TYP: a1

Relacja z rejsu. Azory cz. 2

poniedziałek, 15 października 2018
Jurek Cygler

Dzisiaj objazd wyspy. Ale rano szybka odprawa, telefon do armatora. Zgłaszamy lampę, alarm, poza tym na naszej łódce nie ma lornetki, a czasem by się przydała. Po jakichś dwóch godzinach zjawia się dwóch sympatycznych serwisantów. Przy okazji robią szybki przegląd jachtu. Zauważają połamany wiatrowskaz ( ten na topie ), została drobna listewka. Wracają po części.

Piątek, 21/09/18

Z alarmem walczą tyle samo czasu co my z podobnym skutkiem. Wykonują dwa telefony, po drugim gaszą w prosty sposób wyjący system. Potem jeden z nich wjeżdża na maszt, reperuje lampę. Wykorzystuje topenantę. Potem podnosi się na sam top i montuje nowy wskaźnik wiatru. Robi to bardzo sprawnie. Nagradzamy go podwędzonym schabem własnej produkcji + piwo. Potem wynajmujemy auto. Jest drożej niż na Terceirze, ale trudno. Jedziemy do caldery wulkanu, na 1000 metrów wysokości. Niestety chmury opanowały szczyt wyspy, widzialność praktycznie zerowa. Oprócz nas sporo innych zawiedzionych chętnych. Na dnie krateru jest niewielkie jezioro, można tam zejść tylko z przewodnikiem. Ale chyba nie w tych warunkach. Potem zahaczamy o ogród botaniczny. Ładnie urządzony, intensywna zieleń w różnych odcieniach, a przede wszystkim gigantyczne paprocie, rosną na pniach jak drzewa. Do pełnego obrazu brakuje tylko dinozaurów, pasowałyby tutaj jak nic. Potem na południowym wybrzeżu wyspy lądujemy na kąpiel w warunkach podobnych jak na Terceirze.

Wulkaniczny brzeg wykorzystano do stworzenia kilku małych basenów. Tutaj też czarny kolor skał momentalnie łapie ciepło słoneczne i oddaje je wodzie. Do jednego z basenów doprowadzona jest woda z przyboju i mamy takie sympatyczne spa. Po kąpieli jedziemy na kolejny wulkan, na południowo-wschodnim brzegu wyspy, Vulcão dos Capelinhos, jest naprawdę malowniczy. Jest tam muzeum – zlokalizowane pod ziemią, i to bardzo ciekawe. Zgromadzono sporo minerałów wyplutych przez wulkan, m. in. kamienie półszlachetne i szlachetne, w tym diamenty. Poza tym film w wersji 3D o powstaniu Azorów i kilka innych prezentacji.

Po wulkanie wracamy wzdłuż południowego brzegu wyspy, drogą szutrową, nad samym brzegiem morza. Auta giną w zieleni, która tutaj jest naprawdę wszechobecna. Docieramy w okolice naszej mariny, wjeżdżamy na ostatnią dzisiaj atrakcję – Caldeira Do Inferno. Krater wulkanu na obrzeżu wyspy, z wąskim wejściem od strony morza i przepięknym widokiem na całą Hortę. Wieczorem jesteśmy na jachcie. Kolacja i wypad do kultowej Cafe Sport, a w zasadzie Peter Cafe. Knajpka znajduje się przy nabrzeżu lokalnego jacht clubu, w tym roku obchodzi 100-ą rocznicę otwarcia. Cała wytapetowana proporczykami i znaczkami z różnych jachtów, w tym kilka z Polski. Jest miejscem spotkań wielu żeglarzy, głównie tych płynących z Ameryki, dla których Faial to pierwszy przystanek w rejsie. Początkowo było to miejsce gdzie żeglarze zostawiali pocztę w drodze przez Atlantyk, zrobiło się z tego miejsce spotkań, w końcu powstał bar. Knajpa pełna, ale żeglarzy jak na lekarstwo. Oprócz nas są jeszcze Francuzi z sąsiedniego jachtu. Poza tym zwykli mieszkańcy wyspy, głównie w młodszym wieku. Powrót na jacht i zajęcia w podzespołach. Jutro musimy rano oddać samochody i przeprawić się promem na Pico. Nie ma tam dostępnego portu dla naszej jednostki, skorzystamy z normalnego okrętu.


