TYP: a1

Kwietniówka na Alfie

piątek, 30 września 2011
Mateusz Ćwikliński

Klarowanie żagli - Utklippan


Do portu rybackiego w Pucku dotarliśmy o świcie. Około godziny 0400 rano minęliśmy kościół Piotra i Pawła i Antek wjechał w prowadzącą prosto do mariny alejkę. Był wiosenny, chłodny poranek. Ciszy w porcie nie zakłócał szum morza ani najmniejszy podmuch wiatru gwiżdżącego na olinowaniu. Początek sezonu żeglarskiego ogłaszały jedynie oświetlone blaskiem przybrzeżnych latarń dwa samotne, stojące w basenie portowym jachty - Alf oraz Wodnik II. Tym razem wypłynąć z Pucka miałem na rozsławionym zdobyciem Przylądka Horn Alfie.




Poprowadzenie jotki zawsze stanowiło dla mnie jedną z większych żeglarskich ambicji. Stalowy, dwumasztowy jol pod polską banderą wprowadzany do portu wzbudza bowiem podziw nie tylko żeglarzy, ale także ludzi lądu – amatorów zdjęć oraz przechodniów portowych falochronów. Spośród jachtów typu J-80, szczególnym sentymentem darzę właśnie Alfa, którego wspominam miło z moich pierwszych szkoleń żeglarskich w Zatoce Puckiej.

Załoga pod dowództwem I oficera zaokrętowała się już i zaprowiantowała dnia poprzedniego. Po wczesnym, zimnym prysznicu, o godzinie 0600, kiedy słońce rozświetliło już Zatokę, oddaliśmy cumy i Alf oderwał się od nabrzeża. Przy małej naprzód wpłynęliśmy na farwater wyznaczany przez… No właśnie – szlak żeglowny o tej porze roku wyznaczał szlaczek na GPS-sie, gdyż boje toru wodnego nie zostały jeszcze zwodowane po zimowych mrozach. Z okiem sprawdzającym co rusz sondę wypłynęliśmy z wewnętrznej Zatoki Puckiej kierując się w stronę Głębinki. Przy zupełnym braku oznakowania nawigacyjnego na wodzie żegluga w poprzek Mewiej Rewy dostarczyła pierwszych emocji. W zewnętrznej Zatoce Puckiej zmieniliśmy kurs na wschodni i przy niemal bezwietrznej pogodzie płynęliśmy w stronę końca Mierzei. Późnym rankiem wiatr zaczął się przebudzać, pierwsze podmuchy zmarszczyły gładką dotychczas taflę morza. Na wysokości Helu Antek zasalutował krążące w pobliżu okręty marynarki i po minięciu Mierzei, przy słabym północno-wschodnim wietrze pożeglowaliśmy na północ. Pierwszym portem, do którego zmierzaliśmy była szwedzka Karlskrona.

Na północ

Zgodnie z prognozą przywiezioną jeszcze z Krakowa wiatr powoli odkręcał na północny i wzmagał się z godziny na godzinę. Dla załogi nadszedł czas na pierwszy trening manewrowy przy żaglach. Pod okiem I oficera – Gosi – grot zjechał w dół, by już za chwilę wyjechać z powrotem zmniejszony o pierwszy ref. Przy regularnej piątce wachta I zamieniła także genuę na marszowego foka. Byliśmy gotowi na debiutancki obiad na pełnym morzu.

Opis przyrządzanych podczas rejsów potraw nie sprawia na ogół, że czytelnikowi zaczyna cieknąć ślina. Na Alfie jednak kambuz serwował niemal same rarytasy. Na stole gościła codziennie świeża padlina zapeklowana uprzednio w saletrze przez każdego członka załogi. Kilkanaście kilogramów chabaniny – gulasze, szynki, polędwice – chłodziło się w bakiście na rufie. Na obiady w morzu wszyscy czekali z niecierpliwością. No, może…prawie wszyscy. Ostra żegluga na wiatr sprawiła, że fala przepłukała żołądki kilku z nas. Na sztormrelingu zawiśli pierwsi prezesi.

