TYP: a1

Seszele - relacja z rejsu

wtorek, 22 października 2024
Jerzy Cygler

23/09, poniedziałek

W niedzielę ponad połowa składu załóg wyrusza na południową półkulę, reszta doczłapie się w środę. Dolatujemy na Mahe w poniedziałek rano. Niektórzy w ostatniej chwili łapali jakieś okazje hotelowe na dwa dni. Problem w tym, iż na Seszele nie wpuszczają gawiedzi która nie ma zarejestrowanych noclegów. Biedota niech jeździ na Majorkę. Poza tym były perypetie z transferami. Jak się już planuje swoją wycieczkę naprawdę warto załatwić sobie nocleg i transfery, a nie liczyć na drapane. Na lotnisku można wymienić pieniądze, kupić kartę do WiFi – wychodzi taniej niż przez internet. Byliśmy porozrzucani w różnych hotelach, głównie na północy wyspy. Gros naszej załogi mieszkała w Bambous River Lodge. Bardzo dobry standard, basen, przyzwoite śniadania. Kolacje dowozili nam wedle składanych wcześniej zamówień. Poza tym ładny widok na morze z dominującą w tle Silhouette, do morskiej plaży też kilka kroków. Po przylocie niektórzy ruszyli od razu w plener  ( trasa w naszym przypadku: Anse Major Trail, do plaży Grand Anse ) ale ze względu na upał i trasę nie wszyscy te wycieczki pokończyli w całości. Były też pierwsze ofiary. Marcel rozwalił nogę, ale obyło się bez amputacji. Przynajmniej na razie. Popołudnie każda ekipa spędzała we własnym zakresie. Ciepła woda w morzu, taka sama w basenie, cudownie śpiewające ptaki, wszędobylska zieleń daje poczucie bycia w raju. Niektórzy od razu poinformowali o tym fakcie na forach internetowych.

24/09, wtorek

Każdy wolny czas spędzał we własnym zakresie. Czasem była to plaża ( dominowała ), czasem jakaś wycieczka. Pogoda nie odpuszcza. Upał  ( słońce prawie w zenicie ) nieco ograniczył niektórym plany. Wycieczka do parku narodowego Morne Seychelles nie wchodziła w rachubę. Przedzieranie się przez dżunglę przy wysokiej temperaturze i wilgotności nie miało sensu. Zresztą w zasadzie niektórzy już tam byli, a tak dokładniej to tylko skipper – ostatnio 2 lata temu. Woda morska bardzo ciepła, ocean bardzo spokojny, choć z nazwy indyjski. Południowy monsun wiejący o tej porze roku powoduje iż północ wyspy jest bardzo atrakcyjna dla korzystających z kąpieli. Nawet przybój nie robił wrażenia. Dzień spokojny, spędzony głównie w wodzie, okraszony delikatnie drinkami z Takamaką na plaży Beau Vallon Beach - w naszym przypadku. Mamy wstępne rozeznanie jak będzie wyglądał jutrzejszy odbiór jachtów, mają być dostępne od godziny 14-ej. Się pojedzie, się zobaczy. Część zakupów ( te cięższe, np. woda ) została zrobiona przez internet, przynajmniej przez naszą załogę. Kwestia czy dowiozą. Wieczór wspaniały, potem do łóżek, jutro śniadanie, kąpiółka i w południe jedziemy do mariny Eden. Nazwa jak najbardziej adekwatna do jej obrazu. Poza tym to w zasadzie jedyna na marina w tym rejonie. Druga, na Praslin to jeden pomost w gestii DYC. Jak mają wolne miejsca to przyjmą, jak nie to można się tylko pobujać na mooringu. 