Sobota, 22/09/218

Wybieramy się promem na sąsiednie Pico. Jest najmłodszą wyspą archipelagu i drugą co do wielkości. Nazwa oczywiście od górującego wulkanu, ma 2350 m., jest też najwyższym szczytem Portugalii. Góruje nad okolicą, ma wspaniały kształt, nieco owiany chmurami. W poczekalni promowej pijemy espresso + jakieś ciastko, wszystko za 4,30 Euro. Potem 20-o minutowa podróż na sąsiednią wyspę. Na miejscu wynajmujemy dwa autka i w drogę. Pierwszym celem jest górujący wulkan. Można wjechać autem na pewną wysokość ( sporo ponad 1000 m ), potem dla chętnych wspinaczka na szczyt, coś ok. 8 godzin. Robimy zdjęcia, pogoda bardzo przyzwoita. Nieco chmur, ale wszystkie pod nami. Wracając zatrzymujemy się przy jednym z niewielkich kraterów, jest przy samej drodze. Wejście zamknięte bramą, wewnątrz krowa z cielakiem. Specyficzna zagroda. Krów zresztą pełno, stado tarasuje nam drogę. Trzeba cierpliwie poczekać aż spokojnie przejdą, co też czynimy. Jedziemy na północny brzeg wyspy, do Sao Roque. Tam zwiedzamy stary klasztor, obecnie jest to hostel, oraz kościółek Igreja Martiz. Potem wspinaczka ( samochodami oczywiście ) na grzbiet wyspy. Po drodze punkty widokowe. Z widokami na widok oczywiście.

Kierujemy się na Lajes, na południowo-wschodnim brzegu wyspy. Jest tam małe muzeum wielorybnictwa, ale zamknięte. Obok natychmiast otwiera się mały warsztat robiący pamiątki, również z kości wieloryba, zapraszają. Idziemy w stronę lokalnej mariny. Mała, wejście paskudne, tylko dla małych jachtów, w okresie przypływu i przy dobrej pogodzie. Kluczy się pomiędzy skałami, głębokość – 2 m. Nie dla nas. I nie dla zdecydowanej większości jachtów. W knajpce jemy steki, tym razem delikatne i doskonale wypieczone. Do tego świeże piwo ( kierowcy jak zwykle piją po 2 ). Wracamy do Madaleny wzdłuż południowego wybrzeża wyspy. Po drodze widać uprawy winorośli, teren jest pod patronatem UNESCO. Gdzieś za nami pozostały smocze drzewa (dla zainteresowanych – zobaczcie w googlach co to za stwory). Auta zdajemy tuż przed odejściem promu. Szybko kupujemy bilety  ( 3,50 Euro/os. ) i wracamy na Faial, do Horty.

Na jachcie pozostał Krzysiek i Śliwa, mieli nałapać ryb. Ale tylko mieli. Ryb nie ma. Po kolacji znów idziemy do Peter Cafe. Jak zwykle pełna, jest nieco więcej żeglarzy. Oprócz drinków jemy zupę rybną. Dupy nie urywa, ale zobaczy się rano. Podchodzi do nas jakiś facet, zagaduje po polsku. Krzysiek osiedlił się tutaj 3 lata temu, jak niejaki Andrzej D. wygrał wybory prezydenckie w kraju. Nie wyobrażał sobie dalszego życia w kaczylandzie. Jest z żoną i 6-o letnią córką, chce tutaj pozostać na stałe, myśli o zmianie obywatelstwa. Jest instruktorem nurkowania – zakłada właśnie firmę nurkową za dotację unijną. Do Horty przyjechał dzisiaj specjalnie na regaty. Wymieniamy kontakty, wracamy na jacht. Jutro trzeba się odprawić i ruszać na Terceirę. Ze względu na prognozę pogody zmieniamy nieco marszrutę, ominiemy Sao Jorge. Potem na St. Marię, wiatr ma być dosyć korzystny.