Pomijając wpływ choroby morskiej na ciało i fizjologię człowieka, najbardziej intrygujący jest jej aspekt psychologiczny. Średnio chorujący człowiek, umierający pod pokładem, czy zmagający się z torsjami na zawietrznej, wysłany pod maszt do pracy przy żaglach zapomina o dolegliwościach i wraca do siebie. Podobnie terapeutyczne okazuje się sterowanie, klarowanie lin, a niezawodne – zaangażowanie załoganta w wykonanie manewru. Ćwiczeniowy alarm łodziowy, próbny manewr człowiek za burtą bywają bardziej skuteczne niż wszelkie inne szamańskie sztuczki opisywane naukowo przez mądre podręczniki.

Przeprawa na północ przebiegała pomyślnie przy silnych wiatrach i słonecznej pogodzie. Tymczasem jednak… Już na torze podejściowym Karlskrony pojawił się standardowy na jotkach „problem z silnikiem”. Zablokowana manetka nie chciała ruszyć z miejsca - ni w przód, ni w tył. Ściągnęliśmy greting, schodki zdjęliśmy z zejściówki i do pracy wkroczyli inżynierowie. Przed wypłynięciem sprawdziłem stan wszelkich płynów, jakie podczas pracy zasysa Alfowy Mercedes. Były w normie. Także w momencie awarii nie brakowało olejów: silnikowego i do przekładni. Wojtek rozebrał manetkę, Antek grzebał przy cięgnach zmiany biegów i manetki, jeszcze ktoś kombinował przy stacyjce. Pomysłów ożywienia silnika było w bród, lecz żaden nie zadziałał. Od czasu rejsu na Alfie na każdy kolejny zabieram ze sobą praktyczną książeczkę „Diesel na jachcie”, która w sposób najbardziej praktyczny stwierdza w kilku miejscach: „Mechanik amator nie ma tu nic do roboty”… Masz ci los!

Sytuacja nie wyglądała na przyjemną. Z morza zaczynały wyrastać już przybrzeżne szkiery, a na farwaterze coraz częściej pojawiały się promy Stena Line, które w Karlskronie mają swój terminal. Mimo to, głównie ze względu na cięższą chorobę dwóch „naszych” oraz sprzyjającą żegludze porę dzienną, podjąłem decyzję o wejściu do portu na żaglach. Nie należę niestety do pokolenia morsów, którzy manewrówkę odbywali w Trzebieży na vegach czy jotkach, stąd nie byłem pewny słuszności swojej decyzji. Z dwojga złego, starałem się wybrać mniejsze zło i najzwyczajniej, w miarę szybko, wysadzić na ląd chorujących. Tymczasem…już za boją bezpiecznej wody Antek niespodziewanie naprawił silnik. Antek, na Alfie II oficer, prywatnie doktorant biotechnologii… wziął w garść młotek, uderzył tu i tam… i po prostu naprawił. Bez młotka ani rusz.

- Ufff, o k…! – majestatyczny okrzyk radości zabrzmiał pośród załogi, kiedy przy kolejnej próbie odpalenia silnika wszystkie biegi działały, a Mercedes chodził już równo. Jeszcze jedna próba – start i stop – i już z większą dozą pewności siebie wjechałem Alfem do mariny w Karlskronie. Po 38 godzinach żeglugi bejdewindem o niemal stałej sile 5ºB dotarliśmy do portu przeznaczenia.

Plan działania był standardowy: kurs – bardacha, szybki prysznic, kolacja, a na koniec wspólna biesiada z załogą drugiego jachtu – s/y Chiron - z którym wyruszyliśmy razem w morze.

Do Utklippan

Portem, wnioskując z opisu rozmaitych locji, arcyciekawym była pobliska wyspa Utklippan. Odwiedzenie jej podczas tegorocznej kwietniówki postawiłem

Alf na Utklippan
sobie za punkt honoru. Po zwiedzeniu Karlskrony, następnego dnia, płynąc przez sześć godzin pełnym baksztagiem, osiągnęliśmy wysokość skalistej wysepki i jednocześnie rezerwatu przyrody. Podejście do Utklippan przy dobrej locji i dobrej mapie nie sprawia większego problemu. Wejście zachodnie, które wybrałem - jak podaje locja - ma szerokość 19 metrów. Minimalna głębokość w porcie to 2,7 metra, czyli w sam raz z zapasem dla jotki i opala. Wcelować jest więc dość łatwo.

