Przyznajcie, że już samo sformułowanie „kula czasu” brzmi jakoś tajemniczo, niemal metafizycznie. Mimo to, nie ma ono nic wspólnego z wróżkami czy magią - ale z czystą, żywą fizyką. Sorry za rozwianie romantycznej wizji.
Kule czasu przeżywały szczyt popularności w XIX wieku, co pozostawało w ścisłym związku z powszechnością chronometrów okrętowych. Kule nie znajdowały się jednak na okrętach, ale w portach. Dzięki temu, przybywający do takiego portu statek mógł sobie o 12 w południe skorygować swój chronometr. W jakim mianowicie celu? Już wyjaśniamy.
Po co to komu?
Kule czasu wyznaczały nadejście południa i tym samym pozwalały synchronizować wskazania chronometrów. A te z powodu ciężkich warunków pracy (zmiany temperatury, wysoka wilgotność, bujanie...) potrafiły wykazywać spore błędy już po kilku dniach żeglugi. Pozostaje jednak pytanie, po co kapitan musiał znać czas aż tak dokładnie?
Ano musiał; nie tyle zresztą sam kapitan, ile nawigator. Chcąc bowiem określić dokładne położenie statku (a w każdym razie jego długość geograficzną), należało wiedzieć, która godzina była w Greenwich, kiedy w miejscu, w którym aktualnie znajdował się statek, nastąpiło astronomiczne południe.
Dla statku płynącego wzdłuż równika, pomyłka o jedną sekundę przekładała się na błąd rzędu 460 metrów, zaś minuta błędu dawała odchylenie od rzeczywistego położenia o całe 28 kilometrów. Przyznajcie, że sporo.
Jak to wygląda?
Kula czasu jest... no, kulą. I to sporych rozmiarów. Jej zasadniczym przeznaczeniem jest spaść z wysokiej wieży o odpowiedniej porze, dzięki czemu wszyscy, którzy akurat rzeczoną wieżę będą obserwować, w tym samym momencie zauważą, że to „już”.
Wynalazcą kuli czasu był pan Robert Wauchope, angielski kapitan, żyjący w latach 1788–1862. Koncepcja kuli czasu była niezwykle prosta i opierała się na tej samej zasadzie, na jakiej działają tak zwane bomby, funkcjonujące w hipodromach i oznaczające rozpoczęcie wyścigu.
W przypadku kuli czasu, funkcjonującej niegdyś w gdańskim Nowym Porcie, procedura spadania wyglądała następująco: o godzinie 11.55 kulę wciągano za pomocą korby do połowy wysokości masztu. 3 minuty później, a więc o 11.58 wciągano ją na samą górę. Dokładnie o 12.00 zwalniano zaczep kuli, która spadała, dając tym samym znak, na który czekali już kapitanowie statków cumujących w porcie lub na redzie. Chwila, a skąd wiedziano, że to już?
I...teraz!
Otóż właśnie: do tego celu należało posiadać zaprzyjaźnione obserwatorium astronomiczne, które uprzejmie informowało o nadejściu południa. Z tego powodu pierwsze kule czasu mogły powstawać jedynie w niedalekiej odległości od obserwatoriów, albo wręcz w ich obrębie.
Pierwszą na świecie kulę czasu zainstalowano Portsmouth, a miało to miejsce w 1829 roku. Cztery lata później powstała kolejna, umieszczona na dachu obserwatorium astronomicznego w Greenwich i przeznaczona dla kapitanów statków cumujących na Tamizie. A co zresztą świata? Cóż, lekko nie było.
Sytuacja uległa znaczącej poprawie około roku 1850, kiedy to do przekazywania informacji zaczęto wykorzystywać telegraf. Dzięki temu wynalazkowi, w różnych miejscach naszej planety powstało aż 200 kul czasu, które przez kolejnych kilkadziesiąt lat doskonale spełniały swoje zadanie. Dlaczego zatem porzucono tak świetnie działający system?
Wszystko przez Makaroniarza
Kule czasu miały swój niewątpliwy urok, ale mimo to nie oparły się postępowi. Kiedy na przełomie XIX i XX wieku upowszechnił się wynalazek pana Marconiego (czyli radio), znaczenie kul czasu stopniowo malało. Od chwili przesłania pierwszego sygnału przez Atlantyk (z Kornwalii do Nowej Fundlandii) stało się jasne, że łączność radiowa bije na głowę wszystkie inne, przestarzałe systemy porozumiewania się na odległość.
Kule czasu odeszły więc do lamusa. Nie to, żeby od razu je zlikwidowano – najczęściej umierały śmiercią naturalną, tak jak miało to miejsce w przypadku naszej osobistej kuli czasu, tej z gdańskiego portu.
Port dorobił się stacji radiowej w 1921 roku, która równie skutecznie, jak kula, nadawała sygnał oznaczający południe. Kiedy więc w 1929 roku kula czasu została zerwana przez gwałtowny sztorm, dano sobie spokój i już nikt jej nie naprawiał. Co nie znaczy, że dzisiaj w Gdańsku nie ma kuli czasu – owszem, jest i ma się dobrze.
Gdańska kula
Gdańska kula czasu wykonana była ze stali i była pierwszym tego typu urządzeniem nad Bałtykiem. Wykonano ją w 1876 roku. Do uzyskania pełnoletniości, czyli do 1894 roku, znajdowała się na specjalnej drewnianej wieży, później zaś przeniesiono ją na szczyt latarni morskiej Gdańsk Nowy Port. Miała średnicę 1,5 metra, a ważyła 75 kg i odbierała sygnał z obserwatorium astronomicznego w Berlinie.
Niestety, oryginalna kula nie zachowała się do naszych czasów. Ale za to mamy zrekonstruowaną, odbudowaną w 2006 roku. Jest odrobinę większa - teraz ma średnicę 1,6 m – ale za to kiedy spada, trafia na oryginalne amortyzatory, które funkcjonowały przy jej poprzedniczce.
Zmienił się także ośrodek, który odpowiedzialny jest za emisję sygnału – chociaż kierunek zasadniczo zachowano podobny. Dzisiaj, zamiast z Berlina, gdańska kula czasu odbiera sygnał na falach długich w paśmie 77,5 kHz, emitowany przez radiostację z Europejskiej Centrali Czasu w Mainflingen koło Frankfurtu. Nasza kula spada według wzorca czasu DCF77, którego błąd może wynieść sekundę... jeśli się skumuluje raz na dwieście tysięcy lat. Cóż, nasi zachodni sąsiedzi zawsze słynęli z porządku i punktualności.
Oprócz naszej, na świecie zachowało się jeszcze kilka innych egzemplarzy kul czasu. Można je podziwiać w Greenwich, w Waszyngtonie, w Lyttelton (Nowa Zelandia) oraz w Singapurze. Hmm, może to pomysł na kierunki kolejnych rejsów?