Niedziela, 23/09/18

Po śniadaniu podpływamy pod biuro mariny. Tankujemy 104 l diesla, pojawia się policjant. Szybka odprawa. Ale tylko u niego. Biuro mariny nieczynne, niedziela. Mamy do zwrotu 3 karty wejściowe do mariny, musimy też zapłacić za pobyt. Policjant nie chce żadnej kasy, nie chce od nas kart, nie wie ile mamy zapłacić za postój. Dla niego to możemy już płynąć. Kontaktujemy się z Pepe. Ten musi też z kimś porobić jakieś uzgodnienia. Oddzwania, możemy płynąć. Karty zbieramy ze sobą, zapłacimy, jak wrócimy do Ponta Delgada. Startujemy. Bardzo słonecznie, niezbyt wietrznie. Początkowo wieje słabo z południa, ale z prognozy wiemy, że to się długo nie utrzyma. Kiedy wchodzimy w cień wulkanu na Pico, wiatr zdycha. Odpalamy motor, kilka mil na silniku. Potem zaczyna wiać, ale ze wschodu, wiatr powoli tężeje do 20 – 24 knotów. Stawiamy szmaty i zaczynamy halsować pomiędzy Pico a Sao Jorge. Pogoda przepyszna, nastroje też, pokreślone nutką wina. Z głośników leci muza z epoki. Z naszej epoki. Śliwa robi placki ziemniaczane. Jak wiatr wzmaga się do 30 knotów, refujemy się, jak siada – znów pełen żagle. I tak ze dwa razy. W końcu nie jesteśmy tu dla przyjemności.

Kiedy dopływamy do wschodniego cypla Sao Jorge wiatr nieco słabnie (wyszliśmy z dyszy), włączmy silnik. Na samych żaglach płynęlibyśmy zbyt wolno, przed nami szmat drogi. Żagle + motor dają łącznie 7 knotów, jest nieźle. Noc zapada szybko, pokazują się gwiazdy. Widoczność znakomita, przyświeca księżyc, jest prawie w pełni. Tuż przed mariną Angra Do Heroismo odkrywany sporo wody w zęzie. I nie jest to słodka woda. Pompa nie daje specjalnie rady, jak dopłyniemy i nie utoniemy, to poszukamy przyczyny. Tuż po północy wchodzimy do mariny. Cumujemy dokładnie w tym samym miejscu, gdzie staliśmy tutaj poprzednio. Usuwamy część wody, źródła nie widać. Najbardziej podejrzana jest nożna pompka do zaburtówki. Jutro usuniemy resztę, teraz idziemy spać.

Postój: 38o 39’ 150” N, 27o12’ 953” W

 

Poniedziałek, 24/09/18

Rano usuwamy wodę, część wiadrem, reszta pompą zaburtową.  Nie możemy znaleźć przecieku, chyba to jednak pompka z zaburtówką, nie będziemy jej używać. Niektórzy kąpią się w morzu, pozostali biorą tylko prysznic. Uzupełniamy zapasy, przed 11-ą startujemy. Mamy do przepłynięcia najdłuższy odcinek w tym rejsie. Podążamy na St. Marię. Pogoda bardzo ładna, słonecznie. Wiatr 24 kn, idziemy bajdewindem. I ta będzie cały dzień i noc. Robimy 7 kn, nastroje doskonałe. Sączymy wino, słuchamy nastrojowej muzy, a jacht wali równo przez ocean. Żegluga niemal idylliczna. Jedynie na wędki nic nie chce się złapać. Jacht nie nabiera wody, ale nie używamy zaburtówki. Z wodą słodką nie ma żadnego problemu, nie ma co oszczędzać. Trzaskamy mile, dzień powoli gaśnie. Znów piękny zachód słońca. Jego tarcza zanurza się w oceanie, dookoła żywego ducha poza nami. Na AIS-ie też na naszej trasie kompletna pustka. Nad horyzontem triada planet: Wenus, Jowisz i Saturn. Ta pierwsza szybko niknie w oceanie, podąża za słońcem. Potem wschodzi księżyc. Jest pełnia, jasno, jedynym minusem jest fakt, iż światło księżyca przygasza gwiazdy. Nie można mieć wszystkiego naraz. To zresztą tak jak z kobietami ( ale jak mówi porzekadło, starać się trzeba ). Noce wachty mijają bez problemu. Po północy nieco refujemy żagle, zaczyna wiać mocniej, nad ranem znów pełne żagle. Powoli zachodzi księżyc.