Utrudnieniem jest jednak brak oznakowania nawigacyjnego farwateru. Złowrogo patrzą też na żeglarzy podwodne skały na NE od wyspy. W kwietniu kardynałek północnej i wschodniej, przed którymi ostrzegała locja, nie było. Przy prawym południowym falochronie wejścia zachodniego nad powierzchnią morza widoczny był spory głaz. W nocy niemiła niespodzianka dla tych, którzy nie zwrócą uwagi na prąd przy wejściu do portu. Decydując się na wejście do Utklippan dobrze jest je zrealizować w porze dziennej lub też wyposażyć się w aktualne mapy. Chiron, który do Utklippan wchodził już mocno po zmroku, miał duże trudności z identyfikacją świateł. Prawidłowe bowiem, aktualne FL WRG 3s. 8m 4M wejścia zachodniego pojawia się na mapach Delius-Klasing dopiero z 2011 roku!! Starsze polskie mapy BHMW, które miałem na pokładzie oraz chartplotter na Chironie przedstawiały charakterystykę zupełnie innego światła. Chiron zdążył w samą porę, bo po północy silny wiatr NE rozdmuchał się do siły sztormu.

Wysepka Utklippan jest miejscem odciętym zupełnie od cywilizacji. Doznałem tam całkowitego wyciszenia. Oprócz głosów załogi słychać było jedynie krzyki mew zamieszkujących wyspę. Ptaki te, wyjątkowo waleczne, pikowały nad naszymi głowami, kiedy zanadto zbliżaliśmy się do ich terytorium. Poza bitnością, mewy cechowała masywna budowa, były naprawdę „wypasione” w porównaniu do gatunków ptaków, które na co dzień można spotkać na polskim wybrzeżu. Na zbudowanej z granitowych skał Utklippan, oprócz latarni i kilku budynków gospodarzonych zapewne w sezonie przez latarnika, nie było nic... Na tym polegał właśnie urok wyspy. Bardzo wypocząłem. Późnym wieczorem zasnąłem kamiennym, niemal granitowym snem.

W drodze do Simrishamn

Na Utklippan pożegnaliśmy się z załogą Chirona i ku trwodze pokładowych śpiochów opuściliśmy wyspę o 0600 nad ranem. Wczorajszy sztorm wydmuchał się już zupełnie. Przy umiarkowanym wietrze z NNE, delikatnym baksztagiem na genui płynęliśmy na zachód. Załoga powoli budziła się do życia. Dla jednych bodźcem była poranna kawa, dla innych Bosman i kanapki z pasztetem. Na bezludnej wyspie, rzecz jasna, nie znaleźliśmy łazienki, stąd na jachcie pozostał już tylko chiński prysznic. Stosuję go zawsze w morzu. Niezawodny, zimny, higieniczny. Kto pływał ze mną, ten widział i wie :)

Spod pokładu wciąż rozlegały się jeszcze lwie ziewnięcia, większość jednak żeglarzy, skupiona na deku wokół nucących Gosi i Agaty, przyłączała się do murmuranda. Gosia, chora od pierwszego dnia rejsu, wciąż jeszcze nie straciła głosu. Pomagały jej w tym papieroski i zimne piwo dla zahartowania krtani… Mimo słabszej formy uśmiech nie znikał z twarzy mojej I oficer. Z nieodłączną fajeczką kontemplowała horyzont. Związani kiedyś z Krakowskim

Latarnia morska na Utklippan
Yacht Clubem i opalem Jagiellonia, stwierdziliśmy z Gochą jednogłośnie, że na Alfie brakuje ławeczki na rufie, takiej jak na Jagiellonii. Do długich nocnych rozmów, do obserwacji chmur, do delektowania się poranną fajką…

Późnym rankiem przy próbie postawienia grota, na wysokości salingu zaciął się trzeci od góry pełzacz. Pechowy, zacinał się od początku rejsu. Kto, jak nie Gocha, wywindowana na ławeczce bosmańskiej, zrzuciła żagiel. Przypiłowałem ślizgacz, Gosia naoliwiła i od tej pory działał już bez zarzutu. W południe wiatr północno-wschodni zgasł zupełnie. Po dwóch godzinach Neptun ponownie odkręcił kurek z wiatrem i dmuchnęło z południowego-wschodu. Do samego wieczora wiała już regularna trójka. I znowu przyjemny baksztag, tym razem lewego halsu.