25.09, środa 

Odbiór jachtów zaczyna się wcześniej niż nam zapowiedziano. O 14-ej już można się pakować z tobołami do środka. Bosmanom się nie spieszy, może dlatego że wszyscy są czarnoskórzy. Ale odcień skóry nie wadzi w spożywania alkoholu, z przyjemnością przyjmują takiż poczęstunek na dzień dobry. Krótki pokaz jachtu, nieco zbyt pobieżny jak się potem okaże. Na koniec robimy sobie wspólne foto na rufie. I sączymy dalej życiodajną Takamakę, na wypłynięcie jest zbyt późno, choć niektórym załogom to się udaje. Nasza załoga płynie na Lagoonie 450 S „Islette”. Jacht z 2018, widać na nim ślady zużycia. Nie działa wiatromierz. Nie działają też solary. Może z tego powodu że ich po prostu nie ma, choć bosman pokazywał pstryczek do ich włączenia. Nie ma gdzie zawiesić naszej bandery. Jest za to przymocowana na stałe bandera bolszewicka, nie można jej spuścić w sposób cywilizowany, zawiązana na amen – mamy ruski jacht. Ale że Rosja z cywilizacją nie ma nic wspólnego zajmiemy się tym tematem w terminie późniejszym. Noc cieplejsza niż poprzednia. I każda następna taka będzie. Słońce za kilka dni będzie tutaj w zenicie, w tym czasie będziemy żeglować. Ze względu na istotny wzrost promili w organizmie szkolenie z jachtowego BHP odkładamy na jutro.

26.09, czwartek

Prognozy są takie, że przez kilka dni będzie wiać przyzwoicie, do nieco ponad 20 kn z S i SE. Deszcze, a nawet burze, mają być w nast. tygodniu. Choć po doświadczeniach mazurskich z zapowiedziami na temat deszczów i te przyjmujemy z pokorą. Na północy Mazur tego lata co jakiś czas zapowiadano opady, następnie przesuwano je w czasie, w końcu odwoływano. Wypływamy wcześnie rano, od razu po śniadaniu. Pierwsza opcja zakłada zwiedzanie La Digue, jeśli nam się to nie uda, zaatakujemy Praslin. Wiatr do 24 kn w dupę bardzo szybko powala jachtowy fraucymer ( z wyjątkiem Beaty ) więc szkolenie znów poszło się bzykać. Neptun vel Posejdon zbiera swoje żniwo, choć szklaneczkę napoju dostał zwyczajowo pierwszego dnia. Łapiemy pierwszą rybę – na pokładzie melduje się tuńczyk. Przerobimy na tatara. W południe docieramy do mariny. Trochę się tutaj pozmieniało. Jeszcze 2 lata temu można było za friko przycumować się z rufy do wschodniego nabrzeża porciku, kotwica z dziobu. Teraz ten obszar jest już zabudowany niewykończonym jeszcze nabrzeżem, za to stanąć można tylko przy centralnym pomoście do którego dobijają promy. Miejsca starczy na styk na jeden jacht. Nie ma prądu, wody ani sraczyka, za to jest opłata 100 Euro za dobę. Szkoda nam dnia, więc wynajmujemy rowery naprzeciw portu i ruszamy na wschodnią stronę wyspy, na plażę Grand Anse. Przy północnym monsunie, który będzie wiał od XII, jest to bardzo fajne kotwicowisko. Tak samo jak przy sąsiednich plażach. Obecnie dociskający wiatr przy monsunie z SE nie daje żadnego komfortu ani tym bardziej bezpieczeństwa na kotwicy. Może dlatego nie widać żadnego jachtu. Za to jaki wspaniały przybój ! Jeśli ktoś lubi się kotłować w morskiej kipieli to dla tej osoby jest to wspaniałe miejsce. Zresztą prawie wszyscy którzy tam dotarli korzystają z tej okazji. Na plaży jest bar, można wypić sok z kokosa, lub coś wrzucić na ruszt w pobliskiej knajpce. Plaża z obu stron otoczona pięknymi skałami, za którymi czają się bardzo podobne atrakcje. Pora wracać, juro zwiedzimy najcudowniejszą plażę świata.   