Postój – nie ma, jesteśmy gdzieś na Atlantyku, tak naprawdę jeden diabeł wie gdzie.

Wtorek, 25/09/18

Wstaje piękne słońce. Idziemy ostrym bajdewindem, wiatr o tej samej sile, kierunek nieco mniej korzystny, zaczyna się totalny wmordewind. Jeśli zdecydujemy się na halsowanie, do wyspy dopłyniemy wieczorem. Zrzucamy szmaty o 9-ej i idziemy prosto na wyspę, pod wiatr. Na wędki dalej zero. Po 13-ej dopływamy do Vila Do Porto na Ilha De Santa Maria. Był to chyba najpiękniejszy przelot pod względem żeglarskim w całym rejsie, płynęliśmy 27 godzin w niesamowitych warunkach pogodowych. Port daje znakomitą ochronę od wiatru. Przed wejściem łączmy się telefonicznie z mariną, pytamy o miejsce  ( VHF-kę jak zwykle można sobie w dupę wsadzić ). Mają go dużo, zapraszają. Kiedy wpływamy w główki portu na kei czeka bosman, wskazuje miejsce. Wiatr dosyć silny, ale cumujemy bez problemów. Zakładać cumy oprócz bosmana pomaga nam żeglarz z sąsiedniego jachtu. Facet wali przez Atlantyk, tutaj ma krótki postój, robi jakieś drobne prace remontowe. Oprócz niego w porcie jest jeszcze kilka transatlantyckich jachtów, chyba więcej niż w Horcie. Na jednej z nich przepiękny kocur. Daje się nawet pogłaskać. Obok jachtu sporo ryb. W wymiarach gastronomicznych oczywiście. Co prawda w porcie łapać nie wolno, ale wędki idą w ruch. Jak któraś nie chce brać dostaje w łeb z kuszy. Nie ma że boli.

Po 40 minutach mamy pełne wiadro ryb. Podchodzi do nas jakiś Niemiec z drugiego pontonu i zwraca uwagę, iż tutaj jest zakaz wędkowania. Przyjmujemy do wiadomości, składamy wędki. Ryb mamy pod dostatkiem, choć rządza mordu nie została zaspokojona ( w załodze jest kilkoro lekarzy, krew więc musi się lać ). Potem część załogi idzie do miasteczka. Stromo pod górę, i dosyć daleko. Zatrzymuje się jakiś busik, młoda sympatyczna kobieta proponuje, że nas podwiezie. Ale okazja ! Wysiadamy przy lokalnym markecie, ale wybór kiepski. Poza nim są jeszcze dwa, tam robimy sprawunki. Niestety nie ma włoszczyzny, nie będzie zupy rybnej. Potem kilka osób idzie na wędkowanie na główki głównego falochronu. Tam już nic nie łapiemy, choć brania są dosyć częste. Jest pogodny, ciepły wieczór, nastrój poprawia również butelka Ballantine’sa. Idziemy spać, jutro postój w marinie, każdy ma robić co chce.

Postój: 36o 56’ 687” N, 25o 08’ 888” W


 

