Są w polskiej literaturze marynistycznej pozycje „kanoniczne”. Niewątpliwie jednym z autorów książek zasługujących na to miano jest Karol Olgierd Borchardt. O jednej z nich pisaliśmy niedawno w tej rubryce, był to zbiór jego pism ulotnych, uzupełnionych o wspomnienia asystentki.
Teraz przyszedł czas na kolejny wznawiany tom. Gdy pierwszy raz dostrzegłem ten tytuł, a byłem wtedy dziecięciem, sięgnąłem poń natychmiast, sądząc, że będzie to powieść z serii tych przygodowych – wojenno-morskich. Na początku spotkało mnie rozczarowanie – bowiem wtedy nie ceniłem sobie literatury wspomnieniowej. Oczekiwałem powieści, a nie zbioru opowiadań osnutych na przeżyciach autora. Fikcja to było to, co mnie pociągało – taki grzech młodości. Jednak w miarę jak zagłębiałem się w treść, moje zainteresowanie rosło, bowiem to co opowiadał autor było nadspodziewanie ciekawe i wciągające. To doskonała lektura, miejscami arcyzabawna, miejscami refleksyjna. Zaskakuje szeroki horyzont czasowy, od czasów nauki w Szkole Morskiej w Tczewie, po czasy II Wojny Światowej. Od żeglugi na statku szkolnym „Lwów”, po służbę na przekształconych na transportowce wojskowe statkach handlowych i pasażerskich.
Dobrze się stało, że w momencie gdy zalewa nas potop literackiego chłamu, pewne wydawnictwo sięgnęło po klasykę. Szkoda, że do tej pory nikt nie odważył się na wznowienie innych klasyków, także literatury światowej, dość wspomnieć o takich nazwiskach jak Eduard Peisson, Herman Melville czy Frederick Marryat.