Istnieją na świecie osobnicy, którzy nazywają żeglarstwo sportem. Cóż, ich strata. My dobrze wiemy, że jest to bardziej styl życia, bo żeglarstwa się nie „uprawia”, niczym pietruszki. Żeglarzem się zostaje.
Gwoli ścisłości należy jednak przyznać, że żeglowanie oraz sport mają ze sobą coś wspólnego: generują koszty oraz... kontuzje. Kosztami zajmiemy się kiedy indziej – dziś natomiast przyjrzyjmy się temu, jak samodzielnie, w warunkach rejsowych, możemy ogarnąć kontuzje.
Skąd się biorą kontuzje?
Niestety, podczas rejsu, szczególnie takiego bardziej ambitnego, biorą się całkiem często. Głównym winowajcą jest tu niewygodna pozycja, w jakiej tkwimy oraz fakt, że pozostajemy w niej dość długo, skupiając się bardziej na żaglach, a nieco mniej na własnej wygodzie. A przygarbione plecy, naprężone mięśnie oraz wychłodzenie spowodowane wiatrem lub wodą (albo jednym i drugim), to prosty przepis na piękny, bolesny przykurcz.
Nie zapominajmy też o niespodziankach, jakie niesie nam los (i wiatr), których skutkiem są nagłe zrywy i szarpnięcia, jakim poddajemy i tak zmęczone już mięśnie. Sytuacja robi się jeszcze ciekawsza, jeśli płyniemy na niewielkiej jednostce, gdzie wyprostować możemy się właściwie tylko w zejściówce.
Wszystkie te elementy, podane w zgrabnym, rejsowym pakiecie, generują rozmaite dolegliwości, od bólu pleców, lędźwi i głowy, aż po naciągnięte mięśnie, naderwania powięzi i poczucie ogólnego wyczerpania. I po co nam to było? A przecież można było zostać w domu na kanapie...
Hej-hej, roluj go!
Napięte przez wiele godzin mięśnie wystawią nam w końcu rachunek za swoją ciężką pracę i będą albo uporczywie boleć, albo drgać. Albo drgać i boleć. Na pewno tego nie przeoczymy. I na pewno nie pozostanie to bez wpływu na naszą sprawność oraz humor przez najbliższych kilka godzin, a może nawet dni.
Dlatego tak pięknie wygenerowaną kontuzję należy w miarę szybko zneutralizować. Czyli rozmasować. Można oczywiście zacisnąć zęby i czekać, aż samo przejdzie (bo zwykle w końcu przechodzi), ale po co, skoro możemy cierpieć znacznie krócej.
Tak się jednak pechowo składa, że nie zawsze mamy na pokładzie prywatnego masażystę – a skoro już go mamy, to przykurcze spowodowane ciężką pracą raczej nam nie grożą, bo zwykle wtedy mamy też ludzi, którzy się za nas męczą, kiedy my akurat popijamy drinka z parasolką. Na szczęście, nawet nie posiadając konta na Kajmanach, możemy obejść problem – i zamiast usług masażysty zastosować tak zwany roller. Czyli wałek (ale roller brzmi lepiej, i bardziej „żeglarsko”)
Rolowanie, czy też wałkowanie, zajmuje niewiele czasu i nie wymaga posiadania żadnych specjalnych umiejętności – a mimo to, uwalnia od zbędnych (i bolesnych) naprężeń oraz obniża napięcie mięśniowe. Przy okazji zwiększa też elastyczność i jędrność mięśni, więc rolując się regularnie, możemy nieco podkręcić nasze „moce przerobowe”, a nawet pozbyć się cellulitu.
Jaki wałek wybrać?
Wałki do masażu występują w kilku wersjach, różniących się twardością, obecnością wypustek oraz rozmiarami. Każda z nich posiada swoje przeznaczenie oraz zalety, ale to temat na osobny artykuł. I to z fizjoterapii. Prawda jest taka, że w warunkach rejsowych najlepiej sprawdzą się rollery średniej wielkości i gładkie – i tego się trzymajmy.
A co z twardością? Cóż, ona akurat powinna odpowiadać twardości naszych mięśni (które, w co nie śmiemy wątpić, są ze stali). Jeśli jednak nigdy dotąd nie mieliśmy do czynienia z rollerami, wybierzmy modele miękkie albo średnie; te twarde są przeznaczone dla zawodowców pokroju oraz postury Pudziana.
Jak tego cuda używać? Obsługa wałka jest równie prosta, jak jego konstrukcja. Wystarczy położyć na nim bolący kawałek żeglarza (czyli nogę, lędźwie, kark, itd.), a następnie powoli przesuwać się (czyli rolować) w górę i w dół, naciskając na wałek własnym ciężarem.
Warto trzymać się tu zasady, że jedną partię mięśni (np. spięte poślady) masujemy jedną minutę. Co prawda, są tacy, którzy twierdzą, że można przedłużyć taką sesję nawet do 10 minut, jednak dotyczy to raczej zawodowych sportowców. Nie szalejmy więc za bardzo, by zamiast bolesnych napięć nie nabawić się równie bolesnych... siniaków.
Tagi: roller, masaż, kontuzja