Wiatr gwiżdżący na olinowaniu wygrywał na Alfie arie. Na żadnym innym jachcie nie jest tak muzykalnie. Wiatr ocierał się o wanty dwóch masztów, ale przepływał także przez otwory bomu bezanmasztu. Dawało to mylne wrażenie, że z lądu dobiegają nas dźwięki niemalże symfonii.

O 1900, po czternastu godzinach żeglugi z wiatrem, zacumowaliśmy w Simrishamn, leżącym w Skanii, kolejnym porcie południowej Szwecji. Dobrze oznakowane podejście. Solidne falochrony w marinie. Ogromny port z ogromną liczbą Y-bomów. Ciasno wmanewrowałem pomiędzy bomy. Klar na cumach. Zgodnie z etykietą - strzał za ocalenie - i wycieczka w poszukiwaniu Hafenmajstra.

Simrishamn zapamiętam przede wszystkim z gościny bosmana. Nie było go już w porcie, kiedy przypłynęliśmy. Sympatyczni Szwedzi wskazali biuro, na którym znalazłem jego numer telefonu. Był początek sezonu, niewiele działo się jeszcze w marinie. Na wiadomość, że planuję wyjście z Simrishamn z samego rana, bosman oznajmił:

- Don’t worry. It’s no problem. You will pay next time. – po czym podał kod do łazienek i życzył udanej podróży.

Odmienna od rzeczywistości w polskich marinach jest każdorazowa uprzejmość Szwedów, znajomość języka angielskiego i… fachowość. Po wpisaniu kodu dostałem się do ciepłej łazienki, z czystym kingstonem i nieograniczoną ilością ciepłej wody pod prysznicem. Tego było nam trzeba.

W stronę klifów

Zgodnie z zapowiedzią daną szwedzkiemu bosmanowi, opuściliśmy marinę przed 0600 rano. Alf załadowany odświeżoną i pachnącą załogą obrał kurs na południe. Północno-wschodnia piątka pozwoliła nam rozwinąć wszystkie trzy skrzydła. Przy foku, dwóch refach na grocie i jednym na bezanie kierowaliśmy się w stronę Bornholmu. Prognoza, jaką przesyłała mi codziennie z Krakowa Ewa była sprzyjająca. Stały, silny wiatr NE, w porywach do

Hammerhaven
7ºB. Była niedziela. Chłodny kwietniowy poranek. Doskonała widoczność, rześkie powietrze, prędko sunące po niebie cumulusy. Pogoda idealna do prawdziwej, bałtyckiej żeglugi. Refów może trochę za dużo, ale wolałem być przezorny.

Alf miał zostać zdany we Władysławowie we wtorek popołudniu. Rezerwa czasu była więc wystarczająca. Przed powrotem do domu postanowiłem odwiedzić jeszcze jeden port. Na wysokości północnego cypla Bornholmu zmieniłem kurs na 160º i skierowałem nas do małego, rzadziej odwiedzanego na Bornholmie porciku Hammerhaven. Załoga bowiem, dzielna i zawsze chętna do dalszej żeglugi, czuła deficyt wrażeń estetycznych na lądzie. Zameczek Hammerhaven, strome klify wybrzeża i oczka wodne okolicy północnego Bornholmu mogły ten głód zaspokoić w zupełności. Krótka przerwa na popas na Bornholmie pozwoliła i mnie doładować baterie. Wygrzałem się w słońcu wczesnej jeszcze na północy wiosny.

Za pięciogodzinny postój w Hammerhaven życzliwa Hafenmajsterin również nie pobrała opłaty. Był to czwarty skandynawski port, w którym w związku z wczesnym rozpoczęciem przez nas sezonu żeglarskiego nie płaciliśmy za parking przy nabrzeżu. W Karlskronie w marinie przez dwa dni nie było bosmana. Szwedzcy żeglarze wysłali nas na pocztę. Tam również pieniędzy za postój nikt przyjąć nie chciał. Zwyczajowej skrzynki na koperty w porcie również nie było. Na Utklippan żywej duszy, w tym latarnika… W Simrishamn bosman, w związku z krótkim postojem, odroczył opłaty. I w końcu Hammerhaven – opalona pani bosman życzyła tylko smacznego przed obiadem i ostrzegła przed silnymi wiatrami z północy. Wszędzie witani byliśmy z uśmiechem i uprzejmością.

