Jak powszechnie wiadomo, prawdziwy żeglarz posiada cztery pary rąk i sokoli wzrok. Niekiedy zdarza się jednak, że okrutna matka natura poskąpi nam któregoś z powyższych darów - i co wtedy? Dodatkowymi rękami służyć nam może reszta załogi, zaś w kwestii wzroku musimy niestety poradzić sobie sami.
Każdy żeglujący okularnik, czyli, mówiąc kolokwialnie, geek*, przynajmniej raz w życiu utopił swoje okulary, nieopatrznie usiadł na nich, albo ktoś mu je rozdeptał. Znane są też (i wcale nie tak rzadkie) przypadki, kiedy przesuwający się nad pokładem bom uprzejmie zdjął komuś z nosa pinkle, po czym z wdziękiem i uroczym „plusk”, upuścił je tuż za burtą.
Jak więc przeżyć na pokładzie z okularami na nosie i czy w ogóle jest to możliwe?
Sznureczki, gumeczki i inne patenty
Pomysł przywiązania czegoś, czego nie chcemy utopić, jest stary jak świat i - do pewnego stopnia - skuteczny. Jest też najprostszym z patentów, często stosowanym w sytuacji awaryjnej. Jeżeli więc widzimy na pokładzie człowieka, który swoje okulary przywiązał zdobytym gdzieś krawatem czy innym kawałkiem linki, to prawdopodobnie jest to jego pierwszy raz na łódce, i właśnie zauważył, że okulary (a dokładniej mówiąc, ich strata), to pewien problem podczas rejsu.
Alternatywą dla krawata jest gumowy pasek, mocujący okulary korekcyjne na wzór pływackich. Jest to o tyle skuteczne rozwiązanie, że pasek najczęściej ma regulowaną długość, więc jego nadmiar nie pląta nam się gdzieś w okolicach szyi. Na rynku coraz częściej dostępne są takie wersje okularów, dedykowane specjalnie amatorom sportów wodnych. Niestety, jak wszystko co „dedykowane”, mają one swoją cenę. Niektóre firmy oferują możliwość wymiany paska na tradycyjne nauszniki. Takie modele wyposażone są w specjalny zaczep, który pozawala w kilka minut zamienić okulary „żeglarskie” w zwykłe. To rozwiązanie nie do końca rozwiązuje problem ceny, ale przynajmniej pozwala nam nosić tą samą parę również na lądzie (i to bez dziwnych spojrzeń ze strony innych ludzi).
Jeżeli jednak chcemy pozostać przy zwykłych okularach, warto przynajmniej zamienić ich „noski” oraz zauszniki na gumowe. W takiej wersji będą się o wiele lepiej trzymały, istnieje więc spora szansa, że pod koniec rejsu wciąż będziemy w ich posiadaniu.
Ta druga
Niezależnie od sposobu mocowania okularów, zawsze jednak może przytrafić im się jakaś przygoda. Prawo Murphy'ego mówi wszak, że jeśli może się zdarzyć coś najgorszego, to na pewno się zdarzy. Dlatego, jeśli nasza wada wzroku wykracza poza jedną dioptrię, zawsze należy mieć na podorędziu zapasową parę – nawet, jeśli będą to po prostu poprzednie okulary.
I tu mała uwaga – większość z nas, o ile stara para nie uległa w jakiś sposób całkowitej dezintegracji, zachowuje ją gdzieś w szafce. Na wszelki wypadek. Jest to bardzo słuszne postępowanie, ale wybierając się w rejs, należy (niby banalna sprawa) pamiętać, aby zabrać tą parę ze sobą. Zapasowa para okularów, dobrze schowana w kredensie znajdującym się kilkaset kilometrów dalej, nie przyniesie nam wiele pożytku.
Dodatkowe okulary na pokładzie należy oczywiście przechowywać w sztywnym, bezpiecznym pojemniku. Fajnym patentem jest też zamocowanie do futerału pływaka – z tego samego powodu, z jakiego mocujemy go do kluczy i innych małych, szybko tonących przedmiotów.
A może soczewki?
Okulary na łódce stanowią jak widać pewne wyzwanie, dlatego warto zastanowić się, czy na czas rejsu nie przekonać się do soczewek kontaktowych. Oczywiście, nie każde oczy dobrze tolerują takie wynalazki, a co więcej – nie każdy posiadacz oczu jest w stanie dotknąć ich opuszkiem własnego palca.
Mimo wszystko, warto udać się do dobrego salonu optycznego i po prostu spróbować. Procedura zakładania i (o wiele trudniejsza, o dziwo) ściągania soczewek wydaje się karkołomna tylko za pierwszym razem, a święty spokój od okularów wart jest zachodu. Zaletą soczewek kontaktowych jest również to, że w odróżnieniu od okularów, nigdy nie parują, nigdy nie trzeba czyścić ich z soli oraz nigdy nie pozostawią nam nieopalonych rejonów na twarzy. Co więcej, zastąpienie soczewkami tradycyjnych okularów daje stuprocentową gwarancję, że nie utopimy tych ostatnich – po prostu zostaną w domu.
Warto wspomnieć, że istnieje wiele odmian soczewek, ale każda z nich podczas zakładania i ściągania wymaga posiadania czystych rąk, lusterka oraz chwili spokoju. Ponieważ na rejsie, zwłaszcza morskim, nie zawsze dysponujemy aż takim luksusem, w praktyce najlepiej sprawdzają się soczewki typu Day&Night, których nie trzeba zdejmować nawet na noc.
Oczywiście, takie soczewki są nieco droższe, ale ich „bezobsługowość” oraz komfort widzenia są tego warte. Inna sprawa, że nie każde oko dobrze je toleruje. Ponieważ na morzu, jak również w mazurskich metropoliach, raczej trudno o dobrego okulistę, najlepiej jest przetestować takie rozwiązanie wcześniej i – w razie problemów – mieć dostęp do fachowej pomocy specjalisty (oraz do swoich zwykłych okularów).
Inne problemy
I na koniec, jeszcze jedna kwestia. Każdy, kogo słoneczko usmażyło podczas rejsu wie, że nie należy gardzić kremami z wysokim filtrem, nawet przy pozornie pochmurnym niebie. Podobnie sprawa wygląda z oczami, które dla okularnika są najsłabszym punktem, wymagającym przez to szczególnej ochrony.
Na pokładzie nie wystarczą więc zwykłe okulary korekcyjne – powinny to być przynajmniej fotochromy. Jeśli natomiast wybieramy się w dłuższy rejs, w bardziej słoneczne okolice – nasze okulary koniecznie powinny posiadać wysokie filtry UV, a także boczne osłonki, chroniące oczy przed wiatrem i rozbryzgami wody.
* właściwie słowo geek nie oznacza dokładnie okularnika, a raczej kujona. Dla laików i tak na jedno wychodzi, więc nie warto z tym walczyć.