Środa, 25/09/18

Rano wszyscy długo śpimy, w końcu przepłynęliśmy spory dystans. Do tego na trzeźwo ( oczywiście w miarę trzeźwo ). Dzień jak to w standardzie słoneczny, gorący. Nie ma specjalnie chętnych do wyprawy w interior. Życie na jachcie toczy się w ślimaczym tempie, tak zresztą jak i na wysepce. Jest tutaj kilka tysięcy mieszkańców, nikt się nie spieszy. Bo i po co. Momentalnie łapiemy ten klimat. Tutaj jak na Graciosie tempo życia wyraźnie zwalnia. Miasteczko bardzo urocze. Miejscowość to dwie długie ulice połączone kilkoma przecznicami. Domki jak zawsze przepiękne. Wyspa nieco różni się od pozostałych. Jest tutaj więcej dni słonecznych, nieco wyższa temperatura powietrza i wody. Co ciekawe, w okolicach portu nie ma wszędobylskich hortensji. Załoga rozpełza się po okolicznych knajpkach. Przy jachcie pojawia się spora lisa. Nie czas rozwijać wędkę, kusza załatwia sprawę. Ale jedna ryba to trochę mało, Jurek C. stepuje na główki falochronu celem pojmania dodatkowych rybosomów. Nie jest to jednak takie proste. Długa droga, a z pierwszej knajpki wołają. Trudno, trzeba coś wypić. Potem dalej w kierunku falochronu. Z następnej knajpki też słychać nawoływania. To pozostała część załogi namawia do wypicia drinka. Trudno się oprzeć, poza tym po prostu nie wypada. Analizując sprawę, w zasadzie to wędkarstwo może doprowadzić do niezłego upojenia alkoholowego. Przy falochronie zacumowany okręt, ładują kontenery. Ale nikt nie goni. Można wędkować. Ryby biorą, ale albo ucinają żyłkę, albo łamią haczyk. Udaje się złapać małą rybę, jest dobra przynęta. W końcu łapie się duża sztuka. Pod koniec wędkowania podchodzi policjant i pyta czy czuję się bezpiecznie. Oczywiście, że tak, choć jeden metr ode mnie właśnie podnosi się do góry kontener. Sugestia policjanta jest wymowna, koniec łapania. Powrót na jacht to znów tour de knajp. Życie wędkarza lekkie nie jest. Wieczorem we czwórkę znów próbujemy wędkować na falochronie. Statek właśnie odpłynął, wymiótł z awanportu wszystkie ryby. Idziemy spać, oczywiście sącząc na dobranoc nieco winka. Żeglarz, tak jak wędkarz, musi mieć jednak wątrobę ze stali nierdzewnej. Szczególnie jeśli hobby się łączy.

Postój: j.w.

 

Czwartek, 27/09/18

O szóstej rano startujemy. Wiatr ma być korzystny, ale będzie słabł. Nieco chmurek, ale na razie i tak ciemno. Przy szybkim klarze w kabinie Maciek znajduje silnie namoczone dżinsy. Impregnują się w zęzie co najmniej kilka dni           - a tam woda nadal słona. Są własnością Śliwy. Ten się jednak nie martwi. Ma w zapasie drugie spodnie, zresztą dresowe. Stawiamy foka, wieje w dupę 24 kn. Pochmurno, nie widać gwiazd ani księżyca. Ale za to może popadać. Poza tym widać jak w ciemności ginie jeden z naszych odbijaczy. Zrzucamy foka, odpalamy motor, po odbijaczu ani śladu. Wiatr znosi go jednak w okolice skalistej wysepki, tam nie popłyniemy. Coraz bardziej mamy przekonanie, iż jednak na starcie było siedem bampersów, a nie sześć. Jak w porcie się doliczą, pójdziemy w koszty. Trochę się rozjaśnia - dodajemy grota. Co jakiś czas drobna mżawka, ale z tyłu się rozjaśnia. I niestety wiatr słabnie. Walczymy do 11-ej na szmatach, flauta totalna, pozostał tylko rozkołys. Prędkość spada do 2,4 kn, nawet z flautą nie ma jak płynąć. Żagle w dół, silnik w górę. Pogoda nieco się poprawia, pojawia się słońce, ale o wietrze już możemy zapomnieć. Mozolnie na silniku pniemy się w kierunku macierzystej San Miguel. Powoli wyłania się z mgły. Na wędki nadal nic. Multiplikator Jurka C. ulega kompletnej degeneracji. Łapiemy na dwie wędki Maćka, efekt żaden. Ale za to coraz słoneczniej. Przed wejściem do portu stajemy w dryfie, rzucamy przynęty, polują tutaj mewy. Ale tylko one. Po godzinie bezowocnej walki wpływamy do naszej mariny w Ponta Delgada. Tłoku  nie ma, wiatru też, manewry odbywają się spokojnie. W porcie są ryby, te na pewno będą nasze. Kontaktujemy się z Pepe, odbiór jachtu jutro rano. Potem polecimy autem zwiedzać wyspę. Na razie jakieś sprawunki, meldować się w marinie nie ma jak, po 17-ej te firmy tutaj nie działają. Niektórzy idą kąpać się w oceanie. Na brzegu spory ruch, maszerują tabuny młodzieży głośno śpiewając. Jakaś zorganizowana akcja. Łapiemy trochę rybek, potem wieczór w kokpicie. Jak zwykle wino i wieczorne rodaków rozmowy.