Droga do domu

Po wyjściu z Hammerhaven wiatr zaczął tężeć. Dla nabrania wysokości pociągnęliśmy na dizelgrocie 2 Mm na wschód. Na bezpiecznej wysokości i na komplecie żagli: fok, grot na drugim refie i bezan na pierwszym wyruszyliśmy w drogę powrotną. Pogoda wciąż była słoneczna, powietrze przejrzyste. Wskazówka barometru przesuwała się coraz bardziej w prawo – ciśnienie wzrastało o jeden hPa na każde dwie godziny. Zjawisku temu towarzyszył wzrost siły wiatru. Im bliżej wieczora wzmagał się: 15… 19… 25 węzłów. Zrzuciłem grota. Prędkość spadła o ponad 2 węzły, za to dryf mocno się zwiększył ciągnąc nas w stronę skalistego, szkierowego wschodniego wybrzeża Bornholmu. Grot z powrotem wyjechał w górę. Załoga bez ociągania

Zachód słońca na Utklippan
wykonywała wszystkie manewry przy żaglach. Nawet takie, spowodowane błędnymi decyzjami kapitana. Do pracy przy maszcie i na dziobie do obsługi sztaksla pierwsi szli zawsze Gosia, Wojtek, Antek, Agata i Tomek. Jeżeli ktoś czuje się pominięty – przepraszam, przeoczenie wynikło zapewne z mojego zmęczenia podczas rejsu. Miałem świetną załogę, zawsze czujną i szybką podczas alarmów. Na wszystkie akcje wychodzili już w kaloszach, sztormiakach i szelkach. Nawet na te ciasne, niewygodne szelki nie było tym razem narzekań.

Ciśnienie wciąż rosło, a wiatr rozwiewał się coraz bardziej. Około 0100 w nocy na wachcie Gosi – sprawdzam teraz zapisy w dzienniku jachtowym – 33… 36 węzłów. Nie miało być aż tak mocno. Jednym słowem dopadł nas wyżowy, lecz wciąż delikatny wiosenny sztorm. Było dość mokro, nie wiem czy Gosi udało się w ogóle zapalić papieroska… ach te psie wachty!

Odpoczynek w mojej hundekoi nie był na lewym halsie możliwy. Tak drzemałem i budziłem się na przemian do rana. W poniedziałek silne wiatry trzymały się nas dalej. Przez pierwszą połowę dnia wiała stała siódemka, później, jak na zawołanie, wiatr osłabł w porze obiadowej. Zjedliśmy ostatni już w tym rejsie obiad na zafalowanym morzu.



Kwietniówka na Alfie była dla mnie rejsem, jakich życzyć mogę każdemu kapitanowi. Przez większość podróży wiały silne wiatry. Było na ogół słonecznie i, jak na kwiecień na Bałtyku Południowym, dość ciepło. Alf, o którym słyszałem tak wiele dobrych, jak i niepochlebnych opinii, nie zawiódł mnie. Poza przygodą z manetką, nawet silnik okazał się bezawaryjny. Zresztą sama awaria cięgna manetki była dla mnie pouczająca – żeglarz musi zachować spokój i poradzić sobie w każdych warunkach. Zadowolony byłem jednak przede wszystkim z atmosfery, jaką udało się stworzyć na jachcie. Ostatnie akapity mojej relacji chciałbym poświęcić właśnie załodze.

Dziękuję oficerom, zawsze pomocnym i chętnym do działania. Gosi, że – mimo ogromnego doświadczenia i wiedzy - nie ingerowała w moje, może nie zawsze słuszne, decyzje. Także za uśmiech i gotowość przy wszystkich akcjach.

Cieszę się, że na Bałtyk wypłynąłem w końcu z Antosiem. Rozsądek i spokój sprawiały, że wachty prowadzone przez II oficera mogłem spędzać odprężony. Chętnie zaokrętowałbym się jako załogant na jachcie, który gdzieś… kiedyś, jak pozwoli Antkowi praca na uczelni… na Bałtyku czy na Północnym poprowadzi właśnie on.