27.09, piątek

Rano wysiadają 2 lodówki, brakuje ogólnie energii. Nasze akumulatory są kompletnie zrujnowane, wystarczają na ok. 4 godz. pracy. Za to cały czas pracuje pompa zęzowa w prawym pływaku. Buczy, choć wody w zęzie nie ma, no i prąd zżera. Nie mówiąc, że się nieco na sucho zaciera. Pierwsza opcja – odłączyć zarazę od prądu mechanicznie. Ale Janek przyjmuje opcję prostszą, w założeniu polegającą na tym, że jak się przypierdoli, wtedy zrozumie. Tak też czyni, po pierwszym ciosie pompa tuli mordę. Kolejny dowód na to, że rozsądna przemoc jednak w życiu pomaga. Pod warunkiem, że to my bijemy, a nie nas tłuką. Po śniadaniu wsiadamy na rowery, nieco lepszej jakości niż te wczorajsze. Trochę negocjujemy cenę, zresztą z pozytywnym skutkiem. Potem posuwamy się na południe wyspy do osławionej Anse Source d’Argent. Na plażę wchodzimy już pieszo, po drodze robimy foty z żółwiami. Obok żółwi jest też niewielki ogród botaniczny z jakimiś zielskami ponoć leczniczymi. Ładne roślinki, ale ogród jak na prawdziwie zielarski z ewidentnym niedociągnięciem. Maryśki za cholerę nie można tam znaleźć. A zioło przecież wybitnie lecznicze. Plaża, a w zasadzie ciąg plaż, robi wrażenie. To rzeczywiście Top of the World. Cały ciąg małych plażyczek pooblekanych przepięknymi głazami tworzącymi niesamowite kompozycje. Jest kilka barów które serwują doskonałe drinki z i bez alkoholu. Do tego cudowna roślinność ( dająca upragniony cień ) i ciepła woda z dużą ilością ryb pływających pomiędzy nogami. W tych warunkach naprawdę chce się żyć. Ale kto biednemu zabroni żyć bogato ? Późnym popołudniem wracamy zahaczając o cmentarz. Są tutaj jeszcze pozostałości grobów odkrywców tych wysp sprzed tysiąca lat – arabów. Na keji czeka na nas poborca kasy, inkasuje kolejne Euro za postój ponad opłacony wczoraj czas. Płacimy i wypływamy na kotwicowisko na północ od wejścia do portu. Tutaj można się wykąpać, połapać ryby, co też czynimy zresztą z dobrym skutkiem. 

28/09, sobota

Rano płyniemy na Praslin, kilka mil na zachód. Wystarcza sam fok plus wspomaganie dieslem. W zatoce dogania nas załoga Tomka, proszą żebyśmy ich przepuścili, co czynimy. Na miejscu w marinie Dream Yacht Charter nie ma żadnego wolnego miejsca. Proponują mooring, jak coś się zwolni to możemy stanąć przy keji. Za krótko tutaj jesteśmy żeby marnować czas. Udajemy się na północ, do zatoki Laraie Bay na Curieuse. Po zarzuceniu kotwicy od rufy podpływa do nas gospodarz tego terytorium, przyzwoitej wielkości rekin. Ale jak twierdzą miejscowi, te groźne dla ludzi nie są. „Czerwona Ziemia” była kiedyś wyspą trędowatych, teraz jest rezerwatem z hodowlą żółwi lądowych. Są przygotowane dwie trasy wycieczkowe, jedna na południowy brzeg wyspy na plażę Anse St Jose, druga prowadzi w głąb rezerwatu, na najwyższe wzniesienie wyspy. Mu wybieramy pierwszy wariant. Docieramy do w/w plaży, znów cudowne widoki i kąpiel w ciepłej, krystalicznie czystej wodzie. Po drodze widać sporo krabów, jaszczurek, są też żółwie. Nad nami przelatują nietoperze. Mamy na nie chrapkę, ale to dopiero ziścić się może na Praslin. Ze względu na niekorzystny kierunek wiatru na nocleg, płyniemy na północny brzeg Praslin, do zatoki Anse Petite Cour. Tutaj cisza i spokój oraz sporo ryb do złapania na wędkę. Co też czynimy. Ryby jemy codziennie, i to w dużych ilościach. 

29/09, niedziela

Ponownie na kursie Praslin, zatoka Baie St Anne z portem DYC. Tym razem są wolne miejsca, cumujemy przy keji. Pytamy o Rogera Potina, znany grajek gitarowy. Można go było wynająć na wieczór na jacht. Wszyscy go znają, nikt nie ma do niego telefonu. Chcemy też zamówić pieczone nietoperze, ale z tym też kłopot. Zawsze robiła je niejaka Valentina, ale z nią też nie ma kontaktu. Musimy obejść się smakiem. Wynajmujemy bus i jedziemy do prehistorycznego parku Vallee de Mai. Niesamowita dżungla sprzed 65 mln lat. Rośnie tam kilka tysięcy największych na świecie palm Coco de Mer. Dorastają do 35 – 40 metrów. Po 15 latach życia palmy różnicują się na chłopców i dziewczynki oraz rodzą największe koksy świata. Mają kształt kobiecego tyłeczka, co spowodowało iż w przeszłości uważano je za dzieło szatana. Środek jadalny, jak i serce palmy ( jej wierzchołek ). Ze zdrewniałych części palm robiono misy które często inkrustowano, z liści – pokrycia dachowe. Oprócz Praslin palmy te rosną jeszcze na sąsiedniej Courieuse. Palmy dają komfort porównywalny z klimatyzacją. Chodzi się w półmroku, a poruszające się liście powodują lekki przewiew. To naprawdę warto zobaczyć. Wracamy na naszą konstrukcję, nocleg w marinie. Pompa zęzowa znów się włącza samoistnie, dostaje sprawdzoną metodą w pysk i milknie. 