 

Piątek, 28/09/18

Pepe zjawia się punktualnie, przyjeżdża rowerem. Dosyć skrupulatnie sprawdza łódkę. Płacimy za postój w Horcie, oraz za lampę podsalingową. Tłumaczenie, iż spowodowane to było nieostrożnym pływaniem ( szoty miały ją strącić!!! ) specjalnie nas nie przekonują. Idziemy na kompromis z własną wiedzą na temat uprawiania żeglarstwa oraz działaniu szotów i szybko uiszczamy za nią 20 Euro, ponieważ facet nie liczy odbijaczy, braku wiosła od pontonu też nie zauważył. Potem najm auta, tym razem duży Ford i w siódemkę ( Krzysiek łapie ryby ) jedziemy w interior. Kierujemy się na jej wschodnią część, jest tam więcej do zobaczenia. Kierujemy się do jeziora w kraterze wulkanu Laoga do Fogo. Po drodze zahaczamy o piękny wodospad. Jednak żeby się do niego dostać staczamy się stromo w dół. Potem trzeba będzie rwać ostro w górę. Na razie piękne widoki, można się nawet kąpać. Można też wedrzeć się na jego szczyt, ale na to nie mamy czasu. Potem na szczyt wulkanu. Mamy szczęście do pogody, widok na zielone jezioro z obrzeży caldery przecudny. Robimy masę fotek i zjeżdżamy na południowo – wschodnią część wyspy, do Furnas. Tam są gorące wulkaniczne źródła. Para wali zewsząd, nawet z kanalizy. Widoki przepiękne, bujna zieleń, bajkowe kwiaty ( w tym nieodłączne hortensje ) oraz zapach siarki. Jednak do piekła coraz bliżej. Pepe zamówił nam tutaj obiad. Jest to coś w stylu naszego kociołka. Ale wykonanie zupełnie inne. Duże stalowe kotły z żarłem zakopują w gorącej ziemi na 6 godzin, potem rozwożą do restauracji. Jedzenie trzeba zamawiać ze sporym wyprzedzeniem. Jemy bardzo sycący obiad, porcje ogromne. Potem wyjeżdżamy z miasteczka. Małe, ale wyjazd zajmuje nam chyba z godzinę. Wąskie uliczki, większość jednokierunkowa, fatalne oznaczenie. Nawigacja w aucie ( po portugalsku ), też do dupy. Jednak udaje nam się wyjechać, zahaczmy przy tym o brzeg kolejnego wulkanicznego jeziorka. Tam przygotowują jedzenie o którym była mowa powyżej. Nie zobaczymy już plantacji herbaty, next time. Czas nagli, o 19-ej musimy oddać auto. W drodze do Ponta Delgada zatrzymuje nas korek, jest jakiś wypadek, ale po chwili puszczają ruch. Samochód zdajemy punktualnie o 19-ej. Potem kolacja na jachcie, w tym ryby. No i trochę wina. Jutro wcześnie rano wylot na kontynent. 


Sobota, 29/09/18

To w zasadzie koniec naszego rejsu. Przepłynęliśmy 556 mil, w tym 305 na żaglach. Pływaliśmy mało, ale sporo zwiedzaliśmy. Azory zaskoczyły nas bardzo pozytywnie, żeby wszystko zobaczyć, popływać, ponurkować ( na to zabrakło nam czasu ) trzeba tutaj być co najmniej miesiąc. Ale po kolei:

  1. Jacht – Dufour 450 Grand Large. Mocny kadłub i takielunek, nieźle pływa. Idzie bardzo ostro do wiatru, dożaglowany. Bardzo czuły na ster, wszelkie manewry nie sprawiały problemów. Dobrze pływał na różnych wiatrach, dzielny przy złych warunkach. Nawet przeżaglowany na silnym wietrze trzymał kurs i słuchał steru. Dobrze rozplanowane wnętrze. Dobrym pomysłem jest wydzielenie kabiny prysznicowej z jednej ubikacji. Słabą stroną jest wykończenie wnętrza, stolarka. Do polskich jachtów, produkowanych np. przez  Delphia Yachts, lub inne mniejsze stocznie, np. Arca Yacht, to mu daleko. Wszystko połączone na jakieś mikro wkręty o długości 2 mm (to nie żart !) sypie się jak córka sołtysa. Sami wykonywaliśmy drobne naprawy. Ale opinia ogólnie bardzo pozytywna.
  2. Akwen – ocean Atlantycki. To po prostu ocean, nie morze, nawet te nasze najczęściej odwiedzane - Śródziemne. W sumie trochę podobne do Kanarów, ale jest różnica. Jak wieje, to jest jazda i od razu fala. Trzymetrowa nie jest żadnym wyjątkiem. Pływy – do 2 m., nie są istotne. Tak samo jak odnoga Golfstromu, która tędy płynie. Przeloty pomiędzy wyspami spore, trzeba liczyć się z dystansami ponad dobę ( lub więcej ), wchodzeniem i wychodzeniem w nocy. Wiatry kompletnie nieprzewidywalne, potrafią się zmienić się ciągu doby o 180o. Na każdej z wysp, z wyjątkiem Pico, jest najmniej jeden port lub marina, czasem dwie. Na Pico też można wejść, ale tylko w dzień, musi być dobra pogoda, przypływ, poza tym głębokość wejścia 2 metry eliminuje większe jachty. Nie byliśmy na wyspach części zachodniej archipelagu, ale Corvo i Flores nie dysponują jakimś przyzwoitym portem. Żeby tutaj pływać trzeba mieć trochę doświadczenia, no i nieco zaprawioną załogę. Miejscowa ludność bardzo sympatyczna. Aborygeni są spokojni, żyją w innych warunkach jak na kontynencie. Tutaj czas płynie znacznie wolniej niż w naszej Europie, i daje się to od razu odczuć. Wyspy tonące w zieleni, przepiękne, z ładną zabytkową architekturą. Jest dużo do zwiedzania, tak nad jak i pod wodą. Na to wszystko dwa tygodnie to zdecydowanie za mało czasu.
  3. Załoga. Jak zwykle sympatyczna, każdy był dobry w tym co robi. Nie było konfliktów, większych nieporozumień. Wachty pracowały sumiennie, każdy starał się robić solidnie, co do niego należy. Obyło się bez jakichkolwiek urazów. Niektórzy ciężko przeżywali chorobę morską, ale poza tym większych strat w ludziach nie było.
  4. Wynajem jachtu – jak zwykle niezawodna firma Charter Navigator, ubezpieczenie kaucji w firmie Pantaenius, hotele przez Booking.com. Wszystko grało.

