu posiadania.

Problemy organizatorów

Do naszego pomysłu trzeba było przekonać jeszcze oficjalne władze w postaci Urzędu Żeglugi Śródlądowej, który musiał wydać zgodę na rozegranie regat w nocy. Z duszą na ramieniu jechałem do Giżycka z pismem, w którym przedstawiłem wszystkie argumenty. Moje wątpliwości błyskawicznie rozwiał dyrektor Tadeusz Zdanowicz, który sam okazał się admiratorem Dezet, żeglował na nich przed laty i do pomysłu odniósł się wręcz entuzjastycznie.

Zabiegałem od początku o stronę wizualną regat. Wymyśliłem logo akcji Ratujmy Dezety, spodziewałem się bowiem, że w ślad za tymi regatami pójdzie chęć organizowania innych przedsięwzięć, na przykład wypraw turystycznych. Zaprojektowałem dyplomy, „Almatur” wziął na siebie przygotowanie okolicznościowych koszulek. Banderki w pierwszym sezonie nie wypaliły, nie wiedzieliśmy bowiem ile załóg ostatecznie przypłynie. Ale już od drugiej edycji są nieodłącznym elementem regat, a po latach załogi przypływają z całą ich kolekcją. Ważną sprawą były barwy regat. Uznaliśmy, że nie warto robić corocznie banderek, dyplomów i koszulek w tym samym kolorze i corocznie zmienia się ich barwa tworząc zaskakujące czasem kompozycje. Logo regat pojawia się na wszystkich elementach, a całość tworzy ciekawą próbę identyfikacji wizualnej imprezy.

Kolejnym problemem był podział nagród. Uznaliśmy, że najlepsze jachty, te, które wygrają, są już i tak dobre, nagradzanie ich elementami wyposażenia mija się trochę z celem. Naszym celem stało się bowiem wsparcie tych najbardziej potrzebujących. Marek Winiarczyk podsunął pomysł, który z powodzeniem stosował u siebie w rozmaitych imprezach, a mianowicie losowanie nagród. Tak urodziła się formuła, która okazała się atrakcyjna dla wszystkich, a zarazem skłoniła wiele załóg do przyjazdu do Giżycka.

Stworzyłem bazę armatorów jachtów klasy DZ i okazało się, że na Mazurach żegluje regularnie około 20 jednostek, co było dla wszystkich pozytywnym zaskoczeniem. Rozesłałem zaproszenia, ale objechałem wszystkich osobiście przekonując ich do startu. Problemem była liczba członków załogi. Wiele jachtów przypłynęło podczas zwykłych rejsów czarterowych i nikt nie chciał rezygnować ze startu. Ostatecznie przyjęto płynne składy załóg mieszczące się w przedziale 6-12 osób.

I wreszcie kwestia łączenia napędu żaglowo-wiosłowego. To był bardzo trudny do rozwiązania problem, zdecydowano się ostatecznie wprowadzać jak najmniej zakazów stąd też nie wprowadzano żadnych w tej mierze ograniczeń. Bywały zatem takie lata, że wiało słabo, a parcie na zwycięstwo nie malało, stąd też decyzja o wiosłowaniu przez 18 godzin na krótkie zmiany. Pogoda zazwyczaj nie sprzyjała żeglarzom, wiało mizernie, ale dzięki temu w nocy było bezpiecznie. Tylko raz, w drugiej edycji, przywiało tak, że uczestnicy przepłynęli 165 kilometrów w ciągu doby. Bywały jednak takie lata, że od wioseł najlepsi nie odchodzili po kilkanaście godzin.

Dezety na start

Ostatecznie w dniu startu w giżyckim porcie „Almaturu” stało przy kei 16 jachtów, co w gronie organizatorów uznaliśmy za duży sukces. Stan techniczny wielu jachtów już takim optymizmem nie napawał. Stare żagle, odrapane burty, olinowanie wiązane na przysłowiowe krawaty były wówczas codziennością. Wielkim problemem było skompletowanie pełnego zestawu wioseł. Nie udało się, toteż ostatecznie ustalono ich liczbę na sześć. Nie zabrakło jednak jachtów nienagannie utrzymanych, otoczonych troską armatorów, te jednak były w mniejszości.

Trasa pierwszych regat wiodła z „Almaturu” na jezioro Dobskie, stamtąd pod Pieczarki, do „Almaturu” a na noc organizatorzy zaplanowali krótkie pętle wokół Dębowej Górki na Kisajnie. Regaty pokazały, że poziom wyszkolenia załóg i samych jachtów jest tak zróżnicowany, że flotylla bardzo szybko rozciągnęła się na dużym dystansie.

