Rok 1963. Zbudowany w Szczecinie niewielki motorowiec "Ojców", okrążywszy Europę dociera do Aleksandrii – pierwszego portu lewantyńskiej linii PLO, gdzie zgodnie z ustalonym „rozkładem jazdy" zawinąć powinien. Potem poszło jak po sznurku: Pireus, Bejrut, Lattakia, Stambuł, rzadki nawet na tej linii przypadek przepłynięcia statkiem przez wyrąbany w skale Kanał Koryncki i dłuższy postój w niewielkim porcie Egion, gdzie nieśpiesznie ładowano świeżutkie cytryny z przeznaczeniem na polski rynek.
Każdy statek tej linii oprócz stałej (34-osobowej) załogi, mógł zabrać 12 pasażerów, tym razem był komplet. Listopadowa aura w cytrynowym eldorado - Egion, wyraźnie nas rozpieszczała: można się było opalać, pływać w ciepłych wodach zatoki, brać udział w zrywaniu dojrzałych cytryn, oglądać starożytne budowle Koryntu, Patras itp., oraz rozciągnięte na wzgórzach Peloponezu winnice i cytrusowe sady. Ale mój przemiły współtowarzysz wędrówki nie byłby sobą, gdyby zapomniał o swoich zawodowych zainteresowaniach rybackich czy prawdziwej pasji życia – żeglarstwie. Ponieważ jednak gawędziarzem był wspaniałym można go było słuchać wszędzie i o każdej porze.
Urodził się w roku 1905 w Sanoku, gdzie ukończył tamtejsze gimnazjum. Studiował na wydziale mechanicznym Politechniki Lwowskiej. Tam też- choć daleko od morza- złapał "Bakcyla morskiego". Zainteresował się żeglarstwem morskim. Już w 1933 stał się współorganizatorem Akademickiego Związku Morskiego we Lwowie, w okresie wakacji zorganizował pierwszy akademicki obóz żeglarski w Jastarni. Uczestniczył w licznych rejsach pod żaglami, odwiedził wiele portów bałtyckich. W czasie kolejnych wakacji był w Jastarni instruktorem i kierownikiem akademickich obozów żeglarskich. Tuż przed wojną- dokładnie w lipcu 1939 otrzymał patent kapitana żeglugi morskiej Polskiego Związku żeglarskiego nr 44.
Wojnę przeżył jako nauczyciel szkół technicznych, ale już latem 1944 roku przybył do rodzinnego Sanoka, gdzie zajął się odbudową elektrowni i wodociągów. Już jednak wiosną 1946 roku pojawił, się w Gdyni, odnowił przedwojenne znajomości i pozostał w niej na stałe. Ponieważ dobrze wykształconych inżynierów-mechaników było w tym czasie jak na lekarstwo, niejako na "dzień dobry" mianowany został kierownikiem wydziału mechanicznego stoczni nr 13 w Gdyni. Pośpiesznie remontował ocalałe z wojennej pożogi i wydobyte z wody pilotówki, dźwigi, holowniki, statki spacerowe, ale przede wszystkim rybackie łodzie i kutry, które natychmiast wyruszały na łowiska po dorsze i śledzie, na które czekało wygłodniałe i pozbawione podczas wojny morskich ryb polskie społeczeństwo.
|
Szczególną troskę i pieczołowitość, z jaką naprawiał rybackie jednostki nie przeszły bez echa. W roku 1948 mianowany został kierownikiem wydziału techniczno-nawigacyjnego przedsiębiorstwa rybołówstwa bałtyckiego "Arka". W dwa lata później był już dyrektorem technicznym, a po następnym roku 1951 został dyrektorem naczelnym przedsiębiorstwa. Jako ekspert do spraw technicznych przez kilka miesięcy uczestniczył w budowie bazy rybołówstwa dalekomorskiego w Świnoujściu, z dniem 1 stycznia 1953 objął stanowisko zastępcy dyrektora d.s. eksploatacyjnych w Centralnym Zarządzie Rybołówstwa Morskiego w Szczecinie. Przejściowo pracował potem w Krajowym Zarządzie Spółdzielni Rybackich, ale w 1957 roku powrócił do "Arki". Po paru miesiącach znów został dyrektorem naczelnym. Na wiele lat.
– Był to znakomity menadżer- wspominają go współpracownicy i przyjaciele. – Rybołówstwo znał od podszewki, a nazwiska 36 szyprów arkowskich kutrów i superkutrów znał na pamięć. Tak na morzu, jak i na lądowym zapleczu nic nie uszło jego uwadze...
Z rejsu "Ojcowem" pamiętam, że za pośrednictwem statkowej radiostacji często łączył się z „Arką”. Przewijały się w tych rozmowach nazwiska przodujących szyprowi Jersaka, Iwańskiego, Krefta, Konkola i Detlaffa, ale też dziesiątki spraw, którymi na bieżąco zarządzał. Jego nie tylko formalne, ale i uczuciowe związki z „Arką" i jej załogą chętnie wspominał w późniejszych latach, gdy firmy tej już nie było, a my spotykaliśmy się po przyjacielsku- prywatnie. Ale nawet w ferworze zawodowej działalności nie zapominał o żeglarstwie. Tworzył nowe kluby pasjonatów żagli, w 1957 roku był komandorem wyprawy "Zewu morza" i "Mariusza Zaruskiego" do Narviku, współorganizował kursy żeglarskie w Jastarni. W latach 1957-62 pełnił funkcję prezesa gdańskiego okręgu PZŻ, zaś w latach 1970-74 był komandorem prestiżowego Yacht Klubu Polski. Do 1998 roku udzielał się w sądzie koleżeńskim gdańskich żeglarzy.
Zmarł w kwietniu 2000 roku. Na witomiński cmentarz w Gdyni odprowadziły go tłumy znajomych i przyjaciół. Wielu umundurowanych rybaków i żeglarzy.
HENRYK MĄKA