30/09, poniedziałek

Dzisiaj chcemy zahaczyć o Coco Island. Malutka wysepka z bajkową plażyczką ( przy odpływie ) i ładną rafą. Płynąc tam mijamy skalistą wysepkę z jedną rosnącą na niej palmą – Ave Maria Rock. Kotwiczymy u południowego brzegu Coco Island. Woda wysoka, jest dosyć spory przybój, plaża kompletnie pod wodą. Nie ma jak wejść nawet podpływając w płetwach. Jeszcze kilka lat temu plaża ( w okrojonej wersji ) była dostępna nawet przy wysokiej wodzie, ale efekt cieplarniany widać tutaj jak na dłoni. Kąpiący odczuwają prąd, ale nie przeszkadza to w pogoni za kolorowymi rybami. Są też ładne skały podwodne, jest też nawet rekin. Czuje się zupełnie swobodnie, jakby był u siebie. Na wędki łapią się kolejne ryby ( w rezerwacie zawsze jakoś lepiej biorą ). Potem kierujemy się do cieśniny pomiędzy Grand i Petit Soeur. Mniejsza z nich niedostępna z brzegu. Większa – prywatna, z hotelem. Brzeg plaży z dostępem, dalej za wejście trzeba płacić. Stajemy przy plaży na Grand Soeur. Ładne rafy, dużo ryb, co oczywiście pozytywnie drażni wędkarzy. Obok na kotwicy pojawia się załoga Wojtka. Sami pieką wspaniały chleb ( chyba się nudzą ), którym nas częstują. Oni na noc znikają do zatoki Anse Lazio na Praslin, my dopłyniemy tam jutro wieczorem. Ale zanim tam dopłyniemy, zrobimy kawałek prawdziwej żeglugi. Ale to dopiero jutro.

01/10, wtorek

Skoro świt część ekipy wstaje i wypływamy dokładnie na północ. Naszym celem jest Denis. Wyspa zupełnie innego typu – atol koralowy. Wieje w dupę, lecimy praktycznie fordewindem. Damska część załogi lepiej znosi rozkołys, choć do komfortu to jeszcze daleko. Zapowiadane deszcze już dawno odwołali. Zupełnie jak u nas. Jak do tej pory mieliśmy jeden czy dwa razy kilkuminutowe mżawki. Nas to zresztą nie martwi. Na trolling łapie się sympatyczna solandra, największa z makrelowatych. I najsmaczniejsza. Ryba pięknie walczy, ładnie ubarwiona,  nie wymaga skrobania ( bardzo drobniutka łuska ), prosta do sprawienia i do tego ten smak. Po prostu idiał nie ryba. Od razu próbujemy na surowo kawałki polędwiczek z maggi i cytryną. Pycha ! Nieco po południu dopływamy do zachodniego brzegu Denis. Wyspa prywatna, wstęp tylko dla gości hotelowych. Otoczona ładnymi rafami. Jest sporo ryb, choć oczekiwania były większe. W końcu środek sporego oceanu, na północ to już tylko Azja. Ala to kilka tysięcy kilometrów… Przy podnoszeniu kotwicy pojawia się władca tego terytorium, spory rekin. Nawet nam towarzyszy przez chwilę jak odpływamy, potem wraca na swoje podwórko. Powrót na silniku, pod wiatr halsowalibyśmy do rana albo i jeszcze dłużej. Przed zachodem słońca docieramy do zatoki Anse Lazio. Obok nas stoi katamaran Krzyśka i Wojtka. Z tego ostatniego dostajemy znów świeżo upieczony chleb. Jednak ewidentnie się nudzą. 

