Dotychczas pisaliśmy w naszym cyklu o największych i najbardziej kontrowersyjnych katastrofach, jakie przydarzyły się na morzach, oceanach, a nawet rzekach całego świata. Podczas lektury tych tekstów, niektórym z czytelników nasunęło się zapewne pytanie: a co z katastrofami z udziałem polskich jednostek? Niestety, takie również zdarzały się na przestrzeni dziejów. Największa z nich miała zaś miejsce na Bałtyku, w roku 1993.
fot. Wikipedia |
Prom kolejowo-samochodowy MH Jan Heweliusz został zbudowany w 1977 roku w Trosviku i przeznaczony do użytku dla Polskich Linii Oceanicznych. Miał 125 metrów długości i nośność wynoszącą 2035 ton. Nie był przystosowany do przewożenia pasażerów (za wyjątkiem kierowców przewożonych samochodów) - mógł za to pomieścić na pokładzie kilkadziesiąt wagonów towarowych i samochodów ciężarowych. Nad statkiem od samego początku ciążyło fatum. W czasie piętnastu lat pokonywania trasy ze Świnoujścia do Ystad, brał udział w prawie 30 wypadkach. Ciągłe uszkodzenia doprowadziły do pogorszenia - i tak już wadliwej - konstrukcji, przez co prom miał poważne problemy ze statecznością.
Pierwsze poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa statku pojawiło się już we wrześniu 1986 roku. Na “Janie Heweliuszu” doszło wtedy do zwarcia w agregacie jednej z zaparkowanych na górnym pokładzie statku ciężarówek. Samochód spłonął, a ogień przedostał się na pokład i spowodował wybuch rozległego pożaru. Co prawda nikomu z załogi nic się nie stało, ale zniszczenia były poważne. Konieczny stał się remont jednostki, którego dokonano w zupełnie bezmyślny, a przy tym nielegalny sposób. Spalony pokład statku został zalany betonem, co przeciążyło go o około 115 ton i zupełnie rozregulowało jego stateczność.
Historia uczy, że na katastrofę morską składa się zazwyczaj wiele czynników. Tak było również tym razem. Feralnego dnia 13 stycznia 1993 roku, tuż przed wypłynięciem “Jana Heweliusza” z portu, okazało się, że uszkodzona jest furta rufowa jednostki. Naprawa uszkodzenia trwała dwie godziny, a prom wyruszył z portu przed północą. Pogoda na Bałtyku była niesprzyjająca, jednak załoga promu postanowiła rozwinąć pełną prędkość, aby nadrobić powstałe opóźnienie. Początkowo wszystko szło zgodnie z planem - aż do godziny 3:30 nad ranem, kiedy przeciwko jednostce obróciły się siły natury.
Załoga “Jana Heweliusza” była - przynajmniej teoretycznie - przygotowana na szalejący na wodach Bałtyku sztorm. Lekceważenie przepisów nie mogło się jednak dobrze skończyć. Wbrew poleceniom, przed wyjściem na pełne morze nie dezaktywowano uruchomionego na statku systemu kompensacji przechyłu. Kiedy wiatr chwilowo zelżał, jednostka nagle zmieniła kurs. Wkrótce potem, kiedy prom omijał Rugię około godziny 4:10, w jego burtę uderzył huragan o mocy 12 stopni w skali Beauforta. Próby opanowania postępującego przechyłu statku okazały się bezcelowe. Zerwane z wiązań ciężarówki zaczęły przemieszczać się po pokładach, rozsypując wszędzie towary. Około godziny 4:30, zarządzono całkowitą ewakuację jednostki. Kilkanaście minut po piątej prom zaczął się przewracać.
fot. encyclopedia-titanica.org/forums |
Akcja ewakuacyjna była utrudniona ze względu na fatalne warunki pogodowe. Wcześniej z pokładu jednostki nadano sygnał SOS, jednak nie udało się nawiązać komunikacji na tyle stabilnej, by podać położenie tonącego statku. Ostatecznie udało się spuścić na wodę siedem tratw. Na statku do końca pozostał jego kapitan, Andrzej Ułasiewicz, jak również dwaj oficerowie. O 5:15 rozpoczęła się akcja ratunkowa, w której brały udział inne promy, a także niemiecki holownik “Arkona”. Wkrótce do operacji dołączyły również śmigłowce. Możliwości pomocy były jednak poważnie ograniczone z uwagi na warunki pogodowe. W czasie trwającej ponad 24 godziny akcji ratunkowej udało się ocalić zaledwie dziewięć, z 64 znajdujących się na pokładzie osób. Większość pasażerów zginęła w trakcie oczekiwania, a część także w trakcie przeprowadzania samej operacji. Niektórych ciał rozbitków nigdy nie odnaleziono.
Prowadzone w celu wyjaśnienia przyczyn katastrofy śledztwo wzbudziło liczne kontrowersje. Trwało sześć lat, a sprawę rozpatrywały trzy Izby Morskie - w Szczecinie, Gdyni oraz Odwoławcza Izba Morska. Ostatecznie uznano, że za katastrofę były odpowiedzialne: zły stan techniczny jednostki oraz błędy kapitana. Krewni ofiar wypadku zaskarżyli sprawę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. W 2005 roku uznał on, że polskie śledztwo nie było prowadzone w sposób bezstronny i przyznał pokrzywdzonym odszkodowanie za straty moralne. Przyczyny katastrofy nie zostały zatem nigdy jednoznacznie określone. Z tego też powodu, narosły wokół niej teorie spiskowe, według których na pokładzie statku szmuglowano nielegalną broń, a w sprawę zamieszani byli oficerowie WSW i WSI. Co ciekawe, tego typu teorie pojawiły się również w przypadku innego promu, który zatonął na Bałtyku rok później. O tym napiszemy jednak za tydzień.