Jeszcze kilka reminiscencji z pobytu w stolicy Portugalii. Rano wylatujemy z San Miguel. Po przejściu odprawy bezpieczeństwa część kieruje się do kibelka. Tam jakiś facet rzyga na potęgę. Odgłosy słychać nawet kilka metrów poza ubikacją. Nie ma to jak dobrze zacząć dzień. Polecieliśmy w dwóch grupach do Lizbony. Zostajemy na dwa dni, chcemy zwiedzić miasto. Maciek z Marianem idą do biura rzeczy znalezionych. Portfel z gotówką został zabezpieczony (dziwny kraj, prawda?). Mieli go w depozycie, gotówkę mają przelać do banku właściciela.  Ale żeby to zrobić, trzeba podać parę szczegółów, np. adres mailowy, nazwę banku, nie wspominając o numerze konta. Trochę to przerasta naszego kolegę. Na szczęście policjant sprawdza depozyt, portfel jeszcze nie odjechał. Zostaje zwrócony właścicielowi. Na lotnisku czeka na nas transfer. Ze względu na różnicę czasu w przylocie naszych grup wyjazd opóźnia się o 1,5 godziny. Docieramy do naszego apartamentu. Prosimy kierowcę, aby zgłosił się za dwa dni o nieco wcześniejszej godzinie niż ustalona, o 05.00. Kierowca z uśmiechem potwierdza, odjeżdża. Drzwi do apartamentu zamknięte na głucho, oczekiwali nas wcześniej. Po telefonie zjawia się facet, otwiera podwoje. Mieszkanie ok. 100 metrowe, dobrze wyposażone, idzie przeżyć. Potem ruszamy w miasto. Najpierw oceanarium. Bardzo ładnie zaprojektowane, jest sporo do oglądania. Potem jakaś przekąska i jedziemy do starej części miasta. Tutaj inny klimat, wąskie uliczki, jest zupełnie inaczej jak w nowej części metropolii. Dzielimy się na dwie grupy, Maniek i Krzysiek wcześniej wracają do apartamentu, pozostali docierają do zamku Św. Jerzego. Ale już półmrok, zamek zwiedzimy jutro. Trzeba coś zeżreć. Siadamy w jakiejś knajpce. Podają mało jadalne strawy, dużo poniżej średniej. Śliwa ma jakieś zatrucie pokarmowe, w trybie pilnym odwiedza dwukrotnie ubikację. Jesteśmy zdegustowani podanym menu. Jedzenie wstrętne, część skomponowana składnikami prosto z puszki. Ale popatrzmy na to z drugiej strony, z punktu widzenia obsługi: przychodzi sześcioro osób. Na widok personelu jeden rzyga. Podają herbatę i piwo, ten znów ma mdłości, po wypiciu herbaty rzuca pawia po raz drugi. Więc podali do jedzenia to co podali. Żeby jak coś, to wszystkim łatwiej przez gardło przechodziło w obie strony ( tak jak kisiel, który w takiej sytuacji smakuje tak samo ). Tak czy owak tutaj nie wrócimy. Potem powrót do naszego mieszkania i znów trochę wina. Jutro kolejna część zwiedzania. Wieczorem docierają do nas dwie informacje z kraju. Pierwsza, nasi siatkarze zagrają w finale mistrzostw świata. Druga: część księży zaprotestowała przeciwko emisji filmu „Kler” i nie puszczą swoich dzieci na ten seans. Same pozytywy. Późną nocą Jurek C. pisze niniejsze wspomnienia. Korekcją zajmuje się Maciek. Trzeba otworzyć butelkę wina, brak korkociągu. Takie małe, acz przydatne urządzenie. Maciek ( n.b. dyrektor banku ), otwiera wino nożem zestukując szyjkę razem z korkiem. Stary harcerski sposób, i bardzo efektywny.

Niedziela, 30/09/28

Od rana w lizboński interior. Muzea w północno-wschodniej części miasta, zlokalizowane w dawnym klasztorze Hieronimitów, w tym bardzo fajne muzeum morskie. W kościele na terenie klasztoru spoczywa Vasco Da Gama, najwybitniejszy żeglarz portugalski. Zwiedzanie zajmuje nam wiele godzin. Potem przejażdżka tramwajem nr 28, obowiązkowa w tym mieście. Suty posiłek ( choć nie wszystkim smakuje ) i nocny powrót do naszego apartamentu. Oczywiście z winem. Jutro z rana wszyscy jedziemy na lotnisko i halsujemy w swoje strony. Tutaj w dzień smali słońce, jest upał, w W-wie rano ma być 6oC. Ale taki posrany mamy klimat, już nie wspominając o znacznej części społeczeństwa.

Poniedziałek, 01/10/18

Kierowca spóźnia się o 30 minut, Maciek ma lot najwcześniej, nie czekając na transfer z plecakiem na grzbiecie biegnie do metra na piechotę. Na samolot zdążył na styk. Reszta dociera spokojnie na lotnisko. Małgosia musi wrócić do naszego mieszkania, zostawiła komórkę do ładowania. Odzyskuje bez problemów. Wszyscy szczęśliwie docierają do domów.

Adeus Ilhas Dos Açores!

Załogę stanowili: Maciek ( I oficer ), Tadzik, Agnieszka ( II oficer ), Maniek, Krzysiek ( III oficer ), Jurek F., Małgosia, Jurek C. ( skipper ).

 

Tagi: rejs, Azory, relacja
TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 21 listopada

Do wybrzeży na północ od Wirginii, pierwszej angielskiej kolonii w Ameryce, na statku "Mayflower" przybyło 102 osadników. Założyli miasto w Plymouth, od nazwy portu, z którego wypłynęli we wrześniu; tak narodziła się Nowa Anglia.
sobota, 21 listopada 1620