02/10, środa

Do południa taplamy się w zatoce, niektórzy łazikują po plaży. Zatoka, jak wszystkie inne, bardzo ładna. Niemniej to tutaj niespełna 12 lat temu były 3 śmiertelne ataki rekinów na ludzi. Podczas pierwszej wyprawy na te wody skippera plaża w głębi zatoki była otoczona stalową siatką, a w budce dla ratowników siedziało dwóch facetów z bronią długą słusznego kalibru - bacznie obserwujących teren. Nic tylko się kąpać w takim klimacie. Obecnie siatki zdjęli. Do następnego razu oczywiście. Po południu zmieniamy miejscówkę. Przenosimy się na kotwicę w okolicy Anse St Jose do której dotarliśmy z buta przy eksploracji Courieuse. Tutaj kotwica i kąpiel. Na nocleg przemieszczamy się na północny brzeg Praslin, kotwica obok wysepki Chauve Souris. Bajkowa miejscówka. Wysepka to mikro hotel, ale bardzo dobrze wkomponowany w przepiękną zieleń. To ostatnia, a więc zielona noc na jachcie, następna będzie już w macierzystej marinie.  Noc gwiaździsta, widać pięknie krzyż południa, do tego okraszona walką z super ogończą. Skipper w środku nocy przez 1,5 godziny walczył z potężną rybą. Początkowo wyciągnęła 200 metrów plecionki, pomimo zupełnie odwrotnych działań wędkującego. Ryba dała się w końcu przyholować do jachtu, ale to by było na tyle jeśli chodzi o ustępstwa z jej strony. Nie można jej było już podnieść nawet na centymetr. Trzeba było odciąć linkę, ryba z radości nieco wychynęła z wody, 2,5 metra zrobiło jednak wrażenie. Abstrahując od możliwości wyciągnięcia potwora na pokład, nikt by tego nie przejadł. Ale wrażenia pozostały.

03/10, czwartek 

Dzisiaj trzeba wracać. Rano wypływamy w stronę Mahe. Totalna flauta. Praslin opływamy na motorze od zachodu i kierujemy się na południe. Po lewej burcie pozostawiamy Cousin i Cousine. Wysepki pamiętne dla skippera z tego względu iż kilka lat temu w tej okolicy zniknął na wodzie jeden z załogantów. Odnalazł się w ciekawych okolicznościach, ale to możecie Państwo przeczytać w jednej z poprzednich relacji. Po drodze łapiemy na trolling bardzo grzeczną solandrę, sporo większa od tej pierwszej. Brak osęki sprawił, że odzyskała wolność przy wciąganiu na pokład. Ale może się z nią jeszcze spotkamy. Przed Mahe stajemy na kotwicy obok malowniczej Ile Moyenne. Obecnie wyspa ( rezerwat przyrody ) jest zarządzana przez fundację, a jej ostatni właściciel, Brendon Grimschaw, zmarł w 2012 r. Jego grobowiec mieści się na północnym brzegu wyspy, obok grobowców dwóch piratów pochowanych tam kilkaset lat temu. Był niesamowitym człowiekiem, stworzył na tej wyspie prawdziwy cud przyrodniczy. Sprowadził sporo endemicznych roślin które opisane przez niego rosną do tej pory. Miał też kilkadziesiąt psów, z których w trakcie ostatniego pobytu skippera na wyspie 2 l. temu jeden jeszcze żył i towarzyszył zwiedzającym w spacerach dookoła wyspy. Do grona znajomych Brendona należeli między innymi John F. Kennedy oraz autor niniejszej relacji. Spacer po wyspie zajmuje 1 godzinę, jest sporo żółwi - ponumerowanych, oraz dwie przepiękne plaże na których nie sposób się nie wykąpać. Potem powrót na jacht, wracając do mariny tankujemy paliwo. Ale stacja jest tak ukryta że trzeba się nieźle nagimnastykować żeby ją znaleźć. I to klucząc pomiędzy rafami. Dla potomnych: jedynym znakiem rozpoznawczym jest duży niebieski slip. Nic więcej charakterystycznego w jej obrębie nie ma. Przed 18-tą cumujemy w Eden Marina. Załogi popadają w euforię, na wszystkich jednostkach rozpoczynają się tańce hulanki i swawole. Ledwie karczmy nie rozwalą. Cha cha, chi chi, hejza, hola !