Bezpieczeństwo

Ta sprawa spędzała sen z oczu organizatorom. Jak zorganizować regaty jeśli załogi rozciągają się na kilkanaście kilometrów, a żeglować trzeba także w nocy. Słynne kółka wokół Dębowej Górki na Kisajnie stały się prawdziwą zmorą, bo najszybsze załogi wykręcają ich po kilkanaście. Dłuższa pętla także nie wchodzi w grę z uwagi na zbytnie rozrzucenie jachtów po akwenie i niemożność kontrolowania ich w nocy w celu zapewnienia bezpieczeństwa. Ostatnio przyjęto rozwiązanie w postaci punktu kontrolnego w Sztynorcie, być może tak już pozostanie.

Przez dziesięć lat nie zdarzył się ani jeden wypadek żeglarza na trasie, a pamiętać trzeba, że jednorazowo ścigało się grubo ponad 300 osób. Było to możliwe właśnie dzięki szerokiemu marginesowi bezpieczeństwa i rozsądkowi żeglarzy. Z całą odpowiedzialnością można stwierdzić, że są to regaty bezpieczne.

Późniejsze edycje

Impreza zyskała szybko dobrą sławę. Już od II edycji startuje regularnie powyżej 30 jachtów, a na starcie na jeziorze Kisajno wówczas rządzą Dezety powodując, że ten fragment jezior przypomina nieco Mazury sprzed lat pięćdziesięciu. Startują w regatach przedstawiciele głównie dwóch grup wiekowych; licealiści i gimnazjaliści z rejsów czarterowych oraz osoby w wieku mocno już zaawansowanym, dla których żelowanie na Dezecie jest powrotem do ich żeglarskiej przeszłości sprzed wielu lat. Od 2003 roku do wsparcia naszej akcji włączył się Andrzej Janowski, właściciel stoczni Janmor, który ufundował początkowo skorupę Sasanki, a od roku 2004 regularnie przyjeżdżał z nagrodą główną w postaci skorupy Dezety wartej kilkanaście tysięcy złotych. To zwiększyło w istotny sposób zainteresowanie regatami, ale także zaostrzyło rywalizację.

Liczba startujących ustabilizowała się na poziomie powyżej trzydziestu załóg, a organizatorów zawsze najbardziej cieszy pojawienie się Dezet, których kadłuby były wylosowane w przeszłości. Oczywiście nie brakuje życzliwych węszących wszędzie spiski i przekręty, także w losowaniu nagród czy sędziowaniu, ale to już koloryt polskiego żeglarstwa śródlądowego.

W siódmej edycji nie wyłoniono mistrza, regaty przerwano w nocy po ostrzeżeniu o nadciągającej silnej burzy, a ponieważ wszyscy mieli w pamięci jeszcze ubiegłoroczną nawałnicę i kilkanaście śmiertelnych ofiar, wielu protestów nie było. Dla mnie była to także ważna edycja imprezy, ponieważ przygotowywałem je po raz ostatni. Ale ponieważ przez lata kontaktowałem się z uczestnikami mailowo i telefonicznie, wielu z nich o informację wciąż pyta mnie nie dowierzając, że decyzja o wycofaniu się z imprezy nie była chwilowym kaprysem. Nie była, uznałem, że taka impreza powinna być organizowana przez jedną osobę, a Marek Winiarczyk już w pełni się z nią utożsamia. Obecnie w regatach bierze udział poniżej trzydziestu jachtów, ale wciąż cieszy się ona dobrą opinią stanowiąc wciąż wyzwanie dla najtwardszych żeglarzy.

Oczywiście jak to bywa przy powodzeniu jakiejś idei, nie wiadomo skąd wyłaniają się liczni ojcowie sukcesu. Kiedy zatem w następnym sierpniu wystartuje kolejna edycja regat, proszę pamiętać, że przez lata organizowali je dwaj szefowie giżyckiego Almaturu, Marek i Grzegorz Winiarczykowie, Paweł Wojna i niżej podpisany. Pomyślnych wiatrów…
TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 22 grudnia

W stoczni Multiplast w Vannes wodowano katamaran "Orange II".
środa, 22 grudnia 2004
Na Barbados dopływa Arkadiusz Pawełek na pontonie "Cena Strachu"; Polak jest drugim człowiekiem na świecie, który pontonem przepłynął Atlantyk (41 dni, 3000 Mm).
wtorek, 22 grudnia 1998
Opłynięcie Hornu przez "Pogorię" pod dowództwem Krzysztofa Baranowskiego.
czwartek, 22 grudnia 1988