Tomek – jak stwierdziła Dorotka – ostoja spokoju i japońska precyzja. Niedawno początkujący żeglarz – teraz, stwierdzam z pełną świadomością – kandydat na świetnego kapitana. Rzadko mogę liczyć na tak dokładny opis przebiegu żeglugi w dzienniku jachtowym. Tomkowi nie umknął żaden szczegół: 0333 Odebrano prognozę z Witowo Radio… 1035 Dostrzeżono fregatę idącą bez żagli kursem niekolizyjnym.

Do wachty II przydzieliłem Agatę i Piotra, dwoje żeglarzy, którzy na morzu byli już kilkakrotnie. Dla Agaty Bałtyk to chleb powszedni. Zawsze uśmiechnięta, nie da fału koledze żeglarzowi, będzie szarpać, aż zedrze skórę z dłoni, ale wybierze! Na blachę! Klar! I o to chodzi. Dla Piotra rejs na klasycznym jachcie bez rolowanych żagli, elektrycznych kabestanów, chartplotterów – z jednym tylko GPS-em i papierową mapą – był kawałkiem pięknego tradycyjnego żeglarstwa i szkołą pokory dla mocniejszych – wreszcie! – wiatrów. Dużo wspólnych, ciekawych, niekiedy szalenie prymitywnych, niekiedy egzystencjalnych – ale tak to już bywa w żeglarstwie – tematów. Z tą dwójką zawsze chętnie na morze.

Dorotka, Agnieszka, Wacek, Wojtek. Poza Agnieszką – morscy debiutanci. Dla Aguli mocna pochwała ze walkę z choróbskiem. Wygrałaś ją… co pięknie udowodniłaś na kolejnym rejsie.

Kiedy wspominam moje pierwsze bałtyckie wyprawy myślę o sobie trochę jak o innym człowieku. Żeglarstwo bowiem potrafi zmienić myślenie człowieka o 180º. Można z niego wynieść bardzo wiele pięknych rzeczy. Szacunek do żywiołów. Radość z bliskości natury. Całkowite wyciszenie. Hart charakteru poprzez walkę ze słabościami i z chorobą. Umiejętność współdziałania. Pokorę… Dla różnych ludzi ważne będą różne kwestie. Ta zdobywana i rozszerzana z każdym rejsem wiedza zmienia człowieka. Wierzę, że na lepsze. W wypadku Doroty, Wojtka i Wacka wspólna wyprawa na morze jest tym bardziej cenna, bo prowadzi prostą drogą do prawdziwej, opartej na trwałych wartościach przyjaźni. Niedawne, wspólne szkolenie na krakowskim bagienku, zimowe spotkania w Starym Porcie i w końcu wiosenna wyprawa na Bałtyk… A tam: przesiedziane w zimnie nocne wachty, wyprawy pod maszt przy sztormowym przechyle i wzajemna asekuracja, kielichy wypite w portach za ocalenie… Takie fundamenty przyjaźni nie powstają na lądzie. Teraz, spisując tę historię z pewnej perspektywy czasu, mogę tylko wyrazić ogromną radość z faktu, że wiem, że na Bałtyk płyniemy znowu razem w październiku.


Kapitan: Mateusz Ćwikliński
I Oficer: Małgorzata Zalecińska
Wojciech Schab
Agnieszka Wolska
II Oficer: Antoni Palusiński
Agata Dziewońska
Piotr Cieśla
III Oficer: Tomasz Twardowski
Dorota Herz
Wacław Batko

TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 22 grudnia

W stoczni Multiplast w Vannes wodowano katamaran "Orange II".
środa, 22 grudnia 2004
Na Barbados dopływa Arkadiusz Pawełek na pontonie "Cena Strachu"; Polak jest drugim człowiekiem na świecie, który pontonem przepłynął Atlantyk (41 dni, 3000 Mm).
wtorek, 22 grudnia 1998
Opłynięcie Hornu przez "Pogorię" pod dowództwem Krzysztofa Baranowskiego.
czwartek, 22 grudnia 1988