04/10, piątek

Zdanie jachtu bez problemów. Ten sam bosman praktycznie nic nie sprawdza, spisuje listę usterek które mu podaliśmy. Nie zauważa jakichś drobiazgów, np. braku ruskiej bandery którą Marcel dał rady zerwać z masztu a skipper osobiście ją sponiewierał. Potem prawie jedziemy na lotnisko, tam zostawiamy bagaże w przechowalni. Wszyscy z wyjątkiem Zbyszka jedziemy na plażę Anse Royale. Na pożegnanie piękne widoki, ciepła woda i bar w którym coś jeszcze przekąszamy. Wieczorem odlatujemy przez Dubaj do kraju.

Kilka słów podsumowania.

  1. Załoga, bo ona jest najważniejsza. Sympatyczni ludzie, szybko się zgrali. Nie mieliśmy ze sobą żadnych istotnych problemów. Większość kompanii miała doświadczenia żeglarskie ( w tym na stanie mieliśmy dwóch kapitanów ). Młodzież również była pomocna i pomysłowa ( np. Marcel pojmał przy pomocy małego durszlaka kalmara – trzeba tę metodę dopracować, może być obiecująca ).  Panie dzielnie walczyły z chorobą morską, choć niektórym kiwało się jeszcze po powrocie do kraju.

  2. Jacht. Trochę widać po nim upływający czas. Był to Lagoon 450 S, nieco lepszym modelem jest Lagoon 450 F – takim jeździliśmy po Wyspach Zawietrznych 2 l. temu. Akumulatory tzw hotelowe - dno i wodorosty. Nie powinny być w ogóle na tym jachcie. Nie było wiatromierza ( to jest błąd sztuki ), solarów. Autopilot też po kilku dniach odmówił współpracy. Poza tym było jeszcze kilka drobnych mankamentów. Plusem były zupełnie nowe żagle oraz przyzwoite warunki nautyczne. Odsalarka działała sprawnie, choć czasem trzeba ją było ponownie włączać.  

  3. Obszar żeglugowy. Seszele są krajem większym od Polski, obszar tego państwa to 1,3 mln km2, 115 wysp. Do żeglugi dostępny jest archipelag wysunięty najbardziej na północ. Żeby popłynąć w drugą stronę należy zabrać na pokład lokalnego skippera. Najbardziej na południe wysunięty jest największy atol koralowy świata – Aldabra, miejsce lęgowe m. in. fregat. Oddalony jest od Mahe o 950 km. W ciągu roku występują naprzemiennie 2 monsuny: południowo – wschodni, nieco silniejszy z wiatrami do 30 kn, oraz północno-zachodni. Tutaj wiatry są słabsze, do 20 kn, ale za to trzeba się liczyć z częstymi intensywnymi opadami. Jest sporo podwodnych przeszkód ( rafy, skały, wypłycenia ) – wszystkie dobrze oznaczone na mapach. Występują klasyczne burze z silnymi szkwałami. Nie ma cyklonów. 

  4. Wędkarstwo. Raj dla wędkarzy. Ryb jest bardzo dużo, choć i tutaj już widać pewien regres w stosunku do ostatnich lat. Trzeba mieć bardzo solidny sprzęt i trochę doświadczenia. Łapać można przez cała dobę. Przynętą może być wszystko: np. kiełbasa krakowska czy ser ( u nas najlepiej brały na ser z Portugalii ). W nocy atakują rekiny i ogończe. Pierwsza ogończa była już prawie wciągnięta na pokład, ale osęka trzasła jak zapałka. W zasadzie to nią w nosie można było podłubać a nie ryby wyciągać. O drugiej pisałem wcześniej. W trakcie jednego z nocnych połowów rekin przegryzł ( nie zerwał ) stalowy 1-o metrowy przypon. Może dobrze że się nie złapał. Jednego rekina zjedliśmy, pozostałym darowano życie.   

  5. Firma czarterowa. Leo Yachting Magdaleny Koczewskiej – jak zwykle niezawodna, choć Magdy z nami ze względów osobistych nie było. 

Załoga:

I wachta:               Marek ( oficer ), Beata, Mikołaj

II wachta:               Zbyszek ( oficer ), Ewa, Iwona

III wachta:              Janek ( oficer ), Ela, Marcel

Skipper i autor:     Jurek Cygler

  

 

Tagi: relacja, Seszele
TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 21 listopada

Do wybrzeży na północ od Wirginii, pierwszej angielskiej kolonii w Ameryce, na statku "Mayflower" przybyło 102 osadników. Założyli miasto w Plymouth, od nazwy portu, z którego wypłynęli we wrześniu; tak narodziła się Nowa Anglia.
sobota, 